Читать книгу Matki. Niezwykła historia macierzyństwa - Sarah Knott - Страница 7
macierzyństwo w liczbach
ОглавлениеAle wróćmy do początku: zanim pojawiło się którekolwiek z moich dzieci i kiedy dopiero zaczynałam prowadzić badania. Macierzyństwo wciąż było tylko odległą perspektywą[6].
Zegar na wieży za oknem pokazuje, że do pełnej godziny pozostało dziesięć minut. Studenci w pośpiechu kierują się na zajęcia pod koniec letniego semestru, stopami wygładzając ścieżki wiodące przez spieczoną trawę. Ja wdaję się z kolegą, a przy tym moim dobrym przyjacielem, w dyskusję na temat życia i pracy.
– Jeśli zdecyduję się na dzieci, nie wiem, czy będę miała jedno czy dwoje – oznajmiam optymistycznie.
Wkraczamy na niebezpieczny teren. Oboje znamy – a przynajmniej wydaje mi się, że oboje znamy – wyniki badań mówiące, iż mężczyźni z partnerkami i dziećmi, tacy jak on, robią karierę w miejscu pracy. Kobiety niekoniecznie. Ich kariera zwalnia tempo, tak że zaczynają wlec się w ogonie za bezdzietnymi mężczyznami i kobietami.
Mój rozmówca jest speszony, a przy tym nieco opryskliwy.
– Dzieci się ma kolejno, więc musisz zacząć od jednego – mówi mi.
Jak w przeszłości decydowano o liczbie dzieci i co myślano o wielkości rodziny? Jakie były indywidualne doświadczenia dotyczące macierzyństwa i liczb?
Indianie Potawatomi i Miami (nazwa tych ostatnich nie ma wspólnego źródłosłowu ze słynnym Miami na Florydzie – przyp. tłum.), niegdyś przemieszczający się przez pagórkowaty krajobraz Środkowego Zachodu (obejmującego stany zlokalizowane w środkowej i północnej części USA – przyp. tłum.) od rozległych letnich sadyb typowych dla rolników do skromniejszych zimowych osad, nie mieli poszanowania dla singli. Kobiety, które na co dzień garbowały skóry i uprawiały kukurydzę, dynię oraz czerwoną fasolę, rodziły liczne dzieci i opiekowały się nimi wspólnie. Ale dzieci jednej matki dzieliła różnica trzech–czterech lat, a to dzięki stosowaniu znanych lokalnie roślinnych środków poronnych, wstrzemięźliwości seksualnej i późnemu odstawianiu niemowląt od piersi. Była to społeczność oparta na pokrewieństwie, w której współpraca członków rodziny miała kluczowe znaczenie dla przetrwania. W Pensylwanii i Ohio zazwyczaj odnotowywano, że w przeciętnej indiańskiej rodzinie występuje od czworga do sześciorga dzieci[7].
W tym samym czasie – w XVII i XVIII wieku – osadnicy, rozprzestrzeniający się ze Wschodniego Wybrzeża na resztę kontynentu, mieli więcej dzieci niż rdzenna ludność, którą zamierzali zastąpić, i niż mieszkańcy Starego Świata, których zostawili samych sobie. Osadniczki zamieszkujące dawne ziemie Irokezów i Algonkinów zwykle wychodziły za mąż, mając lat kilkanaście, góra dwadzieścia parę, i rodziły dzieci co półtora roku, góra co dwa lata. Większa dzietność odpowiadała szeroko aprobowanemu rytmowi prokreacji i była tak rozpowszechniona, że zdawała się zarówno naturalna, jak i pochodząca od Boga, a przy tym stanowiła oznakę powodzenia. Duże rodziny były typowe szczególnie w kręgach arystokracji, wśród Żydów zamieszkujących większe ośrodki miejskie oraz pośród niemieckich osadników, wszyscy oni bowiem młodo się żenili. Z kolei w społeczeństwach europejskich, z których osadnicy się wywodzili i gdzie gospodarka była niepewna, kobiety wychodziły za mąż w późniejszym wieku i rodziły dzieci co dwa–trzy lata. Wiele z nich – z powodu braku stabilności materialnej – nigdy nie znajdowało męża.
Większości społeczeństw nie interesuje bieżące prowadzenie buchalterii na skalę kraju. Dlatego dane dotyczące przyrostu naturalnego czerpię głównie z prac współczesnych demografów, którzy starają się odtworzyć, jak wskaźnik urodzeń wyglądał w przeszłości.
Osobie bezdzietnej liczby te mogą się wydawać suche, niezrozumiałe, a nawet odpychające. Współcześni demografowie, którzy liczą i tworzą wykresy, pokazują, że wskaźnik urodzeń zmieniał się na przestrzeni stuleci – poczynając od siedmiorga, a nawet ośmiorga dzieci w XVII- i XVIII-wiecznej Ameryce (czy też czworga, a nawet pięciorga w Anglii), a kończąc na 2,2 lub mniej dziecka tu i tu w ostatnich dekadach XX wieku. Specjaliści zaczerpnęli i zgromadzili te dane głównie z zachodnich źródeł: lokalnych spisów ludności, historii rodzinnych, testamentów, ksiąg kościelnych, a począwszy od XIX wieku także z obligatoryjnych spisów powszechnych. Zatrzymuję się dłużej nad pierwszą liczbą, ową krąglutką, szerokobiodrą i obfitopierśną ósemką – 8 – w Ameryce[8].
Zastanawiam się, czy liczby da się przenieść w przytulną rutynę dnia codziennego. Zjawisko zwane przejściem demograficznym (proces zmian w zakresie rozrodczości człowieka związany z modernizacją społeczeństw – przyp. tłum.), którego to zwięzłego terminu używają badacze, bez dwóch zdań oznacza największą od XVII wieku zmianę mającą wpływ na kształt macierzyństwa. Zakładając, że jest coś takiego jak nadrzędna narracja w odniesieniu do matczynienia, musi nią być właśnie zmiana, która doprowadziła do zmniejszenia liczebności rodzin.
Przejście – odpowiednio dla Ameryki i Anglii – od ośmiorga i pięciorga dzieci do 2,2 sugeruje znaczną zmianę oczekiwań współczesnego człowieka, a właściwie triadę zmian.
Od rodzenia dzieci do wychowywania dzieci. Czy też – mówiąc w mniejszym skrócie – „przedtem” polegało na rodzeniu dużej liczby dzieci i życiu w ciele poznaczonym wieloma ciążami i porodami, „potem” zaś polega na wydaniu na świat tylko dwojga czy trojga pociech. Dawne macierzyństwo wiązało się z czeredą dzieci i podzieloną uwagą rodzicielki, podczas gdy obecne równa się intensywnej opiece nad jednym tylko dzieckiem – oba rozwiązania są dla mnie osobiście trudno zrozumiałe.
Od płodności żywiołowej, wynikającej z przypadku, do starannego planowania rodziny. Zmiana ta zaszła nie tyle dzięki nowoczesnym metodom antykoncepcji, ile dzięki postępującemu zorientowaniu na przyszłość – inaczej mówiąc: dzięki lepszej umiejętności liczenia. Logika podpowiada, by dzieci planować, tak samo jak odstępy w czasie między nimi, na podstawie własnych możliwości finansowych i tego, co można im zapewnić. Myśl, a dopiero później działaj.
Od macierzyństwa na całe życie (w odniesieniu do własnych dzieci, wnuków i prawnuków) do trwającego zaledwie kilka lat i ograniczonego do opieki nad niemowlęciem. Niegdyś bycie matką definiowało status społeczny kobiety, dziś stanowi tylko krótki okres w jej życiu.
„Zgodzisz się, przyjacielu, że tylko osoba o bardzo wąskich horyzontach mogłaby uważać nas, kobiety, za nic więcej jak udomowione zwierzęta?” Tak pisała Susanna Hopkins, młoda mieszkanka stanu Maryland pod koniec XVIII wieku, w chwili, gdy te zmiany zaczynały się w Ameryce. Odrazą napawała ją myśl o całkiem niedawnych czasach, kiedy to jej zdaniem traktowano kobiety jak rozpłodowe jałówki. Przejście demograficzne rozpoczęło się za jej pokolenia, mniej więcej w trakcie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, gdy część kobiet zyskała okazję, by idee wolności i niezależności zastosować w swoim życiu prywatnym. Z kolei Sarah Logan Fisher, żona kwakierskiego kupca, tak wyraziła się o szóstym dziecku swojej rówieśniczki, podówczas dwudziestodziewięcioletniej: „za dużo, za wcześnie, za szybko”. Odrzucenie dawnych zasad, poczucie, że ustala się nowe, mogło się wydawać równie radykalne i ważkie jak rozprawienie się z monarchią[9].
Podobnie rewolucyjną drogę przeszły mniej więcej w tym samym czasie Francuzki. Po nich i Angielki zdołały zmniejszyć liczbę wydawanych na świat dzieci przed końcem XIX wieku, którą to zmianę najczęściej przypisuje się uprzemysłowieniu.
Gdziekolwiek i kiedykolwiek nastąpiła zmiana w wielkości rodziny, kobiety korzystały pod względem zdrowotnym, a także zyskiwały kontrolę nad swoim ciałem i czasem. Doszło nawet do ustalenia, jak powinna wyglądać w liczbach rodzina idealna. Esther Atlee, kobieta wywodząca się z elit Pensylwanii, z pewnością uznałaby to za polepszenie stanu rzeczy. W latach osiemdziesiątych XVIII wieku odnotowała ona kiepski nastrój z powodu kolejnej ciąży: „Nie umiem wyjaśnić, skąd to przygnębienie, które zbyt często mnie nawiedza”, zaraz jednak dodała: „Gdybym mogła zaznać ulgi w «tych sprawach», bez wątpienia byłoby mi lżej”. (Dodajmy, że spodziewała się w tym czasie dziesiątego dziecka). Spoglądając zaś z perspektywy 1855 roku na życie wiedzione przez jej własną babkę, Martha Bowen z Williamsport napisała: „Przez to, że miała liczny przychówek, czuła wielkie ograniczenia w tym, co może robić”. Matka Marthy miała czworo dzieci, Martha – będąc żoną pastora – tylko jedno[10].
Zmiany odczuwali tylko niektórzy, i to lokalnie. Odwiedzający w latach dwudziestych XX wieku niewielkie amerykańskie miasteczko Muncie przekonali się, że obowiązkowa plenność lat dziewięćdziesiątych XIX wieku odeszła w niepamięć. Rodziny mające od sześciorga do czternaściorga dzieci nie cieszyły się takim szacunkiem jak te, w których było dwoje, troje lub czworo dzieci. W latach trzydziestych XX wieku w Londynie młoda kobieta, taka jak operatorka maszyny do szycia Doris Hanslow, mogła łączyć fakt posiadania mniejszej liczby dzieci z takimi udogodnieniami jak bieżąca woda, do tego ciepła, światło elektryczne czy mieszkanie komunalne. Jej matka urodziła ośmioro dzieci w dzielnicy Bermondsey na przełomie stuleci. Tymczasem Doris, jak większość jej rówieśnic z klasy robotniczej, miała ich mniej – zaledwie dwoje. Moja własna babka, mieszkająca w Londynie i szorująca schody za grosze, gdy trzeba było dorobić, nie załapała się na zmianę: dochowała się pięciorga dzieci, z których troje dożyło dorosłości. Po drugiej wojnie światowej kobieta zapytana w ankiecie ulicznej, jaka liczba dzieci składa się na rodzinę idealną, odpowiedziałaby, że jedno, góra troje. Jedno, ponieważ „trzeba je wychować, i to na porządnego człowieka, racja?”. Troje, ponieważ „chcę im zapewnić wszystko, co w mojej mocy, a na więcej zwyczajnie mnie nie stać”[11].
W niektórych społecznościach zmiana czasami zachodziła w drugą stronę. Żyjące w XIX wieku na amerykańskiej prerii Indianki z plemienia Kri zazwyczaj rodziły czworo dzieci. Ale w latach sześćdziesiątych XIX wieku liczba ta zaczęła rosnąć – prawdopodobnie z powodu coraz bardziej osiadłego trybu życia, na co miało wpływ wybicie bizonów. Temat zmiany podchwyciły opowieści plemienia Kri, którego przedstawiciele zaczęli opowiadać: „Dawno temu nigdy nie mieliśmy więcej dzieci, niż mogliśmy wziąć na ręce, żeby uciekać w razie bitwy”. Czipewejowie zamieszkujący w latach trzydziestych XX wieku rezerwaty w stanach Wisconsin, Michigan i Minnesota potwierdziliby fakt posiadania małej liczby potomstwa w dawniejszych czasach. Indianin dzielący się informacjami z białymi powiedział katolickiej zakonnicy i antropolożce Inez Hilger, że „hańbą jest mieć tyle dzieci, ile jest stopni w schodach”[12].
Z czasów, gdy królowały duże rodziny, szczerzą zęby budzące grozę nakazy plenności, ryzyko przygnębienia i ograniczenia w działaniu.
Ewentualna radość, którą dawało to, cośmy utracili, jest trudniejsza do uchwycenia. Być może – cicha duma z mocnego, kipiącego życiem ciała. Być może – zadowolenie z gromady przychówku. Być może – odrodzenie starszego rodzeństwa w noworodku. Być może – wyrżnięta w kamieniu nagrobnym litania potomków. Gdzieś pomiędzy żyzną przeszłością i przesadnie jałową teraźniejszością pewne macierzyństwo będące przeznaczeniem zostało zastąpione przez macierzyństwo niepewne, będące niewiadomą.
Dorastając, nie sądziłam, że będę mieć dzieci. Pragnęłam interesującego życia. Chciałam być niezależna i mieć równorzędnego partnera. Moje aspiracje były typowe dla licealistki i beneficjentki feminizmu drugiej fali. Macierzyństwo kojarzyło mi się z nudą, ograniczeniami, zamknięciem w domu tylko z dzieckiem – bez szans na rozmowę z inną osobą dorosłą. Kochałam swoją mamę z czystym sumieniem dziecka obdarzonego miłością, lecz nie podobała mi się jej uległość wobec taty, z którym także się identyfikowałam. Nie lubił małych dzieci, tak samo jak ja. Nie do wiary, ale dopiero mając dwadzieścia kilka lat, zdałam sobie sprawę, że ludzie zachwycają się niemowlętami nie tylko przez grzeczność.
Gdy byłam po trzydziestce, starsza ode mnie przyjaciółka, którą bardzo podziwiam, rzuciła, że najbardziej ze wszystkiego żałuje decyzji o nieposiadaniu dzieci. Znałam też sporo niezależnych osób, które były zakochane w swoich dzieciach i jawnie to okazywały. Nieoczekiwanie moje poglądy diametralnie się zmieniły. Takie olśnienie jest częste szczególnie teraz, w XXI wieku, gdy ludzie nie chcą mieć dzieci, dopóki nagle ich nie zapragną. Podejmowanie decyzji o posiadaniu lub nieposiadaniu potomstwa to najnowszy twist rozwoju demograficznego – wcześniej można było zdecydować, ile dzieci mieć, teraz człowiek zastanawia się, czy w ogóle się na nie decydować.
Do olśnienia, o którym mowa, mogą przywieść różne względy i różne zaszłości. Choosing Motherhood after a Life-time of Ambivalence (Decyzja o macierzyństwie po latach niezdecydowania) – taki podtytuł mają wspomnienia Rebeki Walker, córki czarnej ikony feminizmu Alice Walker. Z kolei edynburskiej pisarce Chitrze Ramaswamy ciąża jawi się nagłą pokusą i skomplikowaną zagadką: jak się nie poddać czułostkowości, manii czystości i mającym ciągotki nauczycielskie dobrym ludziom; cudzym sposobom na życie, poradnikom i emocjonalnemu szantażowi; kłamstwom, błędnym wyobrażeniom i niechcianym radom; politykierstwu i nigdy się niekończącemu zalewowi opowieści?[13]
Kwestię dzieci mój kolega ma załatwioną. Jego partnerka jest uosobieniem kompetencji. Gdy K i ja wybieramy się z nimi na spacer do lasu, ona wysyła dwoje maluchów przodem, żeby szukały a to wybujałych muchomorów, a to gałązek w kształcie liter. Tym sposobem je wykańcza. Kompetencja wyłazi również wszystkimi porami z mojego kolegi, a także – jak widzę – z K, który właśnie sadza sobie młodsze dziecko na barana. „Dzieci się ma kolejno”…
Utkwił w mojej pamięci pewien wykres demograficzny, który sprawia, że wyobraźnia podsuwa mi obrazy dawnego, zapomnianego świata. Do XX wieku większość społeczeństw obfitowała w tłumy małych dzieci. Niemowlęta były wszechobecne, odmiennie niż teraz, kiedy to młode matki zazwyczaj obracają się w innych kręgach niż kobiety bezdzietne. Obcość małych dzieci, poczucie ostrego podziału – to wynalazki współczesności[14].
Maluchy biegały całymi stadami pomimo wyższej umieralności niemowląt. W połowie XX wieku rzadko którzy rodzice tracili dziecko, choć w poprzedzających stuleciach śmierć niemowlęcia była doświadczeniem tak powszechnym, że rodzice mogli się uważać za szczęściarzy, gdy ominęła ich podobna trauma. Demografowie nie do końca potrafią wyjaśnić, skąd bierze się dziś niska umieralność niemowląt, chociaż jako możliwą przyczynę wskazują lepszy standard życia.
Postanawiam, że zajmę się tymi, którzy przeżyli i zostali razem – zatem nie umieralnością matek, nie umieralnością niemowląt ani nie procederem odbierania kobietom dzieci tuż po porodzie. Na razie tylko rozważając urodzenie dziecka, potrafię się skupić wyłącznie na pozytywnej stronie macierzyństwa.
Te straszniejsze historie niech wezmą na warsztat inni badacze. Mnie wystarczy para: żyjąca matka i żyjące dziecko. Ich splecione egzystencje.
„Nie mieści mi się w głowie, jak sobie poradzę, mając pół tuzina czy dziesiątkę dzieci”, zamartwiała się w New Jersey osadniczka Esther Edwards Burr po przyjściu na świat pierworodnego w 1755 roku. Żyjąca niemal 100 lat później w Oregonie żona pioniera Narcissa Whitman śmiało mogła wtórować tym obawom, na własnej skórze poznawszy cienie i blaski wychowywania całej czeredy. „Kochani Rodzice – pisała w 1845 roku w liście utrzymanym w ciepłym tonie, aczkolwiek jednym z nielicznych kierowanych do rodzinnego Nowego Jorku. – Dochowałam się jedenaściorga dzieci. Czuję się tak, jakbym nie miała sił skreślić ani słowa więcej”[15].
Co rusz napotykam podobne listy lub przekazy z pierwszej ręki, w których można znaleźć tego typu zdawkowe wzmianki, tego typu niezamierzone wyznania zwykłych kobiet, i to z różnych punktów w czasie rozwoju demograficznego. Przeważająca większość wyszła spod ręki najlepiej wykształconych i najmniej zapracowanych. Na tym etapie, w początkach moich badań, chętnie przywołuję konkretne przykłady, aby łatwiej było sobie wyobrazić, jak realne wydawały się zmiany w liczbach dla żyjących na przestrzeni stuleci uprzywilejowanych klas Ameryki i Anglii.
Znacznie trudniej jest przedstawić obraz macierzyństwa wśród, powiedzmy, niewolników czy rdzennych Amerykanów, a także wśród przedstawicieli klasy robotniczej, do której potomków sama się zaliczam. Niewolnikom surowo wzbraniano nauki pisania i czytania, co oznacza, że dysponujemy bardzo nielicznymi dokumentami sporządzonymi przez nich własnoręcznie. Z kolei rdzenna ludność Ameryki, bez względu na przynależność plemienną, przekazywała wiedzę o własnej historii i kulturze ustnie, zamiast ją spisywać i – spisaną – przechowywać. Robotnicy zaś na całym świecie, abstrahując od ich rasy i narodowości, większość dnia spędzają na walce o przeżycie. Zamierzam jednak uporczywie drążyć. Bez tych świadectw bowiem obraz byłby niepełny, mylący, nie taki jak trzeba.
Dzieci mojego kolegi nieprzerwanie rosną, lecz on poprzestaje na dwójce.
Zero, jedno, dwoje? Żadnego czy kilkoro?