Читать книгу Garść żwiru - Ruth Wariner - Страница 8

1

Оглавление

Jestem czwartym dzieckiem mojej matki i trzydziestym dziewiątym ojca. Wychowałam się w kolonii LeBaron, niewielkim meksykańskim miasteczku leżącym trzysta dwadzieścia kilometrów na południe od El Paso w Teksasie. Kolonia, jak nazywaliśmy naszą osadę, została założona przez ojca mojego ojca, Almę Dyera LeBarona, po tym, jak za sprawą Boga doznał wizji. A w tej wizji mój dziadek szedł przez pustynię, kiedy nagle usłyszał głos. I ten głos mu przepowiedział, że znajdzie takie miejsce, które pewnego dnia zazieleni się od drzew uginających się od owoców, gdzie będą wspaniałe szkoły, piękne kościoły, farmy mlekiem i miodem płynące i szczęśliwi, żarliwie wierzący ludzie. Dziadek dorastał w fundamentalistycznej mormońskiej rodzinie i głęboko wierzył w nauki Josepha Smitha, zwłaszcza te dotyczące poligamii. Kiedy doznał tej wizji, wiedział, że musi udać się do Meksyku i założyć wspólnotę, która stanie się promykiem nadziei i przykładem dla innych, jak można żyć po bożemu.

Moi dziadkowie LeBaron założyli kolonię w 1944 roku i wkrótce osiedliły się tam inne poligamiczne rodziny. Sucha meksykańska ziemia została oczyszczona z chwastów i obsadzona drzewami pekanowymi; powstały na niej sady i ogrody. Sprowadzono trzodę i miasteczko rosło i rozkwitało. Dziadek śmiało przepowiadał, że nastanie taki dzień, w którym ludzie z całego świata będą pielgrzymować do jego miasta, i że praca, jaka zostanie w nim wykonana, przyczyni się do zapanowania królestwa bożego na ziemi.

Dziadek umarł przed moim urodzeniem, ale dzieciństwo upływało mi w społeczności, która była jego dziedzictwem. Pierwsze kroki stawiałam na drogach gruntowych, które przecinały teren należący do niewielkiej rolniczej wspólnoty. Ostre kamyki raniły delikatne dziecięce stopy, a między palce właził żwir i brud. Posadzone przez dziadka drzewa chroniły przed ostrym pustynnym słońcem moją delikatną, jasną, piegowatą skórę. Biegałam z rodzeństwem po brzoskwiniowych sadach, piliśmy świeże mleko prosto od krów hodowanych na naszej farmie i jedliśmy warzywa z ogrodów, których wizję zesłał dziadkowi Bóg. Moja rodzina i ja dokładaliśmy wszelkich starań, żeby być takimi właśnie szczęśliwymi, żarliwie wierzącymi ludźmi, którzy według obietnicy Boga mieli zamieszkiwać kolonię.

*

– Ruthie! – zawołała mama z korytarza – wstawaj szybko. Spóźnimy się do kościoła.

Przetarłam oczy i zwlokłam się z niewielkiego łóżka, które dzieliłam z moją siostrą Audrey. Mimo że była o pięć lat ode mnie starsza, nosiła bawełnianą pieluchę, która często w nocy przeciekała. Wzięłam ręcznik i – cały czas ponaglana przez mamę – powycierałam nogi.

– Mamy za mało czasu, żeby przygotować do kościoła Audrey i twoich braci – krzyczała. – Matt zostanie z dziećmi, a ty pójdziesz ze mną.

Mając pięć lat i czworo rodzeństwa, uważałam posiadanie mamy na wyłączność za nie lada gratkę. Wsunęłam przez głowę różową sukienkę i przeczesałam palcami splątane włosy. Mama wsadziła najmłodszego, Aarona, do kojca i zawołała najstarszego z moich braci, Matta, powierzając mu opiekę nad resztą dzieci. Następnie złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Przebierałam nogami najszybciej, jak mogłam, żeby dotrzymać jej tempa. Stawiałam trzy kroki na jej jeden, szczęśliwa, że to mnie wybrała sobie do towarzystwa. Chłodne poranne powietrze pachniało świeżo nawodnionymi polami lucerny, dojnymi krowami pasącymi się za domem i meksykańską bylicą.

Do każdego miejsca w LeBaron można było dojść na piechotę, a wszystkie bezimienne i nieoznaczone drogi gruntowe prowadziły do położonego w centrum kolonii kościoła, skromnego parterowego budynku z cegły suszonej na słońcu. Mijały nas wzbijające tumany kurzu półciężarówki. W miarę zbliżania się do kościoła coraz wyraźniej słyszałyśmy dochodzące zza podwójnych czarnych drewnianych drzwi dźwięki pianina i śpiewy.

– Już jesteśmy spóźnione, Ruthie – powiedziała mama, patrząc na mnie z góry zza okularów w plastikowej oprawce.

Byłam przyzwyczajona do tego, że idąc z nią, muszę się spieszyć: spóźniałyśmy się zawsze i na wszystko.

Przemknęłyśmy obok kilku osiodłanych koni przywiązanych do krzywych drewnianych pali, które podtrzymywały ogrodzenie z drutu kolczastego otaczające cmentarz, a kiedy weszłyśmy do kościoła, śpiew przybrał na sile. Mama zaczęła poszukiwać wzrokiem wolnych miejsc siedzących. Czarne drewniane ławki były zapełnione. Kobiety miały na sobie odświętne suknie, przezroczyste nylony i pantofle na wysokich obcasach; mężczyźni – kowbojskie buty i westernowe koszule wetknięte w obcisłe dżinsy pod rzemienny pasek z dużą srebrną klamrą.

Przepchnęłyśmy się do wolnych miejsc i mama od razu sięgnęła do drewnianej skrytki znajdującej się z tyłu ławki w rzędzie przed nami i wyjęła śpiewnik kościelny. Żeby przez czyjeś ramię zobaczyć, na której stronie ma go otworzyć, musiała mocno wyciągać szyję.

Uwielbiałam stać koło mamy w kościele, oczarowana jej rzęsami maźniętymi z okazji niedzieli brązowym tuszem Maybelline, a także ustami i policzkami podmalowanymi różową perłową szminką.

Po odegraniu trzech pieśni pianista usiadł w ławce, a do pulpitu podszedł mężczyzna, żeby odmówić modlitwę, którą ktoś inny tłumaczył na hiszpański dla meksykańskiej części kongregacji, zebranej po przeciwnej stronie kościoła.

– Uważaj, żeby nie pokazywać majtek, siostro – szepnęła mi do ucha mama, zakrywając mi kolana sukienką.

Tymczasem ktoś ze starszyzny poprosił kogoś z wiernych o wygłoszenie świadectwa.

Podniosła się Lisa, siostra mojego ojczyma, i ruszyła wolno, z podniesioną głową, głośno stukając drewnianymi obcasami sandałków, w stronę nakrytego czerwonym dywanem pulpitu. Stanęła wyprostowana i zaczęła przemawiać z wielką pewnością siebie. Mówiła o tym, jak bardzo jest wdzięczna za wszystkie łaski, jakich doznała od Ojca Niebieskiego. Z dumą wspomniała też o swoim oddaniu sprawie. Powiedziała, że chociaż nie jest jej łatwo dzielić męża z innymi kobietami i że czasem czuje się zazdrosna, to jednak w głębi duszy wie, że żyjąc w wielożeństwie, spełnia wolę Bożą. Podkreśliła, że lubi macierzyństwo i że jest wdzięczna Bogu za to, że może się opiekować tymi pięknymi duszyczkami, którymi Pan ją obdarzył. A na koniec podziękowała Bogu za to, że dał jej prawego mężczyznę na ojca tych dzieci.

– Ostatecznie – zakończyła – lepiej jest mieć dziesięć procent dobrego mężczyzny niż sto byle jakiego. – Kobiety z LeBaron zawsze to powtarzały, a mama kiwała wtedy głową na znak, że się z nimi zgadza.

Podczas gdy Lisa przemawiała, ja przyglądałam się trzem dużym czarno-białym fotografiom, które wisiały za pulpitem. Środkowe zdjęcie, większe od dwóch pozostałych, przedstawiało mężczyznę o wypukłym błyszczącym czole i kwadratowej szczęce. Ciemne włosy miał zaczesane do tyłu, a przez łysinę pośrodku głowy ciągnęło się parę prostych kosmyków. Był ubrany w sztywną białą koszulę, czarny krawat i czarną marynarkę. Pełne zamknięte usta nie były uśmiechnięte, ale za to oczy, dobre i wesołe, zdradzały pewność siebie i autorytet.

To był właśnie mój ojciec. Prorok naszego kościoła. Zginął, kiedy miałam trzy miesiące, i choćbym nie wiadomo ile razy błagała mamę, żeby mi o nim opowiadała, to i tak czułam, że pozostanie wiele rzeczy, których się nie dowiem. Czy lubił grać w gry planszowe i chodzić na wycieczki na wzgórza meksykańskie tak samo jak ja? Czy wolał lody czekoladowe, czy staromodne waniliowe jak ja? Wszyscy zawsze mówili, że mój tata był najlepszym, najżarliwiej wierzącym i najbardziej bogobojnym człowiekiem, jakiego znali. Żałowałam, że nie mogę pamiętać, jakie było życie za jego czasów.

Po nabożeństwie powoli, bez pośpiechu, wróciłyśmy z mamą na farmę, napawając się ciepłem słonecznym, które czułyśmy na plecach, i od czasu do czasu zatrzymując się po drodze, żeby pozdrowić przyjaciół i sąsiadów. W LeBaron telefony były tylko w niektórych domach, więc niedziela stwarzała szansę nadrobienia zaległości towarzyskich. Mama zatrzymała się, by zamienić kilka słów z Lisą, która nie tylko była siostrą mojego ojczyma, ale także jedną z żon taty. Mimo dużej różnicy wieku kobiety żyły w przyjaźni.

– Bardzo mi się podobało twoje świadectwo na porannym nabożeństwie – pochwaliła Lisę mama. – Było dla mnie naprawdę inspirujące.

– Dziękuję ci, Kathy. A może przyszłabyś z dziećmi w sobotę na obiad? – Lisa uśmiechnęła się i dokoła jej oczu powstały kurze łapki.

– Fantastyczna propozycja – ucieszyła się mama. – Przyniosę deser.

Pożegnały się, mama złapała mnie za rękę i pociągnęła w stronę domu.

– Lepiej wracajmy do Audrey i twoich braci – powiedziała.

Na ulicach panowała cisza, kiedy mijałyśmy murowane domy z cegły z obszernymi podwórkami i ogródkami ogrodzonymi drutem kolczastym.

Im dalej od centrum miasteczka, tym szerzej rozrzucone było nasze osiedle. W końcu minęłyśmy farmę sąsiadów i dotarłyśmy do wysokich wałów ziemnych otaczających zbiornik wodny liczący sto pięćdziesiąt metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Dostarczał on wodę do rowów nawadniających pobliskie farmy, w tym i naszą. Dokoła posadzono młode wierzby, wśród których gnieździły się całe rodziny rechoczących wiecznie żab. Zbiornik został zbudowany z myślą o zaopatrzeniu naszej społeczności w wodę, ale jednocześnie służył jako basen do pływania. Dorośli i dzieci przychodzili tutaj z całej okolicy, żeby pofiglować, skacząc do basenu z gigantycznej rury, która pompowała świeżą wodę z ujęcia głębinowego.

Nasz dom znajdował się po drugiej stronie zbiornika, na końcu długiego wysypanego żwirem podjazdu. Posiadłość mojego ojczyma otaczało wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego. W odróżnieniu od domów położonych bliżej centrum miasteczka nasz nie mógł się pochwalić żadnym klombem ani nawet trawnikiem. Mama jakoś nie miała ręki do roślin. Dom stał więc nagi i samotny na tle suchego meksykańskiego krajobrazu, jeśli nie liczyć volkswagena mikrobusa, na ogół popsutego i zaparkowanego w pobliżu drzwi kuchennych.

Przed frontem naszej działki biegł rów irygacyjny z bieżącą wodą. Mój ojczym wykopał go tak, że rów zaczynał się na początku podjazdu i w tym miejscu był na tyle płytki i szeroki, żeby można było przejechać przez niego samochodem, nie zalewając silnika. Ale kiedy nie jechaliśmy samochodem, musieliśmy skakać przez ten rów w jego najwęższym miejscu, żeby się dostać do domu.

Mama cały czas trzymała mnie za rękę, więc przeskoczyłyśmy razem. Kiedy lądowałyśmy na drugim brzegu, grudki rozmokłej ziemi oderwały się pod naszym ciężarem, osuwając się do wody.

W domu mama pospieszyła prosto do Aarona, żeby go nakarmić, a ja wyciągnęłam Disneyowską książeczkę do kolorowania i ogryzki kredek i rozłożyłam się z tym wygodnie na podłodze pokoju dziennego. Matt i Luke poszli bawić się przed domem, a moja starsza siostra Audrey siedziała na kanapie i patrząc tępo przed siebie, skubała nitki swojej bawełnianej koszulki, wydając przy tym głuche gardłowe dźwięki.

– Ciii, siostro. – Mama poklepała ją po ramieniu, przechodząc przez pokój. – Chodź, Ruthie, pomożesz mi przy fasoli.

Zerwałam się z podłogi i pobiegłam za mamą. Wyciągnęła duży jutowy worek fasoli pinto leżący w rogu naszej małej kwadratowej kuchenki.

– Koniecznie musisz się nauczyć gotować. Jak wyjdziesz za mąż i będziesz miała dzieci, musisz wiedzieć, jak się co robi. – Wysypała na stół górę nakrapianej brązowej fasoli. – Kiedy wyszłam za twojego tatę, nie potrafiłam nawet ugotować fasoli, bo moja mama nigdy mnie tego nie nauczyła.

Wdrapałam się na krzesło i zaczęłam naśladować ruchy mamy, ostrożnie nabierając garstkę fasoli i rozkładając ją płasko przed sobą.

– Ile miałaś lat, jak się pobraliście z tatą?

Nie interesowałam się chłopcami, ale wiedziałam, że pewnego dnia wyjdę za mąż. Wszelkiego rodzaju uroczystości stanowiły ważny element życia LeBaron. Były liczne rodea, konne przejażdżki, biwaki, wieczory panieńskie, przyjęcia z okazji narodzin dzieci, przyjęcia urodzinowe i piątkowe wieczorne lekcje tańca w cztery pary w kościele. Ale najważniejsze były śluby.

– Siedemnaście – odparła mama, przyglądając się kupce fasoli przez swoje grube szkła i płosząc muchy, które były plagą naszej kuchni.

Moje rodzeństwo i ja uwielbialiśmy słuchać opowieści o tym, jak to podczas jednej z misji w Utah tata wdrapał się na szczyt góry, gdzie nawiedziło go kilku zmartwychwstałych proroków, łącznie z Jezusem, Mojżeszem i Josephem Smithem. Powiedzieli mojemu ojcu, że został wybrany, by poprowadzić kongregację wiernych i że ich Syjonem ma być kolonia LeBaron. I z tej to właśnie wizji narodził się kościół taty, Kościół Pierworodnego[1].

Mój ojciec wierzył, że poligamia jest jedną z najświętszych i najważniejszych zasad, jakie Bóg kiedykolwiek objawił ludziom. Nauczał, że aby mężczyzna mógł osiągnąć Królestwo Niebieskie – najwyższy poziom świętości – musi mieć co najmniej dwie żony. Jeśli żyje według tych zasad, sam staje się bogiem i dziedziczy na własność ziemię, taką jak nasza. Kobiety, które wychodzą za poligamistów, kochają swoje „współżony”, czy też żony-siostry, rodząc jak najwięcej dzieci, dzięki czemu stają się boginiami, czyli niebiańskimi sługami swoich mężów. Zbawienie można osiągnąć przez uwolnienie siebie i innych od moralnej nikczemności Babilonu. Mój tata miał wizje, w których Bóg przepowiedział zagładę Stanów Zjednoczonych, będących według taty współczesnym Babilonem. Dlatego swoją misyjną działalność skierował przede wszystkim na miasto, które uważał za Babilon nad Babilonami, czyli Las Vegas. To tam właśnie po raz pierwszy zauważył moją mamę.

– Kiedy mieszkaliśmy w Las Vegas, twój tata zapytał dziadka, czy może się o mnie starać.

– Starać się o ciebie? A co to znaczy?

– To znaczy, że chciał poznać mnie lepiej, tak żeby móc się ze mną ożenić. – Mama rozrzuciła na stole więcej ziaren fasoli. Ten dźwięk przypominał mi ruchy figur na szachownicy. – Kiedy pierwszy raz usłyszałam o twoim tacie, miałam czternaście lat. Mieszkaliśmy w Utah i twój tata ze swoim bratem Ervilem przebywali tam na misji. Pewnego dnia wsadzili dziadkowi za wycieraczkę samochodu ulotkę. Dziadek ją wyjął i przyniósł do domu.

Mama przerwała, żeby zaczerpnąć z worka kolejną garść fasoli. Wybrała wszystkie kamyki i źdźbła suchych chwastów, jakie tam znalazła, a resztę wsypała do garnka, który trzymała na kolanach.

– Ta ulotka odmieniła moje życie – ciągnęła. – Wkrótce po jej przeczytaniu dziadek zaczął zadawać w kościele pytania dotyczące oryginalnych nauk Josepha Smitha i interesować się, dlaczego poligamia przestała być jedną z podstawowych zasad życia mormonów. Niedługo potem wykluczono go z Kościoła. I to właśnie wtedy przenieśliśmy się do LeBaron. Kiedy biskup wykluczył twojego dziadka z Kościoła, dziadek uznał, że jest to znak od Boga, że twój tata ma rację i że stary Kościół mormonów[2] się pogubił. Kupił kawałek ziemi w LeBaron i nas tam przeniósł.

– Czy byłaś zadowolona z tej przeprowadzki? – zapytałam, próbując wyobrazić sobie czasy przed zamieszkaniem mamy w kolonii.

– Jeśli mam być szczera, był to dla mnie prawdziwy szok. Ogromnie tęskniłam za moimi przyjaciółmi z Utah. Byłam zawsze bardzo nieśmiała, więc przenosiny w nowe miejsce stanowiły dla mnie wielki problem. – Mama spojrzała na kupkę fasoli z posępnym wyrazem twarzy. – Ale nie zagrzaliśmy tu miejsca. Dziadek nie był w stanie utrzymać rodziny w Meksyku. Dziś też wiele rodzin ma z tym problem. Dlatego dziadkowie postanowili przenieść się do Las Vegas. Wielu zwolenników twojego taty żyło tam i pracowało jako budowlańcy i malarze. Dziadkowie kupili w Las Vegas małą knajpkę, którą nazwali „Supersonic Drive-in”. Pracowałam w niej jako kelnerka na rolkach.

– I to tam właśnie poznałaś tatę?

– Wiele o nim słyszałam, zanim zobaczył mnie w naszej restauracyjce. Wtedy już dziadek należał do jego Kościoła od czterech lat. Śniło mi się, że wyszłam za mąż za twojego tatę, i zwierzyłam się z tego dziadkowi, więc kiedy tata zapytał, czy może się o mnie starać, dziadek odpowiedział, że tak. Kilka miesięcy później odbyło się nasze wesele. Zostałam jego piątą żoną, a skromna ceremonia naszych zaślubin odbyła się tu, w pokoju dziennym w LeBaron.

W naszej ciemnej kuchni o gołych ścianach, z dala od świateł Las Vegas, obserwowałam lekko piegowatą rękę mamy, którą zsunęła ze stołu do garnka kolejną porcję przebranej fasoli, i pomyślałam sobie, jak inne było teraz jej życie. Miała pięcioro dzieci: najstarszą Audrey, moich braci Matta i Luke’a i maleńkiego Aarona. Zawsze wydawała się zatroskana i zmęczona. Lubiłam sobie wyobrażać, jak śmiga na rolkach po restauracji, podając tacie hamburgery.

– Mamo, ale czy nie podobało ci się w Las Vegas? Dlaczego chciałaś stamtąd wyjechać?

Uderzenia twardych ziaren fasoli o metalowe dno garnka niosły się echem po całej kuchni.

– Oczywiście, że lubiłam nasze życie w Vegas, Ruthie. Byłam otoczona przyjaciółmi, uwielbiałam muzykę i taniec, ale czułam, że pragnę czegoś więcej. To właśnie wtedy zaczął mi się podobać wasz tata. Miałam zaledwie siedemnaście lat, ale on mnie zainspirował do tego, żeby żyć dla naszego Ojca Niebieskiego. Chciałam stać się częścią wielkiej rodziny waszego taty i pomagać mu w pracy na rzecz Kościoła.

Mama na chwilę przestała przebierać fasolę i usiadła wygodnie, a jej gęste brązowe włosy przykryły oparcie krzesła. Zawsze strzygła się sama, ścinając włosy nad ramionami tak, żeby opadały w krótkich, puszystych warstwach. Uśmiechnęła się, kiedy przez okno wpadł zapach świeżego krowiego mleka, mieszając się z zapachem zielonych pól lucerny i grudek sera, który trzymaliśmy w garnku na kuchni. Z wyjątkiem deszczowych dni, kiedy zapach mokrej ziemi bijący od cegieł tłumił wszystkie inne, w kuchni zawsze czuć było myszami, które przemykały wzdłuż ścian, krowami pasącymi się na łąkach i meksykańską bylicą porastającą pobliskie góry.

– Chcę, żebyś wiedziała, Ruthie, że twój tata był najskromniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Żył zgodnie z tym, co głosił, i nigdy nikogo nie zostawił bez pomocy, jeśli go o nią proszono. – Mama zamyśliła się na chwilę. – Dzień, w którym mi się oświadczył, był najszczęśliwszym dniem w moim życiu. Siedzieliśmy wieczorem sami w samochodzie. Pocałował mnie, a ja poczułam, że to jest właśnie to. Mimo że był starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat i miał już cztery żony, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że dokonałam właściwego wyboru. Nigdy przedtem nie chciałam wyjść za nikogo innego.

Mama zsunęła ostatnią porcję fasoli do garnka napuchniętymi, grubymi palcami; obgryzała paznokcie do żywego, a skórki wokół nich były czerwone i krwawe.

– Byliśmy niedługo po ślubie, kiedy wypadła moja noc z nim. No wiesz, widywałam go tylko raz na tydzień, a i to przy odrobinie szczęścia. Miał pięć żon, swoje wyjazdy misyjne, no i pracę, więc na wszystko brakowało czasu. W każdym razie, kiedy do mnie przychodził, mieliśmy do jedzenia tylko fasolę pinto. Nalałam wody do garnka, a potem dopełniłam go pod wierzch fasolą. Pod wierzch. Nie wiedziałam, że fasola napęcznieje! – Mama przerwała i roześmiała się na tamto wspomnienie. – No więc fasola zaczęła się gotować i pęcznieć, i kipieć z garnka. Musiałam połowę przełożyć do innych garnków. Kiedy była gotowa, mieliśmy trzy pełne garnki fasoli, ale połowę musiałam wyrzucić, bo skwaśniała, zanim zdążyliśmy ją zjeść. – Mama znów się roześmiała, błyskając orzechowymi oczami, w których migotały zielone cętki, kiedy była szczęśliwa, a kiedy nie była, przybierały kolor błota. – Rola gospodyni domowej stanowiła dla mnie nowość. Nikt mnie tego nie nauczył, Ruthie. Dlatego to takie ważne, żebyś zaczęła się uczyć już teraz.

Wstała z krzesła, żeby nalać sobie wody ze stojącego na ladzie kuchennej dzbanka. Nie mogłam wyobrazić sobie mamy, która nie umie gotować. Nie mogłam wyobrazić sobie mamy bez dzieci.

– Ale, mamo, skoro dziadek pozwolił tacie starać się o ciebie, to dlaczego on i babcia nie są członkami naszego Kościoła?

– Wszystko się zmieniło po śmierci twojego taty. – Mama westchnęła głęboko i potrząsnęła głową. – Po jego śmierci powstał jeden wielki bałagan. Wiele osób odwróciło się od niego i wystąpiło z Kościoła. Dziadkowie stracili wiarę, tak samo jak ciocia Carolyn i ciocia Judy. Posprzedawali swoją ziemię w LeBaron, przenieśli się do Stanów i już nigdy nie wrócili.

– To wtedy pojechaliśmy do San Diego?

– Tak, wtedy. Wzięłam ciebie, Audrey, Matta i Luke’a i pojechaliśmy na jakiś czas do dziadków. Ale od początku wiedziałam, że chcę wrócić do LeBaron. Bo tu jest wasze miejsce.

Skupiłam się na pracy: przebierałam moją skromną porcję fasoli, oddzielając ją od piachu i kamyków, które były w worku. Nie pamiętałam naszego pobytu u dziadków, ale coś mnie tam dziwnie ciągnęło. Wiedziałam, że żyjąc po bożemu w kolonii, postępujemy słusznie, ale zazdrościłam moim kuzynkom z Kalifornii. Mieszkały w ładnych domach z łazienkami i zawsze miały nowe ubrania i zabawki. Czasami leżałam w nocy, nie śpiąc, i zastanawiałam się, jak by to było, gdyby mama nie wyszła za mąż za mojego ojczyma i nie wróciła z nami do LeBaron.

Poznała Lane’a, kiedy miałam trzy latka, i kilka miesięcy później została jego drugą żoną. Na ślub byli zaproszeni dziadkowie i ciotki, ale ponieważ już wtedy nie uznawali wielożeństwa, więc nie przyjechali.

Mama twierdziła, że Lane jest przystojny. Miał rudawozłote blond włosy, oliwkową cerę i jasnoniebieskie oczy. Nosił włosy zaczesane za uszami do tyłu i długie, starannie wypielęgnowane bokobrody. Był apostołem w Kościele mojego taty i to właśnie mamie najbardziej się w nim podobało. Ludzie z kolonii nazywali go bratem Lane’em.

Po ich ślubie przenieśliśmy się na jedenastoakrową farmę Lane’a. Nasz mały domek miał dwie sypialnie i łazienkę, którą Lane ciągle obiecywał wykończyć. Dopóki tego nie zrobił, używaliśmy drewnianej ubikacji za domem. Pierwsza żona Lane’a mieszkała w innym domu z cegły suszonej na słońcu jakieś czterysta metrów od nas. Nasze domy dzieliło ogrodzenie z drutu kolczastego, kilka akrów lucerny i niewielki sad brzoskwiniowy. Nie mieliśmy elektryczności – mieszkaliśmy za daleko od miasta i prąd jeszcze do nas nie dotarł – ale Lane nas zapewniał, że to kwestia najbliższej przyszłości.

Był jedyną postacią uosabiającą ojca, jaką znałam, ale nigdy go nie lubiłam. W kościele albo wśród innych wiernych wydawał się radosny i przyjacielski, zawsze gotów do pomocy przy naprawie samochodu czy innych urządzeń, ale w domu chodził wściekły i groził mi laniem, ilekroć domagałam się uwagi mamy. Mama nas nigdy nie biła ani nawet nie dawała nam klapsów, ale zły humor Lane’a dosłownie mnie przerażał.

Dwa lata po ich ślubie mama urodziła Aarona, którego z miejsca pokochałam. Taki maluch w domu był jak nowe ulubione zwierzątko. Po powrocie ze szpitala mama powiedziała mi, że będę jej małą pomocnicą, co wprawiło mnie w zachwyt. Matt i Luke chodzili do meksykańskiej szkoły publicznej po drugiej stronie drogi naprzeciwko LeBaron, a ja zostawałam w domu z Audrey, mamą i malutkim Aaronem. Audrey nie chodziła do szkoły, mimo że była najstarsza z nas. Mama powiedziała, że nauczyciele nie daliby sobie z nią rady. Nie cierpiałam zostawać w domu z moją siostrą, ale uwielbiałam pomagać mamie przy maleńkim braciszku.

Po przebraniu całej fasoli mama wstała, zgarnęła do garnka moją niewielką kupkę, a potem uklękła pod oknem i napełniła garnek wodą z kranu wystającego wprost z betonowej podłogi. Następnie postawiła garnek na kuchence gazowej i zapaliła palnik. Zasyczał i w powietrzu zapachniało siarką. Mama ze dwa razy zamieszała fasolę i poszła zobaczyć, co robi Audrey, mnie powierzając pilnowanie fasoli, żeby nie wykipiała.

Siedziałam w kuchni, rozmyślając o tym, jak inne byłoby moje życie, gdyby tata nie umarł. Gdyby żył, mama byłaby szczęśliwa i nie musiałaby przez cały czas się martwić, ile kosztuje utrzymanie nas wszystkich i co z biedną Audrey. Gdyby tata nie zginął, może dziadkowie nadal żyliby z nami w kolonii. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego tata został zabity. Wiedziałam, że kazał go zastrzelić wujek Ervil. Wiedział to każdy w kolonii. Ervil i jego poplecznicy słali masę listów do naszej kościelnej starszyzny, grożąc, że zabiją więcej ludzi i zbombardują miasto. Mama powiedziała, że Ervila poszukuje FBI i że ścigają go po całym Meksyku i Stanach Zjednoczonych. Za każdym razem kiedy dostawaliśmy nową groźbę, przykazywała nam, żebyśmy zawsze mieli drzwi zamknięte.

– Jeśli nie będzie mnie w domu, a usłyszycie strzały i odgłosy eksplozji – mówiła – bierzcie małego i biegnijcie między drzewa brzoskwiniowe, nakryjcie go i kładźcie się na ziemi, żeby nikt was nie widział.

Wujek Ervil był jak zły duch, który nas prześladował. Świadomość, że jest gdzieś na wolności, wraz ze swoimi zwolennikami, dosłownie mnie przerażała. Czy Ervil przyjdzie po mnie? I co się stanie, jeśli zamorduje mamę, tak jak zamordował tatę?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Kościół Pierworodnego Końca Czasów (The Church of the Firstborn of the Fullness of Times) to mormońska sekta fundamentalistyczna głosząca poligamię. Powstała z grupy rodzinnej z patriarchą Almą Dayerem LeBaronem na czele w roku 1924. W roku 1944 rodzina LeBaron została ekskomunikowana za głoszenie i praktykowanie poligamii. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 To znaczy Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, założony przez Josepha Smitha w 1830 roku, który pierwotnie głosił poligamię, ale potem od niej odszedł.

Garść żwiru

Подняться наверх