Читать книгу Potem - Rosamund Lupton - Страница 8
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеPowiedziałam Ci już, co się stało, gdy się obudziłam – byłam uwięziona pod wielkim stalowym wrakiem statku spoczywającym na dnie oceanu.
Wydostałam się z wraku mojego ciała do czarnego jak smoła oceanu i popłynęłam w stronę światła.
Ujrzałam ciało na szpitalnym łóżku – siebie.
Poczułam strach i gdy się pojawił, wróciła pamięć.
Palące gorąco, rozszalałe płomienie i duszący dym.
Jenny.
Wybiegłam z sali, żeby jej poszukać. Myślisz, że powinnam była postarać się wrócić do mojego ciała? A co, jeśli znowu uwięzłabym w nim bez żadnego pożytku i tym razem nie udałoby mi się wydostać? Jak miałabym wówczas odnaleźć Jenny?
W płonącej szkole szukałam jej pośród mroku i dymu; tym razem krążyłam po jaskrawo oświetlonych korytarzach, ale przepełniająca mnie desperacja była dokładnie taka sama. Wpadłam w panikę i zapomniałam o moim ciele leżącym na szpitalnym łóżku. Podeszłam do lekarza i zapytałam o naszą córkę:
– Jennifer Covey. Siedemnaście lat. To moje dziecko. Była w pożarze.
Lekarz odwrócił się i odszedł bez słowa. Ruszyłam za nim, krzycząc:
– Gdzie jest moja córka?!
Nadal się oddalał. Podeszłam do dwóch pielęgniarek.
– Gdzie jest moja córka? Była w pożarze. Jenny Covey.
Kobiety kontynuowały rozmowę.
Ignorowano mnie raz po raz.
Zaczęłam krzyczeć tak głośno, jak tylko umiałam, darłam się wniebogłosy, ale wszyscy wokół mnie byli głusi i ślepi.
Wtedy przypomniało mi się, że jestem niesłyszalna i niewidzialna.
Nikt mi nie pomoże w poszukiwaniach.
Ruszyłam biegiem, oddalałam się od sali, w której leżało moje ciało, i przemierzałam inne oddziały szpitala. Szukałam jej gorączkowo.
„Nie do wiary, że ją zgubiłaś”, odezwała się niania w mojej głowie. Pojawiła się w niej tuż przed narodzinami Jenny; jej krytyczny głos zajął miejsce pochwał wygłaszanych przez moich nauczycieli. „Przecież w takim stanie nigdy jej nie odnajdziesz, prawda?”.
Miała rację. W panice zachowywałam się jak chaotycznie poruszająca się cząsteczka, opisana przez Browna[3]. Miotałam się to tu, to tam, bez logiki i wyraźnego celu.
Pomyślałam o Tobie, o tym, co Ty byś zrobił, i zwolniłam.
Zacząłbyś od parteru, od lewej strony, jak wtedy, kiedy szukasz w domu czegoś, co zawieruszyło się na dobre; prowadzisz poszukiwania, zmierzając w prawo, a następnie na kolejne piętro. Metodycznie przeczesujesz teren, wypatrując telefonu komórkowego, kolczyka, biletu oyster card czy ósmej części serii Beast Quest.
Myślałam o książkach z serii Beast Quest i kolczykach, ponieważ drobne szczegóły z naszego życia pomagały mi trochę się odnaleźć i delikatnie mnie uspokajały.
Tak więc kroczyłam korytarzami nieco wolniej, choć rozpaczliwie pragnęłam biec; starałam się czytać napisy na tabliczkach, zamiast pędzić obok nich. Widziałam znaki kierujące do wind, na oddział onkologii, do ambulatorium, na oddział pediatrii – to było minikrólestwo oddziałów, poradni, sal operacyjnych i pomieszczeń technicznych.
Tabliczka z napisem „KOSTNICA” wdarła się w moje pole widzenia, ale przecież nie poszłabym tam. Nawet nie brałam tego pod uwagę.
Zobaczyłam tabliczkę kierującą do izby przyjęć. Może Jenny nie trafiła jeszcze na oddział?
Pobiegłam tam tak szybko, jak potrafiłam.
Weszłam do środka. Obok mnie przewieziono krwawiącą kobietę. Jakiś lekarz biegł, a słuchawka stetoskopu odbijała się od jego brzucha. Drzwi prowadzące do podjazdu dla karetek otworzyły się i wycie syreny wypełniło biały korytarz; panika odbijała się echem od ścian. To było miejsce nagłych wypadków, napięcia i bólu.
Zaglądałam do kolejnych boksów. Cienkie niebieskie zasłonki oddzielały sceny przeróżnych dramatów. W jednym z nich leżała Rowena, ledwie przytomna. Maisie szlochała przy niej, ale ja zatrzymałam się tam tylko na tyle, by stwierdzić, że to nie Jenny, i ruszyłam dalej. Na końcu korytarza znajdowała się jakaś sala. Zauważyłam, że lekarze wchodzili do środka, ale nikt stamtąd nie wychodził.
Przekroczyłam próg.
Na łóżku stojącym na środku sali ktoś leżał. Ktoś potwornie poraniony. Otaczali go lekarze.
Nie wiedziałam, że to ona.
Odróżniałam jej płacz od płaczu innych dzieci niemalże od chwili jej narodzin. Jej wołanie: „mamo!” brzmiało wyjątkowo i nie sposób było go nie wyłowić spośród głosów innych dzieci. Potrafiłam w jednej chwili dostrzec jej buzię na zatłoczonej scenie. Znałam ją lepiej niż samą siebie.
Gdy była dzieckiem, znałam każdy centymetr jej ciała, każdy włosek na brwiach. Obserwowałam, jak zarysowywały się na twarzyczce Jenny w ciągu pierwszych dni po jej przyjściu na świat. Przez wiele miesięcy wpatrywałam się w nią godzinami, każdego dnia, gdy karmiłam ją piersią. Urodziła się w ciemnym i ponurym lutym, a gdy wiosna przemieniła się w lato, jasność promieni słonecznych pozwoliła mi poznać ją jeszcze lepiej.
Przez dziewięć miesięcy jej serduszko biło w moim ciele – dwa uderzenia na jedno moje.
Jak mogłam się nie zorientować, że to ona?
Odwróciłam się, żeby opuścić salę.
I wtedy zobaczyłam sandały na stopach potwornie zmasakrowanej osoby leżącej na łóżku. Sandały z błyszczącymi szkiełkami marki Russell & Bromley, które kupiłam jej jako absurdalny i niepasujący do pory roku prezent pod choinkę.
Takie sandały nosi mnóstwo ludzi. Przecież produkuje się ich tysiące. To nie znaczy, że na stole leży Jenny. To nie może być Jenny. Proszę, nie.
Jej lśniące jasne włosy były zwęglone, twarz opuchnięta i okropnie poparzona. Dwaj lekarze dyskutowali o jakichś procentach i dotarło do mnie, że mówili o tym, w jakim stopniu ucierpiało jej ciało. W dwudziestu pięciu procentach.
– Jenny?! – krzyknęłam.
Nie otworzyła oczu. Czy ona też mnie nie słyszała? A może była nieprzytomna? Miałam taką nadzieję, bo przecież ten ból byłby nie do zniesienia.
Wyszłam z sali tylko na chwilę, niczym tonący chwytający powietrze przed zanurzeniem się w otchłań współczucia, które mnie przepełniało, kiedy na nią patrzyłam. Zatrzymałam się w korytarzu i zamknęłam oczy.
– Mama?
Poznałabym jej głos wszędzie.
Zerknęłam na dziewczynę siedzącą w kucki. Oplatała kolana ramionami.
Tę dziewczynę rozpoznałabym pośród tysiąca innych.
Moje drugie bijące serce.
Objęłam ją.
– Czym my jesteśmy, mamo?
– Nie wiem, kochanie.
Może się to wydać dziwne, ale ja nawet przez chwilę nie zastanawiałam się nad tym. Ogień strawił wszystko, co niegdyś uważałam za normalne. Nic już nie miało sensu.
Przejechało obok nas łóżko z ciałem Jenny, otoczone przez personel medyczny. Ciało przykryto prześcieradłem rozpostartym na stelażu tak, żeby materiał nie dotykał oparzeń.
Poczułam, jak się wzdrygnęła.
– Widziałaś swoje ciało? – zapytałam. – Zanim je zakryli?
Starałam się mówić delikatnie, ale wypadły ze mnie ciężkie słowa, tworząc grubo ciosane, brutalne pytanie.
– Owszem. Najlepiej opisuje je fraza „powrót żywych trupów”.
– Skarbie...
– Dzisiaj rano martwiłam się wągrami na nosie. Wągrami! Czy to nie komiczne?
Próbowałam ją pocieszyć, ale tylko pokręciła głową. Chciała, żebym zignorowała jej łzy i uwierzyła w maskę, jaką przywdziała. Potrzebowała tego. Nadal musiała być wesołą, energiczną, pogodną Jenny.
Mijający nas lekarz rozmawiał z pielęgniarką.
– Jej ojciec jest w drodze, biedaczysko.
Pobiegłyśmy, by Cię odnaleźć.
[3] Mowa tu o tzw. ruchach Browna. W 1827 roku angielski botanik R. Brown, obserwując przez mikroskop ziarenka pyłku roślinnego zawieszone w wodzie, zauważył, że znajdują się one w nieustannym ruchu.