Читать книгу Dziewczęta z Castle Deverill - Santa Montefiore - Страница 8
Barton Deverill
ОглавлениеBallinakelly, hrabstwo Cork, 1662
Słony wiatr omiatał białe plaże i skaliste urwiska przy Ballinakelly Bay, niosąc rozpaczliwy krzyk mew i łomot fal. Szare chmury wisiały nisko, a delikatna mżawka zasnuwała powietrze mglistym woalem. Patrząc na dywany zielonych pastwisk i żółtego janowca, trudno było uwierzyć w brutalną historię tej ziemi, ponieważ nawet w wyblakłym wczesnowiosennym świetle jej przyroda była nieskażona, wprost niewinnie piękna.
W chwili gdy, zdawało się, nieprzenikniony baldachim chmur nieco się przetarł, przepuszczając promień słońca, Barton Deverill, pierwszy lord Deverill z Ballinakelly, poprzysiągł sobie, że zabliźni rany po okrucieństwach Cromwella i przyniesie pocieszenie oraz pomyślność ludziom, nad którymi teraz panował. Otulony aksamitną peleryną w głębokim odcieniu purpury, w nasadzonym nonszalancko na głowę kapeluszu z szerokim rondem ozdobionym zawadiackim piórem i w wysokich skórzanych butach ze srebrnymi ostrogami oraz mieczem u boku, siedział na koniu, przesuwając wzrokiem po szerokich połaciach ziemi nadanej mu w dowód wdzięczności przez przywróconego na tron króla Karola II. Barton Deverill był jednym z głównych przywódców w walce z wojskami Cromwella dokonującymi podboju Irlandii. Po przegranej bitwie pod Worcester uciekł wraz z królem przez morze i towarzyszył mu podczas długiego wygnania; tytuł i ziemia były satysfakcjonującą rekompensatą za rodzinny majątek skonfiskowany mu przez Cromwella w Anglii oraz za lata poświęcenia dla Korony. Nie był już młodym mężczyzną, żądnym przygód i walki, lecz człowiekiem statecznym, pragnął schować miecz do pochwy i cieszyć się owocami swych dotychczasowych poczynań. Gdzie lepiej zapuścić korzenie niż na tej olśniewająco pięknej ziemi?
Zamek z wolna nabierał kształtu. Zapowiadało się, że będzie wspaniały – położony nad samym morzem, z wieżami i wieżyczkami o ostro zakończonych hełmach i wystarczająco grubymi murami, żeby odeprzeć wroga, chociaż lord Deverill miał nadzieję na położenie kresu przemocy. Co prawda, Barton był protestantem i Anglikiem do szpiku kości, nie widział jednak powodu, by on i irlandzcy katolicy nie mieli się nawzajem szanować i żyć w zgodzie. W końcu przeszłość żyje tylko w pamięci, natomiast przyszłość zależy od bieżącego nastawienia; wzajemne zrozumienie i akceptacja na pewno umożliwią pokój na tej ziemi.
Dał znak towarzyszącej mu pokaźnej świcie i wszyscy z wolna ruszyli ku małej osadzie Ballinakelly. Po nocnej ulewie droga rozmiękła, chlupot kopyt obwieścił więc ich przybycie, wywołując strach w sercach ludzi, którzy byli świadkami zbyt wielkiego rozlewu krwi, by ze spokojem przyjąć pojawienie się konnego zastępu Anglików. Mężczyźni przyglądali mu się ze zrozumiałą rezerwą, dopóki nie rozpoznali swego nowego lorda i władcy. Pobladłe kobiety na wszelki wypadek pospiesznie zabrały dzieci i ukryły się w domach, ryglując za sobą drzwi. Kilku nieustraszonych młodzików stało boso w mżawce jak strachy na wróble, z szeroko otwartymi, wygłodniałymi oczami, gdy angielscy szlachcice w wykwintnych skórzanych butach i kapeluszach z piórami wjeżdżali w sam ich środek.
Lord Deverill zatrzymał wierzchowca i zwrócił się do swego przyjaciela, sir Toby’ego Beckwyth-Stubbsa, krzepkiego mężczyzny z sumiastym kasztanowatym wąsem i długimi kręconymi włosami ułożonymi w misterne pukle.
– Oto serce mojego imperium – rzekł, robiąc zamaszysty gest dłonią w rękawiczce, po czym dodał z sarkazmem: – Doprawdy, widzę, że jestem tu kochany.
– Lata rozlewu krwi nauczyły ich ostrożności, Bartonie – odparł sir Toby. – Ale pewien jestem, że dzięki delikatnej perswazji zdołamy ich przywołać do porządku.
– Nie będzie takiej perswazji, o jakiej myślisz, przyjacielu. – Barton podniósł głos. – Będę wielkoduszny, jeśli przysięgną mi posłuszeństwo.
W tym momencie kobieta ubrana w długą czarną pelerynę wyszła na drogę. Wydawało się, że wiatr nagle ustał i wszystko znieruchomiało. Obdarte dzieciaki gdzieś znikły i pozostała tylko ta niewiasta, której suknia ciągnęła się po błocie.
– Któż to? – rzucił ostro lord Deverill.
Zarządca majątku podjechał do swego pana.
– Maggie O’Leary, milordzie – poinformował.
– Kimże jest ta Maggie O’Leary?
– Ziemia, na której pan buduje zamek, milordzie, należała do jej rodziny.
– Aha. – Lord Deverill potarł brodę. – I pewnie chce ją odzyskać?
Żart tak rozbawił jego towarzyszy, że zaśmiali się gromko, odrzucając głowy. Ale młoda kobieta wpatrywała się w nich z taką zuchwałością, że śmiech rychło uwiązł im w gardle, zamieniając się w zduszony chichot. Nikt nie odważył się odwzajemnić jej spojrzenia.
– Chętnie jej coś zapłacę – dodał lord Deverill pojednawczo.
– To wariatka – syknął zniecierpliwiony sir Toby. – Lepiej od razu jej się pozbądźmy.
Ale Barton Deverill uniósł rękę. W odważnej postawie kobiety było coś, co wzbudziło jego ciekawość.
– Posłuchajmy, co ma do powiedzenia.
Maggie O’Leary zatrzepotała białymi palcami, a ruch ten był tak lekki i płynny, że jej dłonie przywodziły na myśl parę śnieżnobiałych ptaków. Gdy zsunęła z głowy kaptur, Barton Deverill wstrzymał oddech. Nigdy nie widział tak urodziwej niewiasty, nawet na francuskim dworze. Włosy miała długie, czarne i lśniące niczym skrzydło kruka, a twarz bladą jak księżycowa poświata. Wydęła usta, pełne i czerwone jak owoce ostrokrzewu. Ale to jej błyszczące jasnozielone oczy sprawiły, że śmiech zamarł lordowskim sługom na ustach i zmusił ich do wykonania znaku krzyża.
– Miej się na baczności, panie – szeptali do niego. – Ani chybi to czarownica!
Maggie O’Leary uniosła głowę i utkwiła wzrok w lordzie Deverillu. Jej głos był niski i melodyjny jak wiatr.
– Is mise Peig Ni Laoghaire. A Tiarna Deverill, dhein tú éagóir orm agus ar mo shliocht trín ár dtalamh a thógáil agus ár spiorad a bhriseadh. Go dtí go gceartaíonn tú na h-éagóracha siúd, cuirim malacht ort féin agus d-oidhrí, I dtreo is go mbí sibh gan suaimhneas síoraí I ndomhan na n-anmharbh.
Lord Deverill zwrócił się do zarządcy.
– Co ona mówi? – Ale stary sługa przełknął ślinę, bojąc się powtórzyć jej słowa. – No, mówże, człowieku – ponaglił. – Czyżbyś stracił język?
– Dobrze, mój panie, ale niech Bóg nas chroni przed tą czarownicą! – Odchrząknął, po czym przetłumaczył niepewnym i drżącym głosem: – „Nazywam się Maggie O’Leary. Lordzie Deverillu, skrzywdziłeś mnie i moich potomków, odbierając nam ziemię i łamiąc nam ducha. Póki nie naprawisz wyrządzonych nam krzywd, przeklinam ciebie i twój ród, przeklinam was na wieczność. Niech wasze dusze nigdy nie zaznają spokoju, błąkając się między światem żywych i umarłych”.
Zza pleców dobiegły ich gwałtowne głębokie oddechy, a sir Toby sięgnął po miecz.
Lord Deverill odwrócił się do swoich ludzi i uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Czy mamy się bać pustych słów jakiejś chłopki? – zadrwił.
Gdy znów odwrócił wzrok, Maggie zniknęła.