Читать книгу The Jordan rules - Sam Smith - Страница 9
1. WIOSNA 1990
ОглавлениеMichael Jordan przyjrzał się swojej ekipie i miał jak najgorsze przeczucia.
Był 24 maja 1990 roku, zbliżała się jedenasta rano. Dwa dni minęły od drugiej przegranej Bulls z Detroit Pistons w finałach Konferencji Wschodniej. Byki przegrywały 0-2. W Chicago kwitła wiosna, ale w sercu Jordana słońca nie było. Nie miał nawet ochoty grać w golfa, co zdaniem jego przyjaciół oznaczało, że musiał być bliski śmierci.
Bulls zebrali się na trening w Deerfield Multiplex, kompleksie sportowym znajdującym się 50 kilometrów na północ od Chicago, żeby spróbować się pozbierać i znaleźć sposób na to, żeby odrobić straty. Jordana bolały plecy, biodro, nadgarstek i udo – efekt poobijania w pierwszym meczu przez Johna Salleya i Dennisa Rodmana. Ale ból pleców był niczym w porównaniu ze zranioną dumą i wolą walki Michaela. Pistons rozwalali Bulls, a Jordan był coraz bardziej zły i sfrustrowany.
„Spojrzałem do góry i zobaczyłem Horace’a Granta i Scottiego Pippena, jak sobie żartują i się wygłupiają – powiedział potem znajomemu Jordan. – Są utalentowani, ale nie traktują tego serio. Debiutanci trzymali się jak zwykle razem. Nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Biali kolesie (John Paxson i Ed Nealy) pracują ciężko, ale nie mają talentu. A reszta? Czego można po nich oczekiwać? Tak naprawdę to niczego dobrze nie robią”.
Był to ciężar, z którym Jordan musiał się zmierzyć. Odpowiedzialność za losy całej drużyny spoczywała na jego barkach.
Pistons wygrali dwa pierwsze mecze 86-77 i 102-93, a obronie Detroit udało się zneutralizować kontrataki Bulls – w żadnej z rozgrywek nie przekroczyli skuteczności 41%. Sam Jordan zdobywał średnio tylko 27 punktów i trafił jedynie 17 z 43 rzutów. Żadna drużyna nie broniła przeciwko Michaelowi lepiej od Pistons, choć on wciąż zaprzeczał, jakoby grało mu się przeciwko nim trudniej. Dlatego też uparcie wchodził pod kosz, gdzie czekała na niego obrona Detroit. Trenerzy ze złością przyglądali się, jak atakuje kosz, wbijając się w „cytadelę”, jak nazywał formację defensywną Pistons asystent trenera, John Bach. Niczym samotny żołnierz piechoty atakujący ufortyfikowany bunkier. Zazwyczaj nie było już stamtąd ucieczki.
Ale choć tak zwane „Jordan rules” sformułowane przez Detroit były skuteczne, to trenerzy Bulls uważali też, że Pistons odnosili sukcesy dzięki wywieraniu wielkiej presji na sędziach. Plan był dwuczęściowy. Pierwszym krokiem była seria wybiórczo zmontowanych kaset wideo, którą Pistons wysłali do biur ligi kilka lat wcześniej. Pokazywały one niesłusznie odgwizdane faule obrońców, którzy nawet nie dotknęli Michaela. Pistons twierdzili, że nie pozwala im się bronić Jordana. „Od tamtego momentu sędziowie rzadziej gwizdali faule na mnie – mówił Jordan. – I to nie tylko faule Pistons”.
Drugim krokiem była kampania PR-owa. Pistons reklamowali swoje „zasady Jordana” jako jakąś tajną technikę obronną przeciwko Michaelowi, którą tylko im udało się opanować. Ta tajemnica polegała na takim rozstawianiu obrony, żeby poprowadzić Jordana prosto na zatłoczoną przestrzeń pod koszem, ale zawodnicy i trenerzy Pistons mówili o tym tak, jakby była to jakaś broń wynaleziona w Pentagonie. „Słyszy się o tym na tyle często – a przecież sędziowie też to słyszą – że zaczynasz uważać, że wymyślili coś innego – mówił Bach. – I skutek jest taki, że ludzie wierzą w to, że oni wcale Michaela nie faulują, nawet wtedy, kiedy to robią”.
To wszystko sprawiało, że rywalizacja z Detroit była dla Jordana jeszcze bardziej frustrująca.
W przerwie drugiego meczu, kiedy Bulls przegrywali 53-38, Jordan wszedł do cichej szatni, kopnął w krzesło i wrzasnął: „Gramy jak cipy!”. Potem nie chciał rozmawiać z dziennikarzami, wsiadł do autokaru i przez całą drogę powrotną nie odezwał się ani słowem. Kontynuował milczenie, przerywając je tylko na krótkie wypowiedzi pomeczowe, przez cały kolejny tydzień. Nie chciał komentować postawy kolegów z drużyny. „Niech sami staną przed dziennikarzami i wezmą odpowiedzialność za swoją grę.” – powiedział jednemu z przyjaciół.
Jordan naprawdę wierzył w to, że Bulls mogli wtedy pokonać Pistons. Oczywiście nic na to nie wskazywało, bo Pistons wyeliminowali Bulls w dwóch poprzednich sezonach i wygrali 14 z ostatnich 17 bezpośrednich pojedynków w sezonie zasadniczym. Ale czy sytuacja nie wyglądała podobnie w 1989 roku, kiedy Bulls mieli się zmierzyć w playoffach z Cleveland? Cavaliers wygrali w tamtym sezonie 57 meczów, podczas gdy Bulls tylko 47. Pokonali też Byki we wszystkich sześciu pojedynkach podczas sezonu zasadniczego, w tym i ostatni mecz, w którym posadzili na ławce wszystkich zawodników pierwszej piątki, podczas gdy Bulls grali w najsilniejszym składzie. Szanse Byków wyglądały równie blado, jak pogoda w Chicago w lutym.
Ale Jordan i tak obiecał, że Bulls wygrają rywalizację z Cleveland.
Zagrał na pozycji rozgrywającego, zdobywał średnio 39,8 punktów, 8,2 asyst i 5,8 zbiórek w trwającej pięć meczów serii. A kiedy decydująca rozgrywka dobiegała końca, zawisł w powietrzu i oddał pamiętny rzut, który dał Bykom jednopunktowe zwycięstwo. Tamta chwila przeszła do historii chicagowskiego sportu jako „The Shot7” – „rzut” i była porównywana z innym „rzutem” Jordana, w finale NCAA w 1982 roku. Tamten rzut z sześciu metrów dał uniwersytetowi z Karoliny Północnej zwycięstwo w ostatniej sekundzie meczu z Georgetown i mistrzostwo NCAA. Po porażce Cavaliers kompletnie się posypali – przez kolejne dwa lata ani razu nie udało im się wygrać z Bulls.
Playoffy stały się dla Jordana najlepszą sceną. Był niczym Bob Hope i Michael Jackson, niczym Mick Jagger i Frank Sinatra. Jego gra wykraczała poza koszykówkę. Była niczym piękna słodka melodia przy wielkiej owacji. Niby inni skakali równie wysoko, niby też potrafili dunkować, ale Jordan czynił to w niesamowitym stylu, z uśmiechem, błyskiem i mrugnięciem oka. A najlepiej wychodziło mu to podczas playoffów.
„Wszyscy w drużynie czuliśmy – mówił po wygranej rywalizacji z Cavs Bach - że jeśli awansujemy do finałów, to Michael znajdzie sposób na to, żeby je wygrać. Jest najbardziej walecznym zawodnikiem, jakiego znam, a w najważniejszych meczach wspina się na jeszcze wyższy poziom”.
I rzeczywiście: występy Jordana w playoffach były niczym sonety Szekspira – piękne i ponadczasowe. I podobnie jak Szekspir – był najlepszy i wszyscy to przyznawali. Już w swoim drugim sezonie w NBA, po tym jak opuścił 64 mecze po złamaniu nogi, Michael zażądał powrotu na boisko, wbrew zaleceniom lekarzy, którzy obawiali się, że kontuzja może się odnowić. Bulls, a nawet doradcy Jordana, uważali, że powinien siedzieć na ławce do końca sezonu. Wściekły Michael oskarżył władze drużyny o to, że nie chcą awansować do playoffów, żeby móc wybierać w drafcie z wyższym numerem. W końcu klub niechętnie zgodził się na jego powrót do gry na piętnaście meczów przed końcem sezonu. Bulls awansowali do playoffów i w pierwszej rundzie, w drugim meczu z Boston Celtics, Jordan zdobył 63 punkty. Tak skomentował to wtedy Larry Bird: „To musiał być Bóg przebrany za Michaela Jordana”.
Podczas playoffów w 1988 roku Jordan rozpoczął rywalizację z Cavaliers zdobywając w dwóch pierwszych meczach 50 i 55 punktów. Po raz pierwszy w historii udało się komuś zdobyć podczas playoffów dwukrotnie z rzędu po 50 punktów. Poprowadził swoją drużynę do zwycięstwa i średnią 45,2 punktów ustanowił rekord pięciomeczowej rywalizacji. Był być może najlepszym strzelcem w historii. Wiadomo było, że nigdy nie wyrówna osiągnięcia Wilta Chamberlaina, który zdobył 100 punktów w jednym meczu, a w ponad 100 rozgrywkach zdobywał ponad 50 punktów, ale na koniec sezonu 1990-91 stał się rekordzistą wszechczasów pod względem średniej punktów zebranych w sezonie zasadniczym, podczas playoffów i w Meczach Gwiazd. Zdobył też swój piąty tytuł króla strzelców – tylko Chamberlain miał takich tytułów więcej, siedem.
A teraz, stając w 1990 roku naprzeciwko Pistons, dopiero co zakończył rywalizację w drugiej rundzie z 76ers, która była niewiarygodna nawet biorąc pod uwagę niesamowite standardy jordanowskie. Bulls odnieśli zwycięstwo w pięciu meczach, a Michael zdobywał średnio 43 punkty, 7,4 asyst i 6,6 zbiórek. Trafiał z blisko 55-procentową skutecznością spędzając na parkiecie średnio 42,5 minuty. Wchodził pod kosz i dunkował. Wyskakiwał w górę i rzucał z wyskoku. No i blokował i skutecznie bronił przeciwko wszystkim – od Charlesa Barkleya po Johnny’ego Dawkinsa.
„Nigdy wcześniej nie zagrałem takich czterech meczów z rzędu, jak przeciwko Philadelphii” – powiedział po czwartej grze. Był najlepszym strzelcem swojej drużyny w trzynastu z szesnastu rozegranych kwart.
A potem Bulls, miotając się i prychając, wyruszyli do Detroit na pojedynek z Pistons. Dwie drużyny z ostrych robotniczych miast, Chicago słynące z siłaczy i przemysłu mięsnego, Detroit – z podatnego na wpływy recesji przemysłu samochodowego. Ale z jakiegoś powodu ekipy sportowe z Detroit zdawały się mieć stałą przewagę nad drużynami z Chicago. W 1984 roku Cubs byli blisko finałów w baseballu, ale to Detroit Tigers wygrali World Series, tak jak w 1945 roku, w sezonie, w którym Cubs po raz ostatni zagrali w wielkim finale. Prowadzeni przez Gordiego Howe’a Detroit Red Wings wiele razy przybywali do hali Chicago Stadium, rujnując marzenia Black Hawks Bobby’ego Hulla. A teraz nadeszła pora Pistons. Wygrywanie z Chicago weszło Detroit w nawyk. I Michael Jordan był zdeterminowany, żeby wybić im ten nawyk z głów.
Ale niezależnie od tego, jak bardzo się starał w pojedynkach z Detroit, to nie był w stanie tych gości pokonać. W poprzednich latach Jordan rozgrywał przeciwko Pistons jedne ze swoich najlepszych meczów: 61 punktów w wygranym po dogrywce meczu w marcu 1987 roku, 59 punktów w transmitowanym przez krajową telewizję wielkanocnym pojedynku w 1988 roku. Jordan był artystą, a boisko koszykarskie było jego płótnem. Podpisywał się za pomocą charakterystycznego uśmiechu, wywieszonego języka i potężnych slam dunków. Trener Pistons Chuck Daly, koneser sztuki, nie był rozkochany w arcydziełach Jordana, więc po meczu w 1988 roku ustanowił tak zwane ,,Jordan rules” i kampanię mającą na celu coś, co Bulls uważali za próbę legalizacji „zamordowania” Michaela Jordana.
Pistons mieli w składzie dwóch spośród najlepszych w pojedynkach jeden na jednego obrońców w lidze – Joe Dumarsa i Dennisa Rodmana. To im przypadło zadanie zatrzymania Jordana. Michael – choć niechętnie – ale jednak szanował Dumarsa, z którym się zakolegował podczas Meczu Gwiazd w 1990 roku. Joe był cichy i stanowczy, to profesjonalista i dżentelmenem w każdym calu. Rodmanem Michael nie zamierzał się przejmować. „Symulant – mówił o nim pogardliwie. – Bez przerwy się wywraca i próbuje nabrać sędziów. To nie jest dobra defensywa”. Podczas jednego z meczów w sezonie 1988-89, Rodman „nurkował” tak skutecznie, że Jordan w samej czwartej kwarcie zaliczył sześć fauli i wyleciał z boiska w ostatniej minucie przegranego minimalnie meczu z Pistons.
Ale frustracje Michaela związane z Pistons były dużo poważniejsze od niechęci do Rodmana, od braku sukcesów w rywalizacji z Detroit, czy nawet jego własnych problemów strzeleckich od czasu tamtego wielkanocnego meczu. Detroit po prostu obijali Jordana, demolowali go zasłonami w obronie za każdym razem, kiedy próbował się ruszyć. Czuł się tak, jakby musiał poruszać się po polu minowym pełnym oprychów. Najpierw, kiedy próbował minąć Dumarsa, dostawał od niego łokciem, potem walił go Bill Laimbeer, albo szturchał Rodman, albo Isiah Thomas. Bulls tak bardzo martwili się taką taktyką obronną, że któregoś razu ustawili kamerę i przez całe playoffy nagrywali Laimbeera, żeby zobaczyć co robi i odkryli, że łapie rywali w punkcie uciskowym, żeby osłabić ich ręce. Złożyli skargę, ale nic to nie dało. I choć Thomas nie jest generalnie uważany za dobrego obrońcę, bo niechętnie pomaga w defensywie, to za każdym razem, kiedy Pistons grali z Bulls, bardzo szybko podwajał Jordana. Wiedział, że Michael go nienawidzi i nie zamierzał się przejmować tym, że jest bohaterem w rodzinnym mieście Isiaha, Chicago.
Niechęć Jordana do wyglądającego jak aniołek Thomasa jest głęboka. W dużej mierze to efekt domniemanego bojkotu Michaela podczas Meczu Gwiazd w 1985 roku, kiedy Thomas i kilku innych zawodników zawiązało spisek, mający na celu odcinanie Jordana od piłki. Potem za każdym razem, kiedy ich drogi się przecinały, było gorąco. Podczas sezonu 1989-90 Magic Johnson zasugerował, że mógłby rozegrać z Jordanem pojedynek jeden na jednego. Michael nie był specjalnie zainteresowany, ale Johnson miał nadzieję na wysoki zarobek z wpływów z transmisji pay per view, podpisał nawet kontrakt z jakąś stacją kablową. Kiedy wieść się rozeszła, to NBA skrytykowała ten pomysł, a Thomas, który był wtedy przewodniczącym związku zawodowego koszykarzy, powiedział, że takie nieoficjalne, rozegrane poza sezonem pojedynki, nie leżą w interesie zawodników. I nagle Jordan zrobił się bardzo zainteresowany tym, żeby do pojedynku jednak doszło. Powiedział, że zawsze mu się wydawało, że związek zawodowy powinien stawać po stronie graczy. Dodał, że Thomas jest po prostu zazdrosny. „Nikt go nie zaprosił – warknął Jordan. – A wiecie dlaczego? Ano dlatego, że gdyby on miał wystąpić w takim pojedynku, to żadna osoba nie byłaby zainteresowana, żeby to oglądać”.
Ale Pistons nie pozostawali Jordanowi dłużni. Uwielbiali drażnić się z nim podczas meczów, nabijając się z jego egoistycznego stylu gry, z tego, że jest łysy (specjalizował się w tym John Salley) i z tego, że najlepiej mu wychodzi bycie przegranym. Salley, marny komik, który jednak znalazł się na scenie dzięki temu, że miał 213 centymetrów wzrostu i wyglądał jak Arsenio Hall8, był wyjątkowo irytującym przeciwnikiem.
„W naszej drużynie nie ma jednego zawodnika, który nadaje ton wszystkiemu – powiedział z uśmiechem Salley w rozmowie z dziennikarzami podczas playoffów w 1990 roku. – Dzięki temu stanowimy drużynę. Gdyby wszystko robił jeden zawodnik, nie bylibyśmy drużyną. Bylibyśmy Chicago Bulls”.
Salley powiedział też coś takiego: „Jeśli wygrywamy, to kompletnie nas nie interesuje to, kto zdobywa punkty. Michael Jordan miałby kłopot z odnalezieniem się w naszej drużynie, bo przecież on musi zdobywać wszystkie punkty. Chyba by do nas nie pasował”.
Jordan wściekał się słysząc takie wypowiedzi, ale wyglądało na to, że nie potrafi się za nie zemścić. Być może był najlepszym koszykarzem w NBA, bo kiedy ktoś go zdenerwował, to potrafił zadunkować ponad centrami drużyny przeciwnej, którzy go wcześniej zablokowali. Z dziką wściekłością zdobywał punkty, grając kontra chwalącym się debiutantom, wynosił swoją grę na najwyższy poziom, kiedy rywale zdobywali, grając przeciwko niemu, dużo punktów, albo próbowali się popisywać. Ale Pistonsom nie był w stanie tego zrobić, a jego koledzy z drużyny nie potrafili zdjąć mu z barków tego ciężaru.
W meczu numer 1 John Paxson i Craig Hodges spudłowali wszystkie 8 oddanych rzutów, a Scottie Pippen został skutecznie zatrzymany przez Rodmana. „Zdaje się, że zbyt wiele czasu spędzam na zastanawianiu się nad tym, jak on zamierza przeciwko mnie zagrać” – przyznał potem Pippen. Tylko jeden z graczy pierwszej piątki Pistons, Joe Dumars, zdobył ponad 10 punktów (27), ale to w zupełności wystarczyło.
W drugim meczu Jordan kuśtykał, miał kontuzjowane biodro i nogę i Bulls znów przegrali. Pippen i Horace Grant zdobyli po 17 punktów, ale to nie wystarczyło, żeby zapełnić dziurę po obolałym Jordanie, który zaliczył tylko 20 punktów. Dumars zdobył ich 31.
Michael zszedł z parkietu po meczu, z nikim nie rozmawiając, pozostawiając dziennikarzy zastanawiających się nad tym dlaczego i kolegów z drużyny poszukujących odpowiedzi. Drużyna, która wracała do Chicago na trzeci mecz, nie była wesołą zgraną grupą kumpli. Jordan uważał, że zespóła go zawiódł. Koledzy sądzili, że to on ich rozczarował, bo nie miał odwagi zmierzyć się z dziennikarzami po tak ciężkiej przegranej. Kilku zwróciło uwagę na to, że kiedy zdobywał 50 punktów, to chętnie brylował przed kamerami, ale gdzie był teraz, kiedy zdobył ich tylko 20? A przecież Dumars, zawodnik, którego Jordan miał bronić, zmiażdżył go w dwóch meczach z rzędu i to właśnie on stanowił różnicę i główny powód, dla którego Pistons prowadzili 2-0. Zawodnicy byli zgodni: zawsze kiedy zagramy źle, to nam się od niego obrywa, ale kiedy on zagra źle, to okazuje się, że to też nasza wina.
Dobrze ujął to kiedyś center Dave Corzine, były zawodnik Bulls: „Ciężko jest grać w jednej drużynie z Michaelem Jordanem, bo zawsze okazuje się, że zespół przegrał właśnie przez ciebie”. Przecież nie może być tak, że winny porażki jest Jordan, przecież to on jest najlepszy. Ale publicznie nikt tego nie chciał powiedzieć.
Kłopoty kłopotami, ale Jordan miał być gotów na trzeci mecz rozgrywany w hali Chicago Stadium. Był wściekły i przywołany do porządku, może nawet trochę skruszony. Ale jednocześnie zamierzał odkupić swoje grzechy.
Przez kilka kolejnych dni po wtorkowym meczu numer 2 w imieniu klubu wypowiadał się głównie Phil Jackson. Jordan, który zazwyczaj był podczas treningów wesoły, nie mówił zbyt wiele. Po środowym treningu, któremu przyglądali się dziennikarze, licząc na przeprowadzenie potem kilku wywiadów, zawodnicy wymknęli się tylnymi drzwiami, bezpośrednio na parking. Robili tak zawsze, kiedy chcieli uniknąć rozmów z prasą. Ale po skargach napływających ze strony mediów, Jackson powiedział Michaelowi, że w czwartek będzie musiał wyjść głównym wyjściem, że zaryzykuje, choć przecież lokalne chicagowskie media nigdy nie zrobiłyby mu krzywdy. Zresztą krajowe media również. Jordan starannie kultywował swój wizerunek, zawsze był w stosunku do dziennikarzy grzeczny i uprzejmy, w zamian za co był przez media hołubiony. Dziennikarze dostarczali szalejącej na punkcie Michaela publiczności same dobrze dopracowane klisze. Opinia publiczna kupowała tę formułę, a sponsorzy tacy jak Wheaties, McDonald’s, Chevrolet czy Nike ustawiali się w kolejce, pozwalając na czterokrotne zwiększenie wynoszących 3 miliony dolarów rocznie przychodów Jordana z gry w koszykówkę. Co roku był wybierany do pierwszej piątki koszykarzy udzielających najlepszych wywiadów, a dziennikarze lokalnych stacji telewizyjnych klepali go plecach podczas wywiadów. „Ale nie będę musiał z nikim rozmawiać?” – upewnił się Jordan.
„Nie, nie będziesz musiał” – zgodził się Jackson.
I rzeczywiście, po czwartkowym treningu Jordan zrobił to, co mu kazano, wyszedł głównym wyjściem, ale zignorował czekających na niego dziennikarzy. Nawet koledzy z drużyny zastanawiali się nad tym, co się dzieje. „Czy Generał coś powiedział?” – zastanawiał się Craig Hodges, który wychodził zaraz potem. Hodges lubił nazywać Jordana Generałem, tłumacząc to tym, że Michael wydawał rozkazy, nakazywał zawodnikom odpowiednio się ustawiać, albo schodzić mu z drogi, decydował, czy drużyna będzie rozgrywać akcję, którą rozpisali właśnie trenerzy, albo kłócił się z sędziami. Koledzy z drużyny mieli wykonywać jego polecenia, ale i tak rzadko był z nich zadowolony.
„Co mówił?” – zapytał John Paxson, kiedy wychodził z hali Multiplex.
„A do was coś powiedział?” – zapytał jeden z dziennikarzy.
„Nic – odparł Paxson. – To znaczy mówił jakieś ogólne rzeczy, kiedy wywoływał akcje, albo rozstawiał nas na pozycjach, ale poza tym nic nie mówił”.
„Mówił, czemu jest taki zły?” – zapytał inny dziennikarz.
„Nie, w ogóle niewiele mówił” – powtórzył Paxson.
Ale Jackson mówił. Odczytał zachowanie Jordana jako żądanie wobec kolegów, żeby zaczęli w końcu robić to, co do nich należy i poczuli odpowiedzialność za to, że grają źle. Zgadzał się z opinią Michaela, ale nie chciał czytać potem o tym w gazetach. (Tak naprawdę to Jordan rzadko kiedy czytał rubryki sportowe w gazetach, ale jego rodzina i asystenci zdążyli mu podsumować jak media opisują jego postawę i że koledzy czują się zdradzeni). Powiedział drużynie, że to co ma miejsce w szatni jest ich sprawą i nikomu innemu nic do tego. Mówił o charakterze i umiejętności przyznawania się do własnych błędów i powiedział, że jeśli drobne przeciwności losu są w stanie spowodować zachwianie morale ich zespołu, to znaczy, że tak naprawdę nie stanowią drużyny. Jackson dodał, że czasy są ciężkie i że mają prawo być wściekli i dawać upust emocjom. Nadszedł czas, żeby poczuć odpowiedzialność. I że wszystko zależy od nich.
Jeśli chodzi o taktykę gry, to Bulls muszą powstrzymać się od nawyku wchodzenia pod kosz, gdzie nadziewali się na dobrze ustawioną defensywę Pistons. Jackson zauważył, że ekipa z Detroit grała strefą, prosto i skutecznie. Że Bulls muszą zacząć rzucać z czystej pozycji, zamiast ładować się w tłok, gdzie nie ma już miejsca na żaden manewr. Powinni grać lepiej w obronie i muszą się podnieść.
I w trzecim meczu tak właśnie się stało. Znów zrobiło się ciekawie.
„Dziś – powiedział po zwycięskim meczu Jackson – pokazaliśmy, że nie ma żadnych zasad przeciwko Jordanowi i że można powiedzieć, że Jordan rządzi”.
Michael zdobył 16 punktów w pierwszej połowie, ale Bulls i tak przegrywali 51-43 po tym, jak w drugiej kwarcie Pistons ich przycisnęli, wygrywając ją 32-19. Michael szalał w szatni i podjął decyzję. „Jeśli już mamy przegrać, to przegramy na moich warunkach” – pomyślał sobie w duchu.
Kiedy trzecia kwarta dobiegła końca, to w przepełnionej hali Chicago Stadium słychać było ogromną wrzawę kibiców Bulls. Mecz był już rozstrzygnięty, bo kwarta okazała się popisem umiejętności Jordana. Już w pierwszej akcji wszedł pod kosz, po czym dobił swój niecelny rzut, w kolejnej podał piłkę Pippenowi, który zakończył akcję celnym layupem. W trzeciej, Michael trafił z wyskoku z trzech metrów. W piątej wkręcił się pod kosz, potem jeszcze trafił po wejściu pod niego z faulem, zaliczając akcję za 3 punkty, a na koniec kwarty trafił jeszcze dwa rzuty wolne. Bulls wygrali ostatnie trzy i pół minuty kwarty z Pistons 17-6 i uzyskali kontrolę nad meczem. W czwartej kwarcie drużyna z Detroit zaczęła odrabiać straty, ale Jordan nadal rządził. Zdobył jeszcze 18 punktów i w pewnym momencie został powalony na parkiet przez Rodmana. Podniósł się, ruszył pod kosz i został sfaulowany. Potem trafił za 3 punkty, tuż przed upływem 24 sekund na rozegranie akcji. Hala szalała.
W drugiej połowie Jordan zdobył 31 punktów, w sumie w całym meczu miał 47 „oczek” i 10 zbiórek. Pippen dorzucił do tego 29 punktów i 11 zbiórek, Grant też walczył na tablicach, zbierając 11 piłek, w tym 6 w ataku. Spory wkład miał też Ed Nealy, który grał przez 22 minuty i zdobył 8 punktów. Był powolny i niespecjalnie skoczny, ale Jackson nazywał go „swoim ulubionym koszykarzem, najinteligentniejszym w drużynie”.
Po meczu Michael był oschły. Nie uśmiechał się, nie żartował, tak jak to zazwyczaj miało miejsce podczas pomeczowych sesji dla dziennikarzy. Wszedł na podium i oświadczył, że nie będzie komentował incydentu w szatni po drugim meczu. Dodał, że nigdy nie krytykował kolegów z drużyny. Że mówił „my”, a nie „oni”.
„Tak powiedział? – wykrzykiwał potem Grant poinformowany o wypowiedzi Jordana. – Nie no, jaja sobie robicie. Naprawdę to powiedział?”
Siedzący obok Granta Cartwright tylko pokręcił głową. „Szaleństwo” – powiedział z kpiącym uśmieszkiem.
Jordan oświadczył, że nie będzie rozmawiał z dziennikarzami aż do zakończenia kolejnego meczu.
W czwartym meczu Bulls znów zrobili to, czego nie byli w stanie zrobić w Detroit. Dobrze rzucali i wyszarpali zwycięstwo. Chcieli doprowadzić do tego, żeby mecz rozstrzygał się powyżej 100 punktów, twardo bronili przeciwko Thomasowi i Dumarsowi, wymuszając na nich 12 strat. Jordan znów zagrał fenomenalnie, zdobywając 42 punkty. Bulls wygrali 108-101. Bill Laimbeer trafił tylko raz na 7 prób, w sumie w dwóch meczach rozgrywanych w Chicago spudłował 12 z 13 rzutów, po tym jak wcześniej w Detroit trafił 8 razy na 10 odbić.
W ciągu dwóch ostatnich lat Pistons mieli w playoffach bilans 24-5. Cztery z tych pięciu porażek ponieśli z rąk Bulls. Po raz pierwszy od dwóch lat przegrali dwukrotnie z rzędu. Ale Bulls wciąż nie udało się wygrać meczu wyjazdowego w hali the Palace w Auburn Hills.
Mecz numer 5 nie odmienił tego stanu rzeczy. Było to klasyczne zwycięstwo Pistons nad Bulls. Dumars zdobył 20 punktów i pozwolił Jordanowi trafić tylko 7 z 19 rzutów. Michael zakończył mecz z 22 punktami na koncie. Pistons wygrali walkę, na tablicach 45-36, ich ławka okazała się skuteczniejsza od rywali, zdobywając 35 punktów (Bulls 13), a Byki trafiały tylko co trzeci rzut. No i było ostro: w połowie trzeciej kwarty Thomas powalił Pippena na parkiet. Na początku czwartej Bulls przegrywali 72-64, Jordan trafił, po czym poprosił o krótką zmianę, żeby odpocząć. Nie było go dwie minuty, w tym czasie Pistons zdobyli 11 punktów, a Bulls tylko 2, praktycznie rozstrzygając wynik meczu. Byki znów zaczęły ignorować Laimbeera, który zdobył 16 punktów. Pippen męczył się, trafiając tylko 5 z 20 rzutów. Grant znów świetnie zagrał na tablicach, zebrał 8 piłek w ataku, dla porównania cała ekipa z Detroit – 9. Ale generalnie to Pistons byli twardsi i bardziej agresywni.
Problemy Chicago w rywalizacji z Detroit dość dobrze obrazowała akcja z końcówki pierwszej kwarty. Na 10,4 sekund przed końcem kwarty Jordan przejął piłkę po stracie Pistons, po czym rzucił z połowy boiska. Trafił, dając Bulls remis 25-25. W ostatniej akcji kwarty Vinnie Johnson wszedł pod kosz, ale nie trafił.
Kiedy Jordan schodził na ławkę, zaczął się tłumaczyć Jacksonowi: „Myślałem, że na zegarze jest jeszcze 1,4 sekundy”.
Fizjoterapeuta Mark Pfeil odciągnął Jordana na bok. „Potem będziemy się zajmować cyferkami” – zażartował.
Jedyną cyferką, która się liczyła, była teraz jedynka. Jedna porażka i zacznie się letnia przerwa. Jedna porażka i znów będą musieli zaczynać od nowa.
Zawodnicy Pistons mówili o tym, że są twardsi mentalnie, że mecze wygrywają ci, którzy bardziej tego pragną, ci, którzy grają najtwardziej, ci, którzy są prawdziwymi mistrzami.
I w meczu numer 6 Bulls wyglądali jak mistrzowie. Jeszcze w połowie trzeciej kwarty prowadzili tylko 57-54, ale potem odjechali na dobre, w drugiej połowie kwarty zdobywając 23 punkty. Pistons odpowiedzieli tylko dziewięcioma i już nie zbliżyli się do rywali, ostatecznie różnica wyniosła 18 punktów. Bulls odzyskiwali piłki, które wydawały się stracone, jakby mieli klej na rękach. Craig Hodges i Jordan rozpalali tłumy kibiców trafiając z daleka za trzy punkty. Nawet Will Perdue walczył jak lew po tym, jak Bill Cartwright musiał usiąść na ławce po czwartym przewinieniu. Po meczu wszyscy mówili o największej szansie w ich życiu. John Paxson, który nie grał po skręceniu kostki, zapowiadał, że obwiąże ją taśmą i spróbuje zagrać. Hodges uspokajał, mówiąc, że zwycięstwo w szóstym meczu nie jest nic warte bez wygranej w siódmym. Dużo się mówiło, że cały sezon zależy od jednego meczu i o tym, że to Bulls są teraz w gazie.
Jordan nadal nie udzielał dłuższych wywiadów. Od trzeciego meczu tylko zasiadał przy stole konferencyjnym obok Jacksona, odpowiadał na kilka pytań dziesiątek dziennikarzy zgromadzonych w sali, po czym wychodził. Następnie kierował się do szatni, przebierał się, izolował się tak, jakby cierpiał na jakąś zaraźliwą chorobę. Dziennikarze formowali nawet szeroki łuk, żeby się do niego nie zbliżać, kiedy tłoczyli się w szatni starej hali Chicago Stadium.
Kiedy Jordan założył swoją czystą brązową koszulę, pochylił się nad nim jego ojciec James. „Synu – powiedział, – jesteśmy blisko. Mamy wreszcie szansę i ją wykorzystamy”.
„Tak jest tato” – zgodził się z nim Jordan.
Michael Jordan powrócił do drużyny. Tama milczenia została przerwana przez morze nadziei. Koszykarz żartował w autokarze drużyny, kiedy jechali do hali The Palace, a później w szatni, tak jakby przez ostatnie dwa tygodnie nic się nie wydarzyło. Nabijał się z butów Pippena i balsamu po goleniu Granta. Twierdził, że balsam pachnie jak trawa, ale taka świeżo nawieziona. Oni dopytywali Jordana, gdzie zostawił grzebień. Wyglądało na to, że wszyscy są wreszcie zrelaksowani i że spokojna, pewna siebie drużyna Bulls jest gotowa do meczu. Jordan potrzebował tylko tego – szansy. I oto mieli szansę na awans do finału. Niech wygra lepszy. Niech każdy da z siebie wszystko i niech dzieje się co chce. Jego drużyna nigdy wcześniej nie zaszła tak daleko.
Ale Bulls nie mieli zajść dalej. Tak jak obawiał się Jordan, tak jak podejrzewał, jego koledzy z drużyny zniknęli. Paxson próbował, ale nie dał rady. Kostka za bardzo go bolała, zbyt mocno spuchła, tydzień później musiał poddać się operacji. Hodges, nieograny, po wielu tygodniach przerwy, nie był w stanie zagrać na wysokim poziomie w dwóch meczach z rzędu, trafił tylko 3 z 13 rzutów, z tego 2 z 12 rzutów za 3 punkty. Wielki uśmiech zniknął z twarzy, a on wkrótce znów zaczął narzekać na kontuzję stopy.
Mecz nie był specjalnie zacięty. Pistons trafili w drugiej kwarcie 9 rzutów z rzędu, podczas gdy Bulls spudłowali 10 z 12 rzutów. Do przerwy Detroit prowadziło 48-33 i było pozamiatane. W trzeciej kwarcie Pistons jeszcze zwiększyli przewagę i prowadzili 61-39. I choć pod koniec trzeciej kwarty Bulls zmniejszyli różnicę do dziesięciu punktów, widać było, że tak naprawdę są bez szans.
Scottie Pippen trafił tylko 1 z 10 rzutów i zdobył 2 punkty. Dostał straszliwej migreny, już przed meczem mrugał oczami jak szaleniec i okładał głowę workami z lodem podczas przerw w meczu. Zagrał przez 42 minuty, ale ledwo był w stanie odróżnić kolegów z drużyny od Pistons. Po meczu w szatni był załamany i zalał się łzami. Grant raz jeszcze szalał na tablicach, zbierając w ataku więcej piłek od całej drużyny z Detroit, w sumie zaliczył 14 zbiórek, najwięcej ze wszystkich uczestników meczu, ale trafił tylko 3 z 17 rzutów. Cartwright był wyczerpany, musiał przejść operację kolana, Hodgesa też czekała operacja. Debiutanci zagrali tragicznie, B.J. Armstrong stracił panowanie nad sobą i trafił tylko 1 z 8 rzutów. Rezerwowi Pistons zdobyli 33 punkty, wobec 21 punktów Bulls – Mark Aguirre zaliczył 15 punktów i 10 zbiórek, John Salley 14 punktów. Thomas genialnie rozprowadzał szybkie ataki Pistons, zaliczając 21 punktów i 11 asyst. „Może i oni mają najlepszego zawodnika, ale to my mamy lepszą drużynę” – zauważył drwiąco Laimbeer, wbijając kolejną szpilę rywalom z Chicago.
Jordan chciał przemyśleć przegrany 93-74 mecz. Musiał się zgodzić, że Pistons byli lepsi. I że Bulls powinni się wzmocnić. Nie był dyrektorem zarządzającym klubu, ale gdyby był… Oczywistym było, że w składzie drużyny przydaliby się doświadczeni weterani. Ale Michael nie miał pretensji jedynie do debiutantów. Gdzie był Pippen? W drugim sezonie z rzędu zniknął w ostatnim, najważniejszym meczu – w pierwszej minucie ostatniego meczu finału konferencji w 1989 roku doznał wstrząśnienia mózgu. Czy Pippen i jego najlepszy kumpel Horace Grant byli wystarczająco poważni? Paxson się posypał, reszta drużyny też niewiele wniosła. Jordan zdobył 31 punktów, o 21 więcej niż ktokolwiek inny, ale też oddał aż 27 rzutów. I wiele osób zastanawiało się nad tym, czy Bulls będą w stanie kiedykolwiek sięgnąć po tytuł, jeśli Jordan będzie wciąż rzucał tak dużo.
Jeśli chodzi o Jordana, to on oczywiście uważał, że musi tak dużo rzucać. Bo jeśli nie on, to kto?
Tuż przed tym, zanim zszedł z podium po konferencji prasowej i udał się na wakacje na pola golfowe, powiedział jeszcze jedno: „Musimy coś zrobić. Musimy dokonać kilku zmian”.