Читать книгу The Jordan rules - Sam Smith - Страница 8
CZERWIEC 1991
ОглавлениеTrener Phil Jackson wszędzie, gdzie nie spojrzał, widział czerwień.
Całe Chicago, świętujące pierwszy w historii tytuł mistrzów National Basketball League, zamiast wskoczyć w drogie garnitury, ubrało się w czerwone barwy Bulls. Wietrzne Miasto było zawsze przyzwyczajone przede wszystkim do rozczarowań i porażek swoich drużyn, ale w końcu udało się przełamać złą passę i można było dumnie wypiąć piersi. Tej nocy, kiedy zawodnicy Bulls zgromadzili się w znajdującym się w centrum miasta hotelu Four Seasons, na ostatniej imprezie drużyny poprzedzającej – jak się wydawało – wielomiesięczne świętowanie tytułu, Jackson mógł wreszcie odetchnąć z ulgą, bo jego zawodnicy bawili się tak jak całe miasto. Ale dostrzegał też błysk, który pozostawał w ich oczach od nocy, kiedy ich gwiazdy świeciły najjaśniej.
Patrzył na swoje młode gwiazdy, Horace’a Granta i Scottiego Pippena, którzy przemknęli w tym sezonie po firmamencie NBA, niczym komety, stali się zwinniejsi i silniejsi i poprowadzili Bulls do finałowego zwycięstwa 4-1 w rywalizacji z Lakers. Podczas pomeczowej imprezy dołączyli w tańcu do B.J. Armstronga, chłopaka o twarzy dziecka – kołysali się w rytm muzyki i śpiewali razem z wynajętym przez klub zespołem do białego rana.
Jackson widział też swojego rezerwowego centra, Willa Perdue, który pod wieloma względami stanowił symbol drużyny – bo w przeszłości kibice też go wyśmiewali, a teraz wiwatowali na jego cześć. Byki były drużyną Michaela Jordana, przedstawieniem jednego aktora, w którym obsada drugoplanowa bardzo się starała, ale zazwyczaj nie była w stanie przełamać własnych ograniczeń. A niewielu zawodników miało ich tyle, co Perdue, który jednak potrafił stać się pożytecznym i solidnym zawodnikiem, ważnym elementem układanki. A teraz chicagowscy kibice go wychwalali, być może nie tylko za wkład w zdobycie mistrzostwa, ale i również za to, że potrafił jakoś poradzić sobie z wcześniejszymi upokorzeniami. Przeżył również codzienne treningowe potyczki z doświadczonym pierwszym centrem, Billem Cartwrightem. Dlatego też tej nocy Perdue siedział z Cartwrightem i wesoło klepał go po głowie i po ramionach, wrzeszcząc: „A to za to, że waliłeś mnie łokciami po głowie – waliłeś w nos, waliłeś w bok…”. I tak we dwójkę na przemian szturchali się i przytulali, śmiejąc się serdecznie. Wyglądali niczym dwa największe pluszowe misie, jakie ktokolwiek kiedykolwiek widział.
No i był jeszcze Cliff Levingston, który przez większość sezonu był piątym kołem u wozu, ale w playoffach udowodnił swoją wartość. I Stacey King, pełen wigoru chłopak, pozbierał się po pełnym rozczarowań sezonie. Armstrong i Dennis Hopson, który częściej podpierał ściany na dyskotekach, niż tańcował. Wszyscy zniechęceni zawiłościami ofensywnymi, znanymi wśród zawodników jako „trójkąty”, wprowadzanymi przez asystenta trenera, Texa Wintera. Ale teraz rapowali swoje mistrzowskie pieśni do swojego dobrotliwego trenera.
„O tak, wierzymy w trójkąty, Tex, wierzymy, o tak, wierzymy w trójkąty. Ci którzy się znają, mają niezły ubaw. Wchodzimy w trójkąty i zdobywamy tytuł”.
Jackson czuł, że twarz sama mu się śmieje. Podziwiał dziwacznego Wintera i twardo przy nim obstawał, nawet wtedy, kiedy jego największy gwiazdor, Jordan, powiedział, że olewa te trójkąty, bo przecież Winter nigdy nie wygrał z tym systemem mistrzowskiego tytułu. Jackson upierał się przy tym nawet wtedy, kiedy na początku sezonu Winter przyszedł do niego i powiedział, że z trójkątów trzeba zrezygnować, bo żeby miały one sens, zawodnicy muszą w nie wierzyć. Jackson uparcie twierdził, że w końcu uwierzą. No i chyba tak się stało, skoro teraz tak ładnie o nich śpiewali.
Był jeszcze Jerry Krause, dyrektor generalny Bulls, wesoły – być może mniej z powodu zwycięstwa, a bardziej z tego, że zawodnicy wreszcie traktują go tak, jakby był jednym z nich. Pozbawiony poczucia humoru facet, który żył tylko swoją pracą, irytował wielu graczy swoim skąpstwem. Krause miał nadwagę, był na tym punkcie bardzo wrażliwy i nie miał łatwości w zjednywaniu sobie przyjaciół. Ale teraz siedział z chłopakami, ze swoimi chłopakami, którzy wrzeszczeli do niego tak, jakby był jednym z nich.
„Pobzykasz sobie dziś w nocy, Jerry?” – krzyczeli. Ot, męskie żarty, jak to między kumplami. „Zaliczysz coś dzisiaj?” – zapytał jeden z zawodników, nie przejmując się tym, że obok stoi oddana żona Jerry’ego, Thelma.
„Przekonasz się” – odparł szczęśliwy Krause.
„Pax, Pax – wtrącił się Perdue. – Co to było? Jakieś sto tysięcy dolarów za rzut? Licznik bije. Jeden dolar. Dolar i dziesięć centów. Dolar dwadzieścia. Dolar trzydzieści…”.
Właściciel Jerry Reinsdorf, przysłuchując się z niedaleka, mógł się z tego tylko śmiać. John Paxson, weteran z buzią złotego amerykańskiego chłopca, jeden z najniżej opłacanych zawodników pierwszej piątki w całej NBA, trafił do kosza w decydującym meczu pięć razy z rzędu. Za każdym razem, kiedy Lakers odrabiali straty, Paxson trafiał ważny rzut. A teraz jego kontrakt dobiegł końca. „Ile były warte twoje rzuty, Pax? – nabijał się Perdue. – Podpiszesz nową umowę?”
No i wreszcie był Jordan. Jackson wiedział, że uśmiech nie zniknie z jego twarzy. Po płaczu nie było już ani śladu – pojawił się nieoczekiwanie i wzruszająco w szatni zaraz po meczu. Michael odetchnął z ulgą. Przecież to on miał być gwiazdą, która nie potrafi wygrać – tak o nim mówiono przez te wszystkie lata. A teraz nie tylko jego drużyna wygrała, ale on tego dokonał, w wielkim stylu, tak jak zawsze o tym marzył. Został jednogłośnie wybrany na Najbardziej Wartościowego Zawodnika finałów. Jeden z jedenastu głosujących w zasadzie odmówił oddania głosu, mówiąc: „A kto to niby miałby być?”. A w dodatku Jordan dokonał tego walcząc ze swoim odwiecznym rywalem, Magikiem Johnsonem, który był przez koszykarskich purystów przedstawiany jako wzór, którym Michael nigdy nie będzie – świetnie podający, wspaniały kolega z drużyny, zwycięzca. No cóż, dość tego, więcej nie będzie już można tego mówić.
Najpierw się pomodlili. Kiedy wbiegli do szatni, zebrali się w kręgu, żeby zmówić Ojcze nasz, po czym otworzyli butelki z szampanem. Jordan zapadł się na swoim siedzeniu, przed kamerami telewizyjnymi, ale było tego wszystkiego za dużo. Położył głowę na kolanach swojej żony Juanity i zaczął szlochać. Jego tata James, który nigdy nie przestał mu powtarzać, że kiedyś tej chwili doczeka, masował mu szyję. Ale Jordan nie mógł przestać. Jego ciało drżało, próbował zetrzeć łzy radości, ulgi, spełnionej w końcu obietnicy. Bolał go żołądek, rwał mu się oddech. Nigdy w życiu nie czuł się lepiej. To było lepsze niż triumf na studiach, kiedy jako pierwszoroczniak zdobył wraz z drużyną North Carolina tytuł mistrza NCAA. Tamto przyszło zbyt łatwo. Tym razem była to ciężka walka, na przekór wszystkiemu, na przekór niedowiarkom, którzy przez siedem lat twierdzili, że nie da rady. I oto wreszcie marzenia się spełniły. Popijał szampana, niczym dziecko ssące butelkę z mlekiem. Płakał i nie mógł zasnąć. Czuł czystą, niepohamowaną radość.
Tego ranka, po ostatnim zwycięstwie, Jordan ściskał mistrzowski puchar niczym dawno niewidzianego przyjaciela. Nie odkładał go, wszyscy widzieli, jak wysiada razem z nim z samolotu. Spał razem z nim przez całą drogę do Chicago, gdzie spotkali się na lotnisku, a w autokarze nie pozwalał go sobie zabrać na więcej niż półtora metra. Był to symbol ciężkiej walki, więc musiał pozostawać w pobliżu, na wypadek, gdyby ktoś znów próbował coś zakwestionować.
Jackson przyglądał się wszystkim zgromadzonym przed nim tej nocy zawodnikom. Wrócili do Chicago, gdzie na lotnisku czekało na nich kilkuset fanów. Zawodnicy podeszli do płotu, żeby móc dotknąć kibiców, i aby stworzyć ten sam rodzaj więzi, którym cieszyli się w rozkrzyczanej hali Chicago Stadium. Potem udali się do Grant Parku, w centrum, żeby oddać miastu swoje serca. Utworzyli krótką kawalkadę, a kibice ustawiali się w kolejkach, żeby móc ich dotknąć, jakby byli jakimiś świętymi. Paxson machał do kibiców, a ci próbowali go złapać, tłocząc się wokół niego, aż w końcu żona Paxa przyciągnęła do siebie dwójkę jego synów, bo ręce znajdowały się wszędzie. A potem weszli na scenę, setki tysięcy ludzi wiwatowały i starały się każdym słowem wyrazić swoją wdzięczność.
Jeszcze nie zeszli ze sceny, jeszcze się nie przespali, podekscytowani otaczającym ich uczuciem miłości i entuzjazmem, aż w końcu stanęli przed Jacksonem po raz ostatni, po tej magicznej podróży czarodziejskim dywanem przez cały sezon. Była to ostatnia impreza drużyny, tylko dla zawodników, dla sztabu i dla zarządu, zanim rozjechali się na wakacje. Jackson poprosił zawodników, żeby raz jeszcze zebrali się jako jedna grupa, dwunastu ludzi różnej wiary i o różnych umiejętnościach. Wiele w tym sezonie razem przeszli. Żyli razem od października, dzielili pot i łzy, chwałę i sławę, czasem w zgodzie niczym koty dachowce, kiedy indziej oddzielnie, niczym byli kochankowie. Ale dorastali razem, nauczyli się akceptować wzajemnie swoje winy i wspólnie cieszyć się z sukcesów. Żaden z nich nie zaszedł nigdy wcześniej tak daleko, począwszy od samotnego dzieciaka, Scotta Williamsa, skończywszy na dumnym samotniku, Billu Cartwrighcie. W oczach wszystkich widać było ulgę i radość. Jackson nie chciał, żeby to miało się kiedykolwiek skończyć.
„Musicie wiedzieć, że większość drużyn mistrzowskich nie powraca na szczyt – zaczął Jackson, a w pokoju zapanowała cisza. – To jest biznes. Chciałbym, żebyście wszyscy wrócili, ale nie zawsze tak się dzieje. To, co przeżyliście to coś wyjątkowego i nigdy tego nie zapomnicie. Zawsze będzie to wasze i na zawsze was to połączy. Chcę każdemu z was osobiście podziękować za ten sezon. A teraz wracajcie do zabawy”.
I kto by pomyślał jeszcze rok wcześniej, że tej nocy czeka ich tyle radości, tyle zabawy, że połączy ich taka więź?