Читать книгу Dziewczęta z Castle Deverill - Santa Montefiore - Страница 10

Rozdział 1

Оглавление

Ballinakelly, 1925

Kitty Trench pocałowała chłopca w miękki policzek. Gdy dziecko odwzajemniło uśmiech, w jej sercu wezbrała dojmująca czułość.

– Bądź grzeczny dla panny Elsie, Mały Jacku – rzekła łagodnie. Poklepała go po rudych włosach, które miały dokładnie taki sam odcień jak jej własne. – Niedługo wrócę. – Gdy zwracała się do niani, przywołała na twarz wyraz zdecydowania. – Pilnuj go dobrze, Elsie. Nie spuszczaj z oka!

Elsie zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy niepokój pani Trench ma coś wspólnego z dziwną Irlandką, która poprzedniego dnia pojawiła się w ich domu. Stała na trawniku, wpatrując się w dziecko, a wyraz jej twarzy był mieszaniną smutku i tęsknoty, jakby widok małego chłopca sprawiał jej ogromne cierpienie. Elsie podeszła do nieznajomej i spytała, czy może w czymś pomóc, ale kobieta wymamrotała jakieś przeprosiny i uciekła. Było to tak zadziwiające, że Elsie natychmiast opowiedziała o tym pani Trench. Jej gwałtowna reakcja wytrąciła nianię z równowagi. Kitty zbladła, a w jej oczach odmalowało się przerażenie, jakby od dawna bała się przybycia tej kobiety. Załamała ręce, ściągnęła brwi, nie wiedząc, co począć. Wyjrzała przez okno, a potem, jakby pod wpływem nagłego impulsu, wybiegła do ogrodu i zniknęła za bramą. Elsie nie wiedziała, co zaszło między tymi dwiema kobietami, ale gdy pół godziny później Kitty wróciła, oczy miała czerwone od płaczu i cała się trzęsła. Objęła chłopca i tak mocno go ściskała, że niania zaczęła się obawiać, czy go nie udusi. A potem zabrała go na górę do sypialni i zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Elsie w stanie najwyższego zdumienia.

Niania uśmiechnęła się teraz przekonująco do swojej pani.

– Nie spuszczę go z oka, obiecuję – powiedziała, biorąc dziecko za rękę. – Chodź, paniczu Jacku, pójdziemy pobawić się pociągiem.

Kitty poszła do stajni i osiodłała swoją klacz. Gdy mocno podciągała popręg, zaciskała szczękę, przypominając sobie wczorajsze bulwersujące wydarzenie, z powodu którego przez pół nocy biła się z myślami, a przez drugie pół dręczyły ją koszmary.

Wczoraj niespodziewanie odwiedziła ją Bridie Doyle, niegdyś jej pokojówka i przyjaciółka, a zarazem biologiczna matka Małego Jacka. Dziecko było owocem jej przelotnego i skandalizującego romansu z ojcem Kitty, Bertiem Deverillem. Bridie musiała zostawić noworodka w klasztorze i uciec do Ameryki. Potem ktoś zabrał niemowlę z klasztoru i podrzucił na progu Kitty, dołączając list z prośbą, by się nim zaopiekowała. Cóż innego mogła zrobić? – rozmyślała, wsiadając na konia. Przecież oddała Bridie wielką przysługę, za którą ta powinna być jej dozgonnie wdzięczna. Ojciec Kitty w końcu uznał syna, a Kitty wraz ze swym mężem, Robertem, wychowywała przyrodniego brata jak własne dziecko – i równie mocno go kochała. Nic na świecie nie mogło jej z nim rozłączyć. Nic. A teraz Bridie wróciła i chciała swego syna z powrotem. „Raz musiałam go zostawić, drugi raz tego nie zrobię” – powiedziała, a wtedy lodowata ręka strachu ścisnęła serce Kitty.

Kitty wyruszyła, tłumiąc łkanie. Nie tak dawno były sobie z Bridie bliskie jak siostry. Ta przyjaźń została jednym z jej najcenniejszych doświadczeń. Ale Kitty wiedziała, że z powodu Małego Jacka pojednanie między nimi będzie niemożliwe. Musiała zaakceptować, że Bridie, którą kiedyś kochała, już nie istnieje.

Kitty galopowała przez pola w kierunku zamku, który kiedyś był jej wspaniałym rodzinnym domem, a teraz leżał w ruinie, odwiedzany jedynie przez gawrony i duchy umarłych. Zanim przed czterema laty strawił go pożar, Castle Deverill trwał dumnie na swoim miejscu, zdawało się na wieczność, a chmury napływające znad morza odbijały się w jego wysokich oknach jak w jasnych rozmarzonych oczach. Przypomniała sobie mały salonik babci Adeline, pachnący torfem i bzem, oraz swego dziadka Huberta, który lubił strzelać do katolików z okien garderoby. Przypomniała sobie zapach stęchlizny w bibliotece, gdzie jadali ciasto porterowe i grywali w brydża, oraz skrytkę pod schodami dla służby, gdzie spotykała się w tajemnicy z Bridie, gdy była małą dziewczynką. Uśmiechnęła się na wspomnienie, jak wymykała się z Hunting Lodge, by poszukać rozrywki w towarzystwie swoich kochanych dziadków. W tamtych czasach zamek był dla niej ucieczką od nieczułej matki i dokuczliwej guwernantki, ale dziś symbolizował jedynie stratę – odejście w przeszłość epoki, która wydawała się o wiele bardziej czarująca niż teraźniejszość.

Kiedy galopowała przez pola, wspomnienia Castle Deverill z okresu jego świetności wypełniły jej serce intensywną tęsknotą. Ale ojciec postanowił sprzedać zamek i wkrótce przejdzie on w obce ręce. Myślała o Bartonie, pierwszym lordzie Deverillu z Ballinakelly, który zbudował zamek, i w sercu ścisnęło ją z emocji – prawie trzysta lat rodzinnej historii obróciło się w popiół, a wszyscy męscy potomkowie uwięzieni w zamkowych murach na wieczność jako przeklęte duchy, nigdy nie zaznają spokoju. Co się z nimi stanie? Ojciec postąpiłby szlachetnie, oddając ruiny O’Learym; w ten sposób uwolniłby swoich przodków i ocalił własną duszę. Ale Bertie Deverill nie wierzył w klątwy. Tylko Kitty i Adeline posiadały dar widzenia duchów i doskonale wiedziały, jaki los czeka Bertiego i jego potomków. W dzieciństwie Kitty uważała duchy za zabawne, ale dziś napawały ją smutkiem.

W końcu jej oczom ukazał się zamek. Zachodnia wieża, w której aż do śmierci rezydowała Adeline, stała nadal nietknięta, ale reszta przypominała szkielet gigantycznego zwierzęcia, stopniowo rozkładającego się w lesie. Bluszcze i powoje pięły się po resztkach murów, wkradając się przez puste oczodoły okien, dążąc do zawładnięcia każdym kamieniem. Ale dla Kitty zamek nadal miał magnetyczny urok.

Przejechała kłusem przez teren porośnięty wysokimi chwastami, gdzie kiedyś znajdował się trawnik do gry w krokieta. Zeskoczyła z konia i poprowadziła go naokoło murów do głównego wejścia. Tam, przy czarnym lśniącym samochodzie, czekała na nią kuzynka. Celia Mayberry stała sama, ubrana w długi czarny płaszcz, sięgający niemal do ziemi, blond włosy miała upięte w staranny koczek, a na głowie elegancki mały kapelusik. Na widok Kitty się rozpromieniła.

– Och, kochana Kitty! – wykrzyknęła z entuzjazmem, oplatając przyjaciółkę ramionami. Pachniała tuberozą oraz pieniędzmi.

Kitty z równą mocą odwzajemniła uścisk.

– Jakże się cieszę! – odpowiedziała szczerze. Kuzynka Celia, która w dzieciństwie spędzała tu każde lato wraz z resztą „londyńskich Deverillów”, jak nazywano angielskich kuzynów, kochała Castle Deverill prawie tak silnie jak ona. Kitty czuła potrzebę bliskiego z nią kontaktu, równie nieodpartą jak chęć powracania do wspomnień, ponieważ Celia była jedną z niewielu osób w jej życiu, które się nie zmieniły. Im Kitty robiła się starsza i przeszłość stawała się bardziej odległa, była za tę stałość Celii coraz bardziej wdzięczna. – Dlaczego nie zawiadomiłaś mnie, że przyjeżdżasz? Mogłaś zatrzymać się u nas.

– Chciałam ci zrobić niespodziankę – odparła Celia; wyglądała jak dziecko, które pragnie zdradzić jakiś sekret.

– No i zrobiłaś! – Kitty podniosła wzrok na spalone mury. – Wygląda jak duch, czyż nie? Duch naszego dzieciństwa.

– Zostanie odbudowany – rzekła Celia stanowczo.

Kitty spojrzała na nią z troską.

– Wiesz, kto go kupił? Nie wiem, czy przeżyję tę wiadomość.

Celia się roześmiała.

– Ja! – wykrzyknęła. – To ja go kupiłam! Czyż to nie cudowne? Zamierzam przywrócić ducha naszego dzieciństwa. Ty, ja i nasze dzieci będziemy mogły znów przeżywać wspaniałe chwile. Będzie jak dawniej!

– Ty, Celio? – Kitty z zaskoczenia na moment straciła dech. – Ty kupiłaś Castle Deverill?

– Formalnie Archie go kupił. Cóż z niego za szczodry mąż! – Rozpromieniła się ze szczęścia. – Czy to nie najlepszy sposób rozwiązania problemu, Kitty? Ja też należę do Deverillów! Mam takie samo prawo jak reszta rodziny. Powiedz, że jesteś szczęśliwa, no, powiedz wreszcie!

– Ma się rozumieć, że jestem szczęśliwa. Czuję ulgę, że nie kupił go ktoś obcy, ale muszę przyznać, że jestem trochę zazdrosna – odparła nieco zakłopotana Kitty.

Celia znów objęła ją ramionami.

– Proszę, nie miej do mnie urazy. Zrobiłam to dla nas. Dla rodziny. Nie chciałam, żeby zamek poszedł w obce ręce. To byłoby jak oddanie własnego dziecka. Nie zniosłabym myśli, że ktoś inny buduje swoje życie na naszych wspomnieniach. A tak wszyscy będziemy mogli się nim cieszyć. Ty możesz nadal mieszkać w White House, wuj Bertie, jeśli oczywiście zechce, w Hunting Lodge, i możemy znów być szczęśliwi. Po tych wszystkich cierpieniach, które przeżyliśmy, zasługujemy na szczęście, nie sądzisz?

Kitty uśmiechnęła się z czułością. Celia była prawdziwą królową sceny.

– Masz rację, Celio. Cudownie będzie obserwować, jak zamek wraca do życia. I to dzięki Deverillom. Tak być powinno. Żałuję tylko, że to nie ja tego dokonam.

Celia przyłożyła rękę w rękawiczce do brzucha.

– Będę miała dziecko, Kitty – oznajmiła z uśmiechem.

– Wielkie nieba, Celio, ile jeszcze niespodzianek masz dla mnie w zanadrzu?

– Tylko te dwie. A co z tobą? Pospiesz się. Modlę się, żebyśmy obydwie miały córki, które będą dorastać w Castle Deverill, tak jak kiedyś my.

Nagle Kitty zdała sobie sprawę, że Celia napisała na nowo swoją przeszłość, wierząc, że przebywała w zamkowych murach dłużej niż tylko podczas sierpniowych wakacji. Należała do tych powierzchownych ludzi, którzy ot tak, zależnie od okoliczności, potrafią zmienić swój życiorys i wierzą w absolutną prawdziwość swojej wersji.

– Chodź! – Celia chwyciła Kitty za rękę i pociągnęła za sobą przez framugę drzwi, za którymi kiedyś znajdował się paradny hol. – Wejdźmy do środka! Mam wielkie plany. Chcę, żeby ten zamek był dokładnie taki sam jak wtedy, gdy byłyśmy dziewczynkami, a może nawet jeszcze piękniejszy. Pamiętasz ostatni Letni Bal? Czyż nie był cudowny?

Kitty i Celia brnęły wśród sięgających do kolan chwastów, zdumione widokiem młodych drzewek, które wysiały się wśród ostów i ciernistych krzewów i wyciągały wiotkie gałązki ku światłu. Przechodziły po miękkiej ziemi z pokoju do pokoju, płosząc gawrony i sroki, które z oburzeniem wzbijały się w powietrze. Celia paplała, przywołując przeszłość w barwnych anegdotach i czułych reminiscencjach, ale Kitty nie mogła pozbyć się uczucia smutku, który owijał ją jak ciężki czarny welon. Z bólem serca wspominała dziadka Huberta, który zginął podczas pożaru, i babcię Adeline, zmarłą zaledwie przed miesiącem w zachodniej wieży. Pomyślała o bracie Bridie, Michaelu Doyle’u, który podpalił zamek, i swej głupocie, która zawiodła ją na farmę, gdzie nikt nie usłyszał jej krzyków, gdy była gwałcona. Myślami poszybowała do swego kochanka, Jacka O’Leary’ego, i spotkania z nim przy zamkowym murze, gdy mocno ją przytulając, błagał, żeby z nim uciekła do Ameryki. Wreszcie oczyma duszy ujrzała peron na stacji, gdzie Jack został aresztowany. Zaczęło jej się kręcić w głowie, serce ścisnęło się ze strachu, gdy upiory przeszłości wybudziły się ze snu. Zostawiła Celię w ruinach jadalni i pobiegła do biblioteki, szukając schronienia wśród przyjemniejszych wspomnień – brydża, wista i ciasta porterowego.

Kitty oparła się o ścianę. Z westchnieniem przymknęła oczy. Zdała sobie sprawę, że żywi ambiwalentne uczucia do tego kanarka ćwierkającego o domu, o którego przeszłości nie ma wielkiego pojęcia. Paplanina Celii cichła w oddali, tłumiona jękiem jesiennego wiatru, hulającego wśród zamkowych murów. A ledwie Kitty przymknęła powieki, szóstym zmysłem wyczuła gromadzące się wokół niej duchy. Chłodne powietrze stało się jeszcze zimniejsze. Nic nie mogło szybciej i pewniej sprowadzić ją znów do dzieciństwa. Ostrożnie otworzyła oczy. Stała przed nią babcia jak żywa, tylko młodsza niż w chwili śmierci; biła od niej oślepiająca jasność, jakby oświetlał ją reflektor. Za nią stał dziadek Hubert oraz Barton Deverill, pierwszy lord Ballinakelly, a dalej inni nieszczęśni potomkowie Deverillów, których klątwa Maggie O’Leary skazała na wieczną tułaczkę po krawędzi zaświatów; ich twarze przesuwały się przed jej oczami jak w kryształowym kalejdoskopie.

Kitty zamrugała, gdy Adeline łagodnie się do niej uśmiechnęła.

– Widzisz, kochanie, nie jestem daleko – odezwała się, a Kitty była tak poruszona jej obecnością, że ledwie czuła gorące łzy spływające jej po policzkach.

– Tęsknię za tobą, babciu – wyszeptała.

– Daj spokój, Kitty. Wiesz lepiej niż ktokolwiek, że istnieję, tylko w innej strefie. Miłość łączy nas na wieczność. Zrozumiesz, co to wieczność, gdy przyjdzie na ciebie kolej. Ale akurat teraz mamy bardziej przyziemne sprawy do omówienia.

Kitty skórzaną rękawiczką wytarła łzy z policzków.

– Jakie sprawy?

– Przeszłość – powiedziała Adeline, a Kitty wiedziała, że ma na myśli uwięzione tu od dawien dawna duchy. – Klątwa musi zostać zdjęta. Być może ty masz szansę, żeby to zrobić. Być może tylko ty.

– Ale to Celia kupiła zamek, babciu.

– Jack O’Leary jest kluczem, który otworzy bramy i pozwoli duchom odlecieć.

– Ale ja nie mogę mieć Jacka i nie posiadam zamku. – Słowa zazgrzytały jej w ustach jak drut kolczasty. – Nie mam takiej mocy...

– Z kim tu rozmawiasz? – To była Celia. Podejrzliwym wzrokiem omiotła pusty pokój i zmarszczyła brwi. – Chyba nie gadasz z tymi swoimi duchami, prawda? Mam nadzieję, że stąd znikną, zanim wprowadzimy się z Archiem. – Zaśmiała się nerwowo. – Właśnie sobie pomyślałam, że mogę tu stworzyć salon literacki. Literaci są bardzo atrakcyjni, nie uważasz? A może wynajmę modnych spirytystów z Londynu i zorganizuję seanse? O rany, to byłoby zabawne! Mógłby się nam objawić Oliver Cromwell i przestraszyć nas na śmierć! Och, mam tyle wspaniałych pomysłów. Co powiesz na przywrócenie tradycji Letniego Balu? Czyż nie będzie cudownie? – Wzięła Kitty pod rękę. – Chodź, zostawimy tu samochód, weźmiemy konia za uzdę i przejdziemy się do Hunting Lodge. Archie ma poinformować Bertiego, że kupiliśmy zamek. Zostawiłam to jemu. Jak myślisz, jak twój ojciec na to zareaguje?

Kitty głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby odzyskać równowagę. Ludzie cierpiący rozwijają w sobie cierpliwość. Zawsze potrafiła dobrze maskować ból.

– Myślę, że będzie zachwycony tak samo jak ja – powiedziała, idąc przez zrujnowany hol u boku kuzynki. – Więzy rodzinne są najważniejsze. Co do tego wszyscy Deverillowie są zgodni.

*

Bridget Lockwood siedziała przy drewnianym stole na farmie, gdzie dorastała jako Bridie Doyle, teraz czując się tu zupełnie nie na miejscu. Miała wrażenie, że jest zbyt duża na tę izbę, jakby wyrosła z mebli, niskich sufitów i małych okien, z których kiedyś spoglądała w gwiazdy, marząc o lepszym życiu. Jej eleganckie ubranie, rękawiczki z koźlej skóry i wspaniały kapelusz pasowały do tego domu jak wół do karety. Pani Lockwood była zbyt wytworną damą, żeby czerpać przyjemność z dawnego sposobu życia. Jednak jakaś cząstka niej, która w Ameryce cierpiała z tęsknoty za domem, pragnęła napawać się ciepłem rodzinnego ogniska. Jakże często marzyła, że siedzi na tym krześle, pije maślankę, czuje woń torfowego dymu z paleniska oraz słodkawy zapach krów z sąsiadującej z domem obory. Ileż to razy myślała z utęsknieniem o swoim łóżku z pierzyną, o odgłosie kroków ojca na schodach, pocałunku matki na dobranoc i cichego mamrotania babci odmawiającej różaniec? Długo by wyliczać! A teraz znajdowała się w środku tego wszystkiego, za czym tak bardzo tęskniła. Dlaczego więc odczuwa smutek? Cóż, nie jest już tamtą dziewczyną. Nie pozostał po niej żaden ślad, oprócz Małego Jacka...

Wielu sąsiadów przyszło powitać Bridie po powrocie z Ameryki; wszyscy komplementowali jej niebieską popołudniową suknię zdobioną koralikami i frędzlami oraz dopasowane kolorystycznie pantofle, a kobiety dotykały twardymi, spracowanymi palcami materiału, ponieważ mogły tylko pomarzyć o czymś tak luksusowym. Były tańce, śmiechy i bimber pędzony przez ich sąsiada Badgera Hanratty’ego, ale Bridie miała wrażenie, że obserwuje wszystko jak przez mgłę, i nie mogła się odnaleźć wśród ludzi, których kiedyś tak dobrze znała i kochała. Wyrosła z tego świata. Z zazdrością obserwowała Rosettę, swą włoską pokojówkę i towarzyszkę, którą przywiozła z Ameryki. Dziewczynę poprosił do tańca brat Bridie, Sean; wyraźnie stracił dla niej głowę. Widać było, że Rosetta czuje się tu bardziej swojsko niż Bridie. Ta zaś pragnęła zdjąć buty i tańczyć tak jak oni, a jednak nie mogła. Ciążyła jej w sercu tęsknota za synem... i nienawiść do Kitty Deverill.

Pragnęła wślizgnąć się znów w skórę, którą zrzuciła z siebie jako dwudziestojednolatka, gdy w ciąży uciekła do Dublina, żeby ukryć swój sekret, ale trauma po porodzie, a potem ból z powodu porzucenia dziecka i Irlandii odmieniły ją na zawsze. Spodziewała się jednego dziecka, była więc zaskoczona, gdy urodziła dwójkę – chłopca i maleńką, ledwie żywą dziewczynkę, jak później powiedziały jej zakonnice. Zakonnice zabrały dziewczynkę, żeby ją ratować, ale wkrótce wróciły z wiadomością, że dziecko nie przeżyło. Bóg je zabrał. Powiedziały, żeby się zajęła żyjącym bliźniakiem. Nie pozwoliły Bridie nawet pocałować córeczki na pożegnanie. Dziecko zniknęło, jakby nigdy nie istniało. Potem lady Rowan-Hampton namówiła Bridie, żeby zostawiła chłopca pod opieką zakonnic, a sama wyruszyła do Ameryki, gdzie miała zacząć nowe życie.

Tylko ktoś, kto oddał dziecko, zna to uczucie pustki, goryczy i palącego poczucia winy. Przeżyła już więcej niż większość ludzi w trakcie całego życia, a jednak dla Seana, matki i babci pozostała nadal ich małą Bridie. Nie wiedzieli nic o jej nieszczęsnej przeszłości ani o udręce teraźniejszości – gdy zdała sobie sprawę, że jej syn nigdy nie pozna swej matki – ani o bogactwie, które posiadła zarówno dzięki przypadkowi, jak i własnej przebiegłości. Wierzyli, że nadal jest tą samą Bridie. Nie miała serca wyprowadzać ich z błędu.

Kiedy rozważała kupno Castle Deverill, zastanawiała się, czyby tam zamieszkała, gdyby jej plan się powiódł. A może chciała kupić zamek w akcie zemsty za krzywdy wyrządzone jej przez Bertiego i Kitty Deverillów? Albo ze szczerego uczucia nostalgii? Przecież jej matka była tam kucharką, a ona w dzieciństwie biegała w tę i z powrotem po zamkowych korytarzach z Kitty. Jak zareagowaliby Deverillowie, gdyby odkryli, że to biedna, bosonoga Bridie Doyle została panią na zamku? Uśmiech, który zakwitł na jej wargach, świadczył dobitnie, że jej zamiar wynikał z głębokiej urazy i chęci zemsty. Jeśli jeszcze raz nadarzy się okazja kupna, spróbuje znów.

Gdy Sean, Rosetta, pani Doyle i jej babcia, stara pani Nagle, szykowali się do wyjścia na mszę, Bridie poprosiła ich, żeby na chwilę usiedli. Wzięła głęboki oddech i splotła palce. Na ich twarzach odmalował się niepokój. Bridie przenosiła spojrzenie z matki na babcię, a potem na Rosettę, która siedziała obok Seana z twarzą zarumienioną z miłości.

– W Ameryce wyszłam za mąż – oświadczyła.

Matka i babka popatrzyły na nią zaskoczone.

– Jesteś mężatką, Bridie? – spytała cicho pani Doyle.

– Jestem wdową, mamo – poprawiła ją Bridie.

Jej babcia się przeżegnała.

– Mężatka i wdowa w wieku dwudziestu pięciu lat! Boże, zmiłuj się nad nami! I żadnych dzieci na pocieszenie!

Bridie skrzywiła się cierpko; babcia nie wiedziała, jaki ból wywołały te słowa.

Pani Doyle powiodła wzrokiem po niebieskiej sukni córki i też się przeżegnała.

– Dlaczego nie jesteś w żałobie, Bridie? Przyzwoita wdowa nosi żałobę po zmarłym mężu.

– Skończyłam z czernią – odparowała Bridie. – Uwierz mi, dość już łez wypłakałam.

– Ciesz się, że nie ma tu twego brata Michaela i nie jest świadkiem twojej hańby. – Pani Doyle przycisnęła chusteczkę do ust, aby stłumić łkanie. – Ja noszę żałobę od dnia, gdy Bóg zabrał twojego ojca, niech spoczywa w pokoju, i będę ją nosić, aż się z nim połączę. Tak mi dopomóż Bóg.

– Bridie jest za młoda, żeby zrezygnować z życia, mamo – powiedział delikatnie Sean. – A Michael nie ma prawa kogokolwiek osądzać. Przykro mi, Bridie – zwrócił się do siostry głosem pełnym współczucia. – Na co on umarł?

– Na atak serca – odpowiedziała Bridie.

– Chyba był za młody na atak serca? – zdziwiła się pani Doyle.

Bridie zerknęła na Rosettę. Nie chciała ujawniać, że pan Lockwood był w takim wieku, że mógłby być jej ojcem.

– Rzeczywiście, straszne nieszczęście, że zmarł w kwiecie wieku. Zamierzałam tu z nim przyjechać, żeby ojciec Quinn nas pobłogosławił i żebyście mogli go poznać...

– Wola boska – rzekła pani Doyle urażona, że Bridie nie raczyła poinformować ich o swoim małżeństwie. – Jak się nazywał?

– Walter Lockwood. Był wspaniałym człowiekiem.

– Pani Lockwood... – Zamyśliła się pani Nagle. Najwyraźniej podobało jej się to nazwisko.

– Poznaliśmy się w kościele. – Bridie wiedziała, że wzmianka o kościele spotka się z ciepłym przyjęciem. – Co niedziela odprowadzał mnie po mszy i stopniowo bardzo się polubiliśmy. Byliśmy małżeństwem zaledwie siedem miesięcy, ale szczerze mówiąc, nigdy nie byłam tak szczęśliwa. Mam za co być wdzięczna losowi. I chociaż nadal boleję nad tą stratą, chciałabym podzielić się z wami moim powodzeniem. Zostawił mnie ze złamanym sercem, ale bardzo bogatą.

– Nic nie jest ważniejsze od wiary w Boga, Bridie Doyle – powiedziała stara pani Nagle, znów robiąc znak krzyża. – Ale ja jestem tak stara, że pamiętam wielki głód. Za pieniądze nie można kupić szczęścia, ale mogą nas ocalić przed głodem i biedą. Zapewniają wygodne życie nawet w nieszczęściu. – Jej okolone zmarszczkami stare oczy, tak małe jak rodzynki, zalśniły w ponurym świetle pokoju. – Droga do grzechu jest wybrukowana złotem. Ale powiedz mi, Bridie, o jakich pieniądzach mówimy?

– Krzyż w życiu doczesnym, korona w przyszłym – stwierdziła poważnie pani Doyle. – Widać Bóg zdecydował się pomóc nam w tych ciężkich czasach i dlatego nasze serca muszą być przepełnione wdzięcznością – dodała, nagle zapominając o bezwstydnej niebieskiej sukience córki oraz o tym, że nie napisała do nich o swoim małżeństwie. – Niech Bóg cię błogosławi, Bridie. Zamienię tarę na wyżymaczkę i podziękuję Bogu za Jego dobroć. A teraz do kościoła! Nie zapominajmy o twoim bracie Michaelu, który przebywa w klasztorze Mount Melleray, Bridie. Odmówimy nowennę do Świętego Judy, żeby ocalił go przed piciem i sprowadził do nas trzeźwego i pełnego skruchy. Sean, pospiesz się, nie możemy się spóźnić.

Bridie w eleganckim zielonym płaszczu wykończonym futrem zasiadła w bryczce obok matki i babci, otulonych grubymi wełnianymi szalami, biedna Rosetta zaś z tyłu, ledwie się mieszcząc, ponieważ nie było tam miejsca na tyle osób. Sean w odświętnym ubraniu usiadł na koźle, powożąc osiołkiem, który męczył się, ciągnąc taki ciężar. Kiedy podjechali pod wzgórze, Bridie, Rosetta i Sean zsiedli i poszli pieszo, żeby ulżyć zwierzęciu. Znad morza wiał zimny wiatr, figlarnie szukając okazji, żeby porwać kapelusz Bridie i zanieść go gdzieś hen. Przytrzymywała go stanowczo, przerażona, gdy jej delikatne buty grzęzły w błocie. Postanowiła kupić bratu samochód, aby mógł dojeżdżać na mszę, ale podejrzewała, że babcia nie zgodzi się na to, co uznawała za eiri in airde – czyli fanaberie. Żadnej ostentacji, dopóki żyje.

Ojciec Quinn już usłyszał o triumfalnym powrocie Bridie do Ballinakelly i utkwiwszy swe chciwe oczy w jej drogim płaszczu i kapeluszu oraz miękkich skórzanych rękawiczkach, cieszył się na myśl, że okaże hojność dla kościoła; w końcu w Ballinakelly nie było bardziej pobożnej rodziny niż Doyle’owie. Zdecydował, że dzisiejsze kazanie poświęci dobroczynności, i uśmiechnął się ciepło do Bridie Doyle.

Bridie wyprostowana, z godnie uniesioną głową przeszła przez nawę. Czuła na sobie każde spojrzenie i wiedziała, co ludzie myślą. Dużo dzieliło ją od tamtej bosonogiej dziewczynki, przerażonej piekielnymi wizjami ojca Quinna, jego wygrażającym palcem i tyranizującymi kazaniami. Pomyślała o Kitty Deverill, o jej ładnych sukienkach i jedwabnych wstążkach we włosach, i o tej głupiej Celii Deverill, która kiedyś spytała ją: „Jak wytrzymujesz zimą bez butów?”, a potem o koleżankach ze szkoły, które przezywały ją nędzarką, ponieważ włożyła pantofelki – prezent od lady Deverill po śmierci swego ojca, i ziarno gniewu, zagnieżdżone w jej sercu, wypuściło kolejny pęd. Wielkie bogactwo dawało poczucie siły. Nikt nie ośmieli się nazwać mnie nędzarką – pomyślała, siadając obok brata. – Teraz jestem damą i należy mi się szacunek.

Dopiero po mszy, gdy zapalała świecę, przyszedł jej do głowy genialny w swej prostocie pomysł. Skoro Kitty nie pozwoliła jej nawet zobaczyć dziecka, po prostu je zabierze! Nie będzie to kradzież, ponieważ nie można ukraść swojej własności. Przecież jest jego matką. Całkiem słuszne i naturalne, że powinien być z nią. Zabierze go do Ameryki i rozpocznie nowe życie. Że też wcześniej o tym nie pomyślała! Uśmiechnęła się, zdmuchując płomień świecy. To oczywiste, że taka inspiracja musiała pochodzić bezpośrednio od Boga. Doznała tego olśnienia dokładnie w momencie, gdy zapaliła świeczkę za syna. Żaden zbieg okoliczności; na pewno była to boska interwencja. Przeżegnała się w milczeniu i podziękowała Bogu za Jego współczucie.

Przed kościołem po mszy tradycyjnie gromadzili się ludzie. Zazwyczaj witali się i plotkowali, ale dzisiaj stali w półkolu jak stado płochliwych cieląt i wpatrywali się ciekawskimi oczami w drzwi kościoła, niecierpliwie oczekując, aż ekstrawagancko ubrana Bridie wyłoni się w całej swej krasie. Przyciszonymi głosami nie rozmawiali o niczym innym.

– Mówią, że poślubiła bogatego starca.

– Ale umarł, niech jego dusza odpoczywa w pokoju, i zostawił jej fortunę.

– Miał osiemdziesiąt lat, może nawet dziewięćdziesiąt, co za wstyd! Zawsze mierzyła wysoko!

– Aha, pewnie szuka kolejnego męża, niech Bóg nas uchowa. Ale teraz żaden z naszych synów nie będzie dla niej dość dobry...

Starzy ludzie żegnali się nabożnie, nie widząc nic dobrego w jej nagłym bogactwie. Czyż nie napisano w Ewangelii Świętego Mateusza, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego? Tylko młodzi żywili do niej niechęć i podziw zarazem. Pragnęli tak jak ona udać się do tej ziemi mlekiem i miodem płynącej i dorobić się tam majątku.

Gdy Bridie wyszła z kościoła, przestraszył ją widok tłumu, który czekał na nią, jakby była członkiem rodziny królewskiej. Rozmowy ucichły, ale nikt nie kwapił się, żeby ją powitać. Ludzie po prostu stali i mruczeli coś pod nosem. Bridie powiodła wzrokiem po znajomych twarzach, wśród których dorastała, i ku niemałemu zaskoczeniu zobaczyła malującą się na nich nieśmiałość. Przez moment poczuła się zażenowana i niecierpliwie rozejrzała się wokół w poszukiwaniu przyjaciela. Wtedy zauważyła Jacka O’Leary’ego.

Przepychał się przez tłum, uśmiechając się do niej pokrzepiająco. Ciemne włosy jak zawsze opadały mu na czoło, a w jasnych oczach błyszczących krystalicznym, lodowatym błękitem migotało rozbawienie. Jeden kącik ust miał uniesiony i Bridie lekko ścisnęło w sercu na widok tego znajomego uśmiechu. Przypomniał jej tamte dni, kiedy byli przyjaciółmi...

– Jack! – powitała go, gdy do niej podszedł.

Wziął ją pod ramię i poprowadził przez przyległy do kościoła cmentarz w ustronne miejsce, gdzie mogli porozmawiać na osobności.

– No, no, Bridie Doyle! – powiedział, kręcąc głową i pocierając zarost na szczęce. – Czyż nie wyglądasz teraz jak prawdziwa dama?

Bridie pławiła się w jego podziwie.

– Musisz wiedzieć, że jestem teraz damą – odparła, a Jack zauważył, że jej irlandzki akcent stał się mniej wyraźny po pobycie w Ameryce. – I jestem wdową. Mój mąż umarł. – Przeżegnała się. – Niech Bóg ma w opiece jego duszę.

– Przykro mi, Bridie. Jesteś za młoda, żeby opłakiwać męża. – Przesunął wzrokiem po jej płaszczu. – Naprawdę wyglądasz wspaniale – dodał z szerokim uśmiechem, a wtedy zauważyła, że stracił jeden ząb. Wyglądał dużo starzej. Zmarszczki wokół oczu i ust pogłębiły się, cera była poszarzała i zniszczona, spojrzenie głębokie i pełne cieni. Pomimo że jego uśmiech nadal jaśniał pełnym blaskiem, Bridie wyczuła, że wiele wycierpiał. Nie był już tym niefrasobliwym młodym chłopcem o aroganckim spojrzeniu, z jastrzębiem na ramieniu i psem u stóp. Było w nim coś wzruszającego, tak że miała ochotę wyciągnąć rękę i pogłaskać go po głowie.

– Wróciłaś na stałe? – zapytał.

– Nie wiem, Jack... – Odwróciła się od wiatru, przytrzymując dłonią kapelusz. Walcząc z narastającym poczuciem wyobcowania, dodała: – Nie wiem, gdzie teraz jest moje miejsce. Wróciłam, spodziewając się, że będzie tak samo, ale to ja się zmieniłam, dlatego wszystko wydaje mi się obce... – Zdając sobie sprawę, że to zabrzmiało bardzo żałośnie, odwróciła się z powrotem do niego i głos jej stwardniał. – Trudno byłoby mi żyć tak, jak żyłam kiedyś. Przyzwyczaiłam się do czegoś lepszego... – Jack uniósł brew; Bridie pożałowała, że wylała przed nim swe żale. Ale jeśli był jakiś mężczyzna, który naprawdę ją znał, był nim właśnie Jack. – Ożeniłeś się? – spytała.

– Nie. – Zapadła chwila ciszy. Ciszy, w której odbijało się echem nazwisko Kitty Deverill, jakby nadeszło wraz z szeptem wiatru i zawisło pomiędzy nimi. – Mam nadzieję, że wszystko ci się dobrze ułoży, Bridie. Miło cię widzieć znów w domu – rzekł w końcu. Bridie nie była w stanie odwzajemnić jego uśmiechu. Jej niechęć do dawnej przyjaciółki oplotła jej serce jak korona cierniowa. Obserwowała go, jak odchodzi nonszalanckim krokiem, który tak dobrze znała i kochała. Było oczywiste, że po tylu latach nadal czeka na Kitty Deverill.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dziewczęta z Castle Deverill

Подняться наверх