Читать книгу Matki. Niezwykła historia macierzyństwa - Sarah Knott - Страница 5
Prolog
ОглавлениеTuż poza zasięgiem noworodka, na stole kuchennym, leży koperta utrzymana w barwach sepii. Podczas ostatniej wizyty przyniosła ją moja mama, myśląc, że będę zainteresowana jej kartą ciąży i późniejszą kartą opieki nad noworodkiem. Po lewej drukowanymi literami napisano „Poufne”, u dołu zaś „Ważne! Nie udostępniać osobom trzecim”. W latach siedemdziesiątych XX wieku angielski NHS (odpowiednik obecnego polskiego NFZ – przyp. tłum.) traktował pacjentów z wyższością.
Szarobrązowa koperta prawie niczym się nie różni od XVII- i XVIII-wiecznych rękopisów, z którymi zazwyczaj mam do czynienia w swojej pracy historyka. Papier na początku najczęściej jest biały, ale 300 czy 400 lat potrafi zeń wydobyć niedoskonałości, zanim trafi w troskliwe ręce współczesnych archiwistów.
Choć sfatygowana użytkowaniem, koperta daje się otworzyć. Widniejący na niej londyński adres mamy został przekreślony i zastąpiony innym, z hrabstwa Essex, gdzie spędziłam dzieciństwo. Niewielkie mieszkanie w stolicy zastąpiliśmy schludnym czteropokojowym domem na wsi, na wybrzeżu Morza Północnego.
Chciałabym wyjąć tkwiący w środku koperty dokument, lecz dziecko wierci mi się na kolanach, wpija we mnie spojrzenie i oczekuje odwrócenia jego uwagi, roztacza upojny zapach i samo odwraca moją uwagę. Rączki jak małe rozgwiazdy sięgają do pucołowatej twarzyczki, sygnalizując, że nadchodzi pora snu.
Jak wyglądało macierzyństwo w przeszłości? Co wiemy o żyjących – dajmy na to – w XVII wieku ciężarnych i położnicach, które najpierw nosiły dziecko pod sercem, a potem wydawały je na świat i od tej pory troszczyły się o nie? „Brzemienność jest dla niewiasty i jej płodu niczym wyprawa przez wzburzone morze; oboje unoszą się na falach kolejnych miesięcy, aż nadejdzie dziewiąty i ostatni”, skonstatował ktoś w 1688 roku. I dalej: „A połóg jest jedynym ich portem, najeżonym niebezpiecznymi skałami, tak że nawet po przybiciu do brzegu oboje potrzebują jeszcze wiele pomocy, by zejść cało na ląd”. Burzliwa to, pełna napięcia i zagrożeń, dramatyczna scena, w której nic nie jest pewne[1][I].
Za półtorej godziny przy drzwiach rozlegnie się klamor i moja druga połowa, K, pojawi się z hałaśliwym starszym rodzeństwem noworodka. Lepiej na razie odłożyć kopertę z jedynym domorosłym dowodem.
Dziecko śpi, a promienie słońca oświetlają „Mrs” (skrót oznaczający kobietę zamężną – przyp. tłum.), widniejące w pierwszej linijce adresu. W ostatniej ćwierci XX wieku pracownik NHS uznał, że kobieta ciężarna musi być mężatką. Wcześniej używane potoczne określenie „panna z dzieckiem” dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku zostało zastąpione przez mniej pejoratywne „samotna matka”, lecz złotym standardem życia rodzinnego nadal pozostawało małżeństwo, w którym żona nie pracuje zawodowo, tylko wychowuje dzieci, siedząc w domu.
W kopercie znajdują się karta ciąży i karta opieki nad noworodkiem, z podpiętym wykazem szczepień. Co nam to mówi o macierzyństwie w latach siedemdziesiątych XX wieku w Anglii (przez Anglię należy rozumieć Wielką Brytanię – przyp. tłum.)? Wizyty u ginekologa rozpoczęły się w 3. miesiącu, po wykonaniu zleconego przez lekarza rodzinnego testu ciążowego. Po pierwszej wizycie w gabinecie ginekologicznym w 12. tygodniu przypadły kolejne – w 14., 18., 22. tygodniu…
Inne mieszkanki Londynu tamtej ery podzieliły się z socjolożką Ann Oakley swoimi spostrzeżeniami na temat zapewnionej im opieki lekarskiej. „Istna fabryka”, powiedziała o pierwszej wizycie dwudziestosześcioletnia ilustratorka Gillian Hartley. „Wstając z fotela, byłam kłębkiem nerwów”, mimo że personel zachowywał się miło. Dla Niny Brady, ekspedientki, która zwracała się do socjolożki per złociutka, pierwsze spotkanie z ginekologiem było tak krępujące, że nie chciała do niego wracać. Nina wyznała jednej z pielęgniarek, że zna kobietę, która w ogóle nie chodzi do ginekologa, ponieważ uważa to za wymysły. Tygodnie 26., 28. i 30. Moja mama, podówczas nieśmiała pielęgniarka pod trzydziestkę, stawiła się na wszystkich wyznaczonych wizytach[2].
Pierwsze ruchy płodu zasługują na odrębną wzmiankę w dokumentacji medycznej. Lekarze uznali bowiem za istotny moment, w którym kobieta zauważy ruchy dziecka. Samo określenie ma długi rodowód. Już w XVII wieku Angielki uważały pierwsze ruchy płodu (ang. quickening) za ostateczne potwierdzenie ciąży. Z kolei wśród amerykańskich Czipewejów rozpowszechniona była opinia, że wraz z pierwszym ruchem płód zamienia się w człowieka. Angielskie określenie na przestrzeni dziejów było znane raz lepiej, raz gorzej. Charlotte Hirsch, powieściopisarka, która w 1917 roku anonimowo opublikowała swój dziennik ciążowy, była przekonana, że wyraz ten oznacza pierwszy haust powietrza, jaki bierze dziecko. Praktycznie wszyscy moi angielscy krewni i znajomi znają to słowo. Przyjaciele i koledzy z Ameryki (przez Amerykę należy w zdecydowanej większości przypadków rozumieć Amerykę Północną, najczęściej USA, czasami USA i Kanadę – przyp. tłum.), gdzie spędzam większość czasu i pracuję, niekoniecznie[3].
Karta ciąży dokumentuje odczucia i samopoczucie ciężarnej w sposób lakoniczny i bezosobowy. Pierwsze ruchy płodu są odnotowane z podaniem daty, lecz bez szczegółów. W 34. tygodniu londyński lekarz zapisał „stan dobry”. Z kolei lekarz w Esseksie jakiś czas później zanotował: „czuje się dobrze”. I znów „stan dobry” w 40. tygodniu. Skoro niełatwo odtworzyć doświadczenia ciężarnej londynki z lat siedemdziesiątych XX wieku, zrozumiałe jest, że trudność w tej materii musi być jeszcze większa, gdy chodzi o czasy dawniejsze, takie jak przywołany wyżej wiek XVII, na terenach tak rozległych jak cała Anglia i Ameryka. Miejsca te z jednej strony łączą zaszłości kolonialne i zmiany wspólne dla cywilizacji zachodniej, z drugiej strony zaś – wiele je dzieli.
„Stan dobry”. Lapidarność tego zwrotu jest typowa dla przeszłych doświadczeń macierzyństwa przekazanych potomności, zakładając, że ktoś chce im się przyjrzeć i zastanowić się nad nimi. Nawet w najlepiej oświetlonych zakątkach przeszłości i teraźniejszości opieka nad niemowlęciem absorbuje do tego stopnia, że zakłóca myśli, oddala refleksje i każe pozostawić wszystko niedokończone. Najbogatsze źródła, takie jak listy i pamiętniki, zazwyczaj urywają się w najciekawszym miejscu. Epistoła zostaje porzucona w pół zdania, gdy rozlega się płacz dziecka, wpis w pamiętniku kończy się nagle, ponieważ do trzymania niemowlęcia potrzebne są dwie ręce.
Dziejowe zawirowania, którym zwykle poświęcam uwagę jako historyk, tworzą mnóstwo źródeł: deklaracje niepodległości, konstytucje, gazety, pamflety, korespondencję z czasów wojny. Gdy nie jestem akurat na urlopie macierzyńskim, z zacięciem opowiadam swoim studentom o przemianach, które pod koniec XVIII wieku doprowadziły do upadku królestw i powstania republik. Moi słuchacze otwierają szeroko oczy, gdy wspominam o rzeczach mniej znanych – nie o poczynaniach Benjamina Franklina ani Marii Antoniny, lecz o niewolnikach wyrywających się na wolność lub o indiańskich dyplomatach, którzy zawiązują sojusze z Francją czy Hiszpanią, Anglią czy Ameryką, w próbie powstrzymania osadników zalewających kontynent amerykański. Podejmując temat macierzyństwa, zawężam teren badań jeszcze bardziej, z własnej woli wkraczam na ruchome piaski. Tutaj dramat rozwija się powoli, a dowody są fragmentaryczne.
Stan dobry i pierwsze ruchy płodu naświetla dopiero kontekst spoza karty ciąży, która powinna być prawidłowa, kobieta zaś – szczęśliwa. Generalnie ten okres w życiu winien być radosny.
– Czy twoja książka będzie utrzymana w pozytywnym tonie? – ostrożnie pyta przez telefon moja własna matka, w której głosie wychwytuję cień niepokoju.
W istocie wiemy więcej o doświadczeniu macierzyństwa w latach siedemdziesiątych XX wieku niż kiedykolwiek wcześniej, a to ze względu na ruch wyzwolenia kobiet działający w tamtej dekadzie. Kiedy Ann Oakley poprosiła swoje rozmówczynie o opisanie pierwszych ruchów płodu, otrzymała odpowiedzi tak odmienne jak „granie w kiszkach”, „delikatny trzepot”, „pluśnięcie ryby – albo bardzo dużej kijanki”. Niektóre pisarki, głównie białe feministki z Ameryki, publikowały pamiętniki z okresu ciąży i macierzyństwa, jakby opcjonalność posiadania potomstwa nareszcie uczyniła macierzyństwo stanem wartym zainteresowania. Inne prowokująco sięgały po poezję. The Language of the Brag (Język chwalipięty) – tak zatytułowała swój wiersz o porodzie Sharon Olds[4].
Tego, co działo się w Anglii i Ameryce przed latami siedemdziesiątymi XX wieku, musimy się domyślać, scalając tysięczne fragmenty. W protokole z rozprawy, która odbyła się w XVII wieku, dowiadujemy się, że jakieś dziecko hałasowało w kościele. Osiemnastowieczny podróżnik informuje nas, że jakaś Indianka wyprawiała skórę, zarazem trzymając pieczę nad lokatorem nosidełka. A dzięki XIX-wiecznemu działaczowi na rzecz reformy społecznej wiemy, że w fabrykach można było zobaczyć niemowlę podwieszone w kobiałce u dźwigara, co daje pojęcie o tym, jak radziły sobie matki pracujące. Wreszcie na przykład w latach trzydziestych XX wieku pewna rolniczka nabazgrała opis ataku kolki u swojego dziecka i wysłała go na adres rządu, domagając się porady lekarskiej zgodnej z duchem czasów.
Wszystko to zaledwie okruchy dowodów. Poskarżyłam się nawet K, który także jest historykiem, że właściwie nie mam materiału, na jakim mogłabym pracować. Całe szczęście, że życie mojej matki odcisnęło się jakimś piętnem i mogę je wziąć pod lupę.
Być może, aby poznać historię macierzyństwa, należy zapomnieć o potoczystej narracji, a zamiast tego skupić się na okruchach i anegdotach (autorka używa wyrazu „anegdota” w znaczeniu „opowiedziana historia”, nie zaś bardziej potocznym „krótkie opowiadanie o jakimś zabawnym lub niezwykłym zdarzeniu, zakończone zaskakującą, dowcipną puentą” – przyp. tłum.). Być może trzeba zbudować trejaż ze scenek, z których każda skupia się na innej czynności związanej z byciem matką. Począć, poronić, poczuć pierwsze ruchy płodu, nosić pod sercem, urodzić. A potem: przewijać, karmić, usypiać, nie dosypiać, dbać, dawać sobie przerywać, chodzić tam i z powrotem. One właśnie – czasowniki – najlepiej podsumowują instynktowną nieustanność macierzyństwa, kobiecej więzi z dzieckiem.
Matka to też swego rodzaju czasownik. Matczynić…
Wieczorem K przygotowuje kąpiel dla niemowlęcia przy dźwiękach radia. Biały szum ma za zadanie zagłuszyć odgłosy naszej rozmowy, która mogłaby zbudzić pierworodnego.
– Wiesz – pytam, opierając się o futrynę łazienki – że gdy angielski psychoanalityk Donald Winnicott w latach czterdziestych XX wieku zaczął prowadzić program radiowy o macierzyństwie, słuchacze początkowo brali go za kobietę? Jego wysoki, piskliwy wręcz tembr mógł być wzięty za kobiecy. Do jego sukcesu przyczynił się niewątpliwie sposób, w jaki mówił o niemowlętach: w przeciwieństwie do większości mężczyzn specjalistów przed nim i po nim wyraźnie darzył matki zaufaniem.
Dziś w radiu nadają audycję, w której zaproszeni goście dyskutują na temat wspomnień kanadyjskiego transmężczyzny (mężczyzny transpłciowego – przyp. tłum.), który karmi piersią własne dziecko i pracuje jako konsultant laktacyjny. Posiadanie dziecka nie jest dziś tak oczywiste jak kiedyś. Wystarczy pomyśleć o zmianach, jakie zaszły od początku XXI wieku, o nowych figurach i stylach w naszym otoczeniu: transmężczyzna z Winnipeg, pary jednopłciowe mające dzieci, świeżo upieczeni ojcowie na urlopie tacierzyńskim czy równy podział obowiązków w opiece nad dzieckiem, w razie gdy oboje rodzice pracują zawodowo. Nie bez znaczenia jest też niewydolna służba zdrowia i zanik państwa opiekuńczego, jak również niski status przypisywany opiekunom w kapitalizmie.
K kiwa głową i potakuje, zaabsorbowany niemal bez reszty kąpaniem dziecka. Jego amerykański akcent wyróżnia się na tle mojej angielskiej mowy – jeszcze jedna półrozmowa w całym ciągu im podobnych.
Biorę niemowlę na ręce. Oto dlaczego zróżnicowane narracje o macierzyństwie są tak zajmujące. A zmieniająca się teraźniejszość zmienia także te narracje.
Karta ciąży i karta opieki nad noworodkiem, które odkładam w sepiowej kopercie w bezpieczne miejsce, pod stos moich pamiętników, przedstawiają macierzyństwo głównie przez pryzmat fizjologii, jako czysto naturalny proces, który należy monitorować. Data ostatniej miesiączki, przewidywany termin porodu – suche terminy medyczne. Ja jednak się przekonałam, że macierzyństwo to nie tyle biologia, ile cielesność.
Okruchy dowodów są przeróżne. Zarówno ciąża, jak i opieka nad dzieckiem w olbrzymiej mierze zależą od czasu i miejsca – w stopniu większym, niż może nam się wydawać. Matka i niemowlę to nie jest stały układ. Wiele tu fizyczności. Mnóstwo instynktu. Ale zdecydowanie mniej biologii, uniwersalności, niezmienności. Czysta natura? Nie wydaje mi się. A skoro tak, zrozumienie, czym jest macierzyństwo, pluralizowanie i precyzowanie wymaga ogarnięcia więcej niż jednostki – wymaga eksploracji różnorodności. Eve Kosofsky Sedgwick wyraziła to ładnie i zwięźle – „pluralizować i precyzować” (ang. pluralize and specify) – obiecując przewartościowanie pojęcia, nieprzyjmowanie tego, co fizyczne, za dane z góry raz na zawsze[5].
Bez końca robię notatki, spacerując tam i z powrotem po ogrodowej ścieżce. Trzymam noworodka w chuście na piersi, w ręku zaś jakieś czasopismo naukowe albo książkę. Czytam prace historyków, demografów, archeologów, antropologów i socjologów. Czytam wspomnienia, listy, pamiętniki; raporty rządowe i sądowe protokoły; wyniki ankiet i wywiady, a nawet źródła, które nie mówią wprost o macierzyństwie i niemowlętach, lecz z których i tak można się wiele dowiedzieć.
Swoje badania rozpoczęłam, gdy sama przymierzałam się do założenia rodziny i przeżywałam niemowlęctwo pierwszego dziecka. Nowy szczegół albo szczegóły, przebłysk empatii albo wyzwanie polegające na wejściu na moment w czyjeś buty, poczucie bliskości lub przeciwnie, dystansu – to przynosiło mi ukojenie i stanowiło dla mnie olśnienie.
Przepisując i poprawiając w krótkich chwilach, jakie mogę na to poświęcić – przez godzinkę wieczorem czy podczas paru godzin w pracy – pragnę zachować pierwotny ton czynionych na gorąco notatek: chaotyczny, wynikający z deprywacji snu i ulotnych momentów skupienia, podkreślony przez krótkie zdania, z towarzyszącą obawą, czy kiedykolwiek jeszcze się wyśpię i czy aby na pewno zabrałam nawilżane chusteczki, jak również z radością, niezgrabnością i niesmakiem dla sentymentalności. Narodziny drugiego dziecka sprawiły, że znów poczułam konieczność zagłębienia się w temat.
Nazajutrz rano potrzebuję wyrwać się z domu po ciężkiej nocy, łapię więc autobus i jadę do miasta załatwić jakąś sprawę. Lekki deszcz stuka o parasol, moczy czubki butów. Po przeciwnej stronie dziedzińca obrotowe drzwi zachęcają do skrycia się w suchym wnętrzu muzeum. Nigdzie indziej nie da się usiąść z małym dzieckiem bez zamawiania herbaty czy kawy.
W galerii, do której zmierzam zamroczona zmęczeniem, niskie zydle w kolorze fuksji zdają się wyciągać barwy renesansowych malowideł na środek pomieszczenia. Na ścianach sztywno pozują dublety i miękko spływają suknie. Madonna z Dzieciątkiem ani drgną. Szesnastowieczna Florencja – albo Neapol. Wtem luka w czerwieni zwraca uwagę na całkowicie nowoczesną pracę, współczesny nabytek. Linie kreślone węglem rozbiegają się i koncentrują, tworząc kształt kobiety trzymającej niemowlę. Rysunek aż pulsuje ruchem. Dziecko wygina ciałko w łuk, kopie powietrze zwisającymi nóżkami. Matka wzmacnia chwyt, uspokaja, spogląda w dal.
Strażnik popatruje w moją stronę ponad grupą azjatyckich turystów i wycieczką szkolną – nie całkiem bez współczucia. Może widzi we mnie karmiącą matkę, która nie pasuje do tego wnętrza, albo niestarą białą kobietę, która zatopiona w myślach wygląda jak zmokła kura, bądź rodzica, który ceni czas spędzany z dzieckiem.
„Po urodzeniu pierwszego dziecka miałam ochotę latać”, wyjaśnia w nagranym wywiadzie artystka będąca autorką tego szkicu węglem. Jenny Saville porzuciła malowanie na rzecz wolności, jaką dają zamaszyste, szybkie ruchy dłonią trzymającą węgiel. Jej szkic jest swego rodzaju powtórką z Leonarda, tyle że ta Madonna to współcześnie żyjąca matka z żywym dzieckiem. Rozmiary szkicu przytłaczają. Otwarte linie, zamiast wyraźnie odcinającej się sylwetki, sugerują, że macierzyństwo to ciągła zmiana. Teraźniejszość Saville ożywia galeryjną przeszłość, tak samo jak przeszłość kształtuje dzień dzisiejszy. W połączeniu ze sobą, w kontrastowym zestawieniu, każde wydaje się bogatsze i bardziej naładowane energią.
Ciekawość historii dodaje nam skrzydeł, tak myślę; pozwala nam się uwolnić od samych siebie. Wątpić, zmieniać wyobrażenia. Brać w posiadanie tu i teraz – przy równoczesnym doszukiwaniu się w zarysach teraźniejszości tego, czym jest albo czym może się stać. Bywa, że przeszłość stanowi brzemię, lecz czasem też wyzwala.
[I] Przypisy numeryczne odsyłają do uwag autorki zamieszczonych na końcu książki. Przypisy oznaczone gwiazdką odsyłają do przypisów dolnych, które pochodzą od redakcji polskiego wydania.