Читать книгу Przekręt - Sandra Brown - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

Trzy dni wcześniej Shaw wygrzewał się na brzegu szafirowego basenu, obserwował dwie dziewczyny w stroju topless baraszkujące na płytkiej wodzie, czuł miły szmerek, popijając drinka z kwiatem hibiskusa, i rozkoszował się hedonistycznym stylem życia, który można kupić za nowe pieniądze w starym Meksyku.

Był gościem w willi usytuowanej na klifie z widokiem na Zatokę Meksykańską. Biała budowla rozłożyła się na szczycie okrytego dżunglą zbocza, które prowadziło na piaszczystą plażę. Właściciela tego pałacu Shaw tej samej nocy miał pozbawić życia.

Jednak kiedy po południu patrzył na rozbawione dziewczyny i sączył tropikalny drink, jeszcze o tym nie wiedział.

Po pływaniu gościom dano czas na pójście do pokoi i przebranie się w swobodne, modne stroje. Spotkali się znowu na przedłużonych koktajlach. Następnie usiedli do czterodaniowej kolacji serwowanej przez pełnych szacunku kelnerów, z których wszyscy nosili białe rękawiczki oraz czarne pistolety zatknięte za paski pod wykrochmalonymi uniformami. Na deser każdemu gościowi zaoferowano słodycze, nalewki, substancje kontrolowane oraz seniority.

Shaw dokonywał selekcji, kiedy zawibrowała jego komórka. Przeprosił i wyszedł z tarasu do jednego z przylegających doń otwartych pomieszczeń. Było bogato wyposażone. Zbyt bogato. Świadczyło o młodzieńczej ekstrawagancji oraz fatalnym guście właściciela.

– Taa? – rzucił lakonicznie do słuchawki.

– Wiesz, kto mówi? – zapytał ochrypły głos.

Mickey Bolden.

Shaw miesiącami pracował nad zdobyciem dostępu do tego płatnego zabójcy. W końcu Bolden zgodził się na spotkanie, podczas którego obaj byli czujni i nieufni... jasne, wobec otoczenia, ale przede wszystkim wobec siebie wzajemnie. Starannie zaszyfrowanym językiem Shaw przedstawił Mickeyowi swoje résumé oraz doświadczenie w ich wyjątkowej branży.

Może to subtelność i brak przechwałek przekonały Mickeya, że znajomy jest kompetentny. Na zakończenie kawowej randki Mickey powiedział, że odezwie się, gdyby zaszła potrzeba skorzystania z usług kompana. To było pół roku temu. Shaw przestał już liczyć na wiadomość od Mickeya.

– Nadal chcesz tę robotę?

Shaw spojrzał na taras, gdzie deser zmienił się w najprawdziwszą orgię.

– Przedstawienie jednoosobowe?

– Będziesz moim partnerem.

– To musi być wyjątkowa impreza.

– Chcesz czy nie?

– Jak się dzielimy?

– Pół na pół.

Sprawiedliwiej się nie da.

– Na kiedy mnie potrzebujesz?

– Na czwartek.

Był wtorkowy wieczór, co zostawiało Shawowi bardzo mało czasu na załatwienie tutejszej roboty i stawienie się w Nowym Orleanie o wyznaczonej porze.

Miał do Mickeya Boldena sto pytań. Okazja była za dobra, żeby ją przepuścić, poza tym uznał, że już niedługo pozna wszystkie szczegóły kontraktu, zapanował więc nad ciekawością i zapewnił, że Mickey może na niego liczyć.

Wymagało to zręcznych manewrów i męczącej podróży, ale tamtej nocy sfinalizował interesy w Meksyku i zdołał dotrzeć do Luizjany przed czasem. Wczoraj spotkał się z Mickeyem, a rano razem przyjechali do miasteczka Tobias.

Dzień spędzili na rekonesansie i ustalaniu najskuteczniejszego sposobu pozbawienia życia Jordan Elaine Bennett, właścicielki Extravaganzy, rozchwytywanej firmy organizującej imprezy w Nowym Orleanie. Była siostrą i jedyną żyjącą krewną Joshui Raymonda Bennetta, bardzo poszukiwanego oszusta.

Shaw i Mickey śledzili Jordie Bennett, gdy ta załatwiała w mieście zwyczajne sprawy. Tuż po osiemnastej wróciła do domu. Czekali trzy godziny, ale już się nie pojawiła. Przekonani, że obiekt zamierza spędzić w domu cichy piątkowy wieczór, poszli na kolację. Przy twardych stekach i tłustych frytkach Mickey przedstawił plan.

Shaw wyraził zdziwienie, kiedy wczoraj Mickey zidentyfikował obiekt. Teraz Shaw kwestionował pośpiech w działaniu.

– Dlaczego jutro?

– Dlaczego nie?

– Za szybko. Myślałem, że poobserwujemy ją przez kilka dni, poznamy jej zwyczaje i dopiero potem wybierzemy najlepsze miejsce i czas.

– Czas wybrał Panella – zakończył dyskusję Mickey. – A klient zawsze ma rację. Chce, żeby zrobić to jutro, zrobimy to jutro.

– Goni go termin?

– Na to wygląda.

Po kolacji postanowili zapić niedobre jedzenie alkoholem, dopiero potem odbyć godzinną jazdę samochodem do Nowego Orleanu. Ten bar polecił im pomocnik kelnera, którego najwyraźniej nie interesował wysoki standard.

Lokal jednak odpowiadał ich celom, ponieważ w takich bezimiennych knajpach jak ta wszyscy trzymali głowy pochylone.

Na pewno robiła to Jordie Bennett. Kiedy Shaw się ku niej zbliżał, koncentrowała się bez reszty na swoim winie, jakby czekała na dalszą fermentację. Na końcu baru nie zmienił tempa, przeszedł obok niej. Wyczuł aromat drogich perfum. Korzenny zapach. Coś egzotycznego i kuszącego, co sprawi, że mężczyzna będzie chciał obwąchać całe jej sto sześćdziesiąt sześć centymetrów w poszukiwaniu źródła.

Zatrzymał się dopiero przy szafie grającej. Oblany wielokolorową poświatą pulsujących rurek, oparł się ramieniem o zaokrąglony szczyt, przez co stał pochylony i z udawanym zainteresowaniem przeglądając karty z tytułami piosenek, mógł kątem oka obserwować Jordie.

Napiła się wina ustami prosto z niegrzecznego snu, postawiła kieliszek na barze i nie cofnęła lewej ręki. Długie szczupłe palce. Bez pierścionków. Bardzo blady lakier na paznokciach. Shaw się zastanawiał, dlaczego dzisiaj po południu Jordie poświęciła godzinę na wizytę w salonie kosmetycznym. Miała prosty zegarek z porządnym brązowym paskiem ze skóry aligatora, bardziej praktyczny niż ładny, ale pewnie można by kupić dobry używany samochód za pieniądze, które na niego wydała.

W wykroju białej bluzeczki bez rękawów widać było ramiączko satynowego stanika, przy najmniejszym ruchu głowy muskały je długie pasma mahoniowych włosów wyglądające na jeszcze bardziej satynowe. Nosiła sandałki na wysokich obcasach i obcisłe dżinsy. Jej tyłek usadowiony na stołku wydawał się naprawdę słodki.

Nie tylko Shaw to zauważył. Faceta młodszego od niej co najmniej o dekadę i dwa razy tyle od Shawa prowokowali kumple od bilardu. Napędzany whisky i poganiany rechotami, podszedł do wolnego stołka obok Jordie.

– Można?

Na barze leżała jej mała czerwona torebka na srebrnym łańcuszku, nie większa od koperty. Jordie przysunęła ją do siebie, żeby kmiotek mógł zająć stołek.

Może Mickey miał rację, może szukała okazji. Tylko że nie spojrzała na potencjalnego Romea z zainteresowaniem ani zachętą i Shaw nie postawiłby ani centa na to, że chłopakowi uda się coś więcej niż ją wkurzyć.

Popatrzył w kierunku Mickeya, żeby się przekonać, czy zauważył, że Jordie zyskała towarzystwo. Zauważył. Świńską gębę miał zaczerwienioną i spoconą. Rozmawiał przez komórkę. Shaw nie musiał się zastanawiać, kto jest po drugiej stronie linii. Mickey konsultował ze zleceniodawcą, co powinni dalej robić, skoro nieoczekiwane pojawienie się pani Bennett wsadziło im kij w szprychy.

Shaw przeniósł uwagę na rozwój romansu. Jak się spodziewał, Jordie Bennett z rosnącym zniecierpliwieniem odpowiadała na bełkotliwe zaczepki. Chłopak był młody, pijany, chciał dowieść swojej atrakcyjności u płci pięknej, ale nie widział, że daleko mu do jej ligi? Co nie znaczy, że Shaw miał za złe temu głupkowi, że postanowił spróbować. Bzyknąłby się z nią, to do końca życia miałby prawo do przechwałek.

Ktoś zaszedł go z drugiej strony i położył mu ciężką dłoń na ramieniu. Shaw instynktownie sięgnął po pistolet.

– Wyluzuj, to ja – burknął Mickey. Wskazał listę piosenek. – Mają coś Merle’a Haggarda?

Shaw przerzucił kilka kart z tytułami.

– Z kim gadałeś przez telefon?

– A jak myślisz?

– Co powiedział?

– Najpierw długo rzucał mięsem, potem stwierdził, że w spelunce zrobiło się tłoczno i powinniśmy się rozdzielić. Od razu. – Subtelnie przekrzywił głowę w stronę rozgrywającej się za jego plecami sceny. Pijak nachylał się ku Jordie Bennett pod tak ostrym kątem, że z trudem zachowywał równowagę na stołku. – Co robią? Co z nim? Widzisz coś, co powinno nas zmartwić?

Shaw przez kilka sekund obserwował parę, po czym pokręcił głową.

– On tylko chce się dobrać do jej majtek.

– Jesteś pewien?

– Tak.

– Dobra. Zbieramy się. – Mickey odwrócił się od szafy grającej i ruszył do drzwi.

Shaw poszedł za nim. Oparł się pokusie, żeby po raz ostatni spojrzeć na Jordie Bennett.

Zaraz za progiem wziął głęboki wdech, żeby zmniejszyć napięcie pomiędzy łopatkami i oczyścić głowę z barowego zaduchu.

Na dworze jednak powietrze było gorące i wilgotne, tylko odrobinę świeższe niż w knajpie. Rozluźnił mięśnie, gdy szedł za Mickeyem do samochodu. Zaparkowali na odległym krańcu parkingu, który był pokrytym pokruszonymi muszlami ostryg pasem ziemi w kształcie wachlarza.

Mickey wcisnął się na miejsce pasażera. Shaw w tej robocie był podwładnym, dlatego na niego spadł obowiązek prowadzenia. Co mu pasowało. Nie cierpiał jeździć obok kierowcy, bo kiedy sytuacja robiła się paskudna, lubił mieć kontrolę nad pojazdem.

Włożył kluczyk do stacyjki, ale Mickey go powstrzymał.

– Poczekaj. Na razie nigdzie nie jedziemy.

Shaw poczuł, że serce bije mu szybciej.

– Dlaczego nie?

– Robimy to teraz.

Shaw popatrzył na niego.

– Żartujesz?

– Nie. Panella powiedział, że nie ma lepszego czasu niż teraźniejszy.

– Nieprawda, cholera – syknął Shaw, wskazując bar. – Widziano nas.

– Co jest kolejnym powodem, dla którego Panella kazał działać.

– To nie ma sensu.

– Wręcz przeciwnie.

– Chyba że chcesz, żeby cię złapali. Ja nie chcę.

– Więc nie daj się złapać. – Mickey stęknął, z wysiłkiem wyłuskując pistolet z kabury, która utknęła pomiędzy fałdami jego brzucha. – Panella też ma dla nas taką radę.

– Łatwo mu mówić. Nie naraża własnej dupy, no nie?

Mickey rzucił mu spojrzenie z ukosa.

– Pierwsza robota, a ty puchniesz.

– Wcale nie. Jestem rozsądny. Nie rozumiem, kurwa, po co się tak śpieszyć.

– Wyjaśniłem ci.

– Owszem, ale jutro też będzie dostatecznie szybko.

– Już nie. Panella zmienił zdanie. Małe miasteczko, w którym wszyscy się znają? Od razu rozejdzie się plotka, że jest tu dwóch obcych.

– Okay. Więc poczekajmy, aż wróci do Nowego Orleanu.

– Może minąć wiele dni. Nie wraca do miasta regularnie. Dużo pracuje w terenie. A poza tym decyzja nie należy do nas. Panella mówi, żeby ją załatwić, zwłaszcza że przypadkiem znaleźliśmy się pod tym samym dachem co nasz obiekt.

Shaw rozumiał argumenty, ale nadal mu się to nie podobało. Ani trochę.

– Tak jak ty – ciągnął Mickey – Panella się boi, że jej przyjście tutaj wcale nie jest zbiegiem okoliczności.

– Owszem, ale ja tak tylko gadałem. Jej przyjście tutaj to na pewno przypadek. Wykluczone, żeby o nas wiedziała.

– Nieważne. Panella powiedział, żeby zrobić to teraz, więc... – W przerwie Mickey włożył pocisk do komory pistoletu kaliber dziewięć.

Shaw uświadomił sobie dwie rzeczy: jego głos się nie liczy, dalsza dyskusja nie ma sensu.

– Cholera. – Wyjął swój pistolet i obejrzał się na drzwi ze skwierczącym neonem. – Więc jak chcesz to zrobić?

– Poczekamy na nią. Jak będzie jej towarzyszył ten wsiowy dupek, to go załatwisz. Ja się zajmę nią.

– A jak wyjdzie sama?

– Będę czynił honory – oznajmił Mickey, wciągając lateksowe rękawiczki. Drugą parę podał Shawowi. – Weźmiesz jej torebkę. Panella mówi, że to ma wyglądać na napad, który poszedł nie tak. Przypadkowa zbrodnia.

Shaw uśmiechnął się drwiąco.

– Jakby ktoś w to uwierzył.

Mickey zarechotał.

– To nie twój problem, kto w co wierzy. Będziesz daleko, ciesząc się swoją połową dwustu tysięcy.

– Wystarczy na fajną łódkę.

– Wystarczy na fajną cipkę.

– Masz głowę w rynsztoku, Mickey.

Znowu zarechotał.

– Gdzie się czuję jak u siebie.

Dostrzegając ruch kątem oka, Shaw ponownie spojrzał przez tylną szybę.

– Oto ona.

– Sama?

Shaw poczekał z odpowiedzią, aż drzwi zamknęły się za Jordie Bennett i nikt więcej się nie pojawił.

– Tak.

Budynek nie miał oświetlenia zewnętrznego, toteż parking tonął w niemal kompletnej ciemności. Blady chudy księżyc zasłaniały okryte mchem hiszpańskim gałęzie dębu, które sięgały do trzech czwartych parkingu. Wąska droga stanowa w obu kierunkach była pusta.

Mickey otworzył drzwi i wysiadł z samochodu, poruszając się z większą zręcznością, niż Shaw by go podejrzewał. Tłuścioch był nakręcony. Mickey Bolden lubił swoją robotę.

Shaw także. Kolejki tequili nawet w przybliżeniu nie dawały mu takiego kopa jak czysta adrenalina.

Tak bezszelestnie, jak się dało, podążyli za Jordie Bennett, idącą zygzakiem przez parking zatłoczony powgniatanymi pikapami i zżartymi korozją od słonej wody gruchotami. Jej nowy model sedana stanowił tu lśniący i smukły wyjątek. Drzwi otworzyła pilotem przy kluczyku.

Kiedy nagle się odwróciła, Shaw uchwycił kolejny powiew uwodzicielskiego aromatu.

Widać ich kroki na pokruszonych muszlach nie były takie lekkie, jak im się wydawało. A może zwierzęcy instynkt przestrzegł ją przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Tak czy owak, kiedy zobaczyła, że się ku niej pośpiesznie zbliżają, nabrała powietrza przez rozchylone usta i z przerażeniem otworzyła szeroko oczy.

Mickey błyskawicznie pokonał dzielącą ich odległość, jego prawa ręka oderwała się od boku z precyzją i śmiertelną determinacją.

Tłumik zagłuszył strzał, ale w ciszy dokoła prychający odgłos zabrzmiał w uszach Shawa tak głośno jak alarm pożarowy.

Mickey zwalił się niczym worek cementu, z jego dziurawej głowy na pokruszone muszelki wylał się czerwony strumień.

Jordie Bennett z przerażeniem patrzyła na krew podpływającą ku jej sandałkom. Potem spojrzała na Shawa, który nie opuścił pistoletu, tylko w nią celował.

– Moja połowa właśnie się podwoiła – powiedział.

Przekręt

Подняться наверх