Читать книгу Wszystko, co w Tobie kocham - Samantha Young - Страница 7

1

Оглавление

Vaughn

Ranek był pochmurny, fale – bardziej wzburzone i gwałtowniejsze niż zazwyczaj – szybko mknęły do brzegu, a mewy szybowały po niebie, które swoją melancholijną szarością doskonale współgrało z kolorem wody.

Vaughn stał przy wielkim oknie luksusowego penthouse’u w swoim hotelu przy promenadzie, przyglądał się tej scenie i żałował, że nie może jej chłonąć wszystkimi zmysłami. Promenada, plaża i ocean wyglądały jak zaczerpnięte z filmu. Bez krzyku mew, którego nie słyszał przez potrójnie przeszklone okno, obraz wydawał się nierealny. Brakowało też zapachów – słonego powietrza, hot dogów, burgerów i ciepłego, słodkiego aromatu waty cukrowej.

To one sprawiały, że przy promenadzie czuł się jak w domu.

Dom.

Hmm…

Przybył do Hartwell, żeby uciec przed brzydotą Manhattanu. W Hartwell panował spokój. W lecie zjeżdżały się tu tysiące turystów i stale organizowano najróżniejsze festiwale i święta, ale nawet tłumy nie mogły zburzyć tej atmosfery.

Vaughn potrzebował ciszy. Początkowo zamierzał się nią nacieszyć, a potem, kiedy nadejdzie czas, wrócić do Nowego Jorku.

Jednak w którymś momencie Hartwell zmieniło się z tymczasowego schronienia w dom.

„Tam jest dom mój, gdzie jest moje serce”.

Wrócił spojrzeniem na spokojną promenadę i – choć go to zirytowało – poczuł, że serce podskoczyło mu w piersi, kiedy gdzieś w dole dostrzegł błysk kasztanowatych włosów. Pochylił się naprzód, żeby lepiej widzieć.

Oczywiście.

To była ona.

Bailey.

Szła promenadą od strony swojego pensjonatu, Hart’s Inn, a jej długie włosy unosiły się na wietrze. Vaughn przysunął twarz do szyby, by zobaczyć więcej, ale z tej wysokości nie było to możliwe.

Widział tylko, że dziewczyna ma na sobie dżinsy wsunięte w cholewki krótkich brązowych botków i zielony sweter, o wiele za cienki na chłód wczesnego poranka.

Zmarszczył brwi. Powinna sobie kupić jakąś kurtkę!

Uśmiechnęła się, najwyraźniej do zbliżającej się ku niej sąsiadki, Iris. Przez chwilę zazdrościł Iris tego uśmiechu. Uśmiechowi Bailey Hartwell trudno się było oprzeć. Robił na ludziach wielkie wrażenie.

Na nim też.

Niestety.

Niestety zwłaszcza dlatego, że nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek skierowała ten uśmiech bezpośrednio do niego.

Bailey i Iris zniknęły z jego pola widzenia.

Chciał podążyć za nimi wzrokiem, ale tylko uderzył głową o szybę.

– Cholera! – Rozmasował dłonią czoło i odwrócił się od okna.

Jego wzrok przyciągnęło wielkie łóżko stojące po drugiej stronie pokoju. Spała na nim szczupła, rudowłosa kobieta, której imienia nie mógł sobie przypomnieć.

Dokuczał mu pewien problem. Wszędzie widział Bailey.

Widział ją nawet w innych kobietach, mimo że zawsze próbował się skupiać na czym innym.

Starając się nie zwracać uwagi na dziwny ucisk w piersi, zaczął się ubierać. Zdjął z wieszaka białą koszulę, starannie wyprasowaną przez obsługę, i szybko włożył na siebie. Potem z kolekcji wybrał niebieski jedwabny krawat. Kamizelka i marynarka dopełniły całości. Gotowy do wyjścia podszedł do łóżka i szturchnięciem obudził rudzielca. Kobieta stęknęła i uniosła powieki. Jednak zamiast przejrzystych zielonych oczu, które sprawiały, że krew wrzała mu w żyłach, zobaczył brązowe.

– Muszę już iść – oznajmił i wyszedł.

Nawet się za siebie nie obejrzał.

Wszystko, co w Tobie kocham

Подняться наверх