Читать книгу Ostatniego zeżrą psy - Sławomir Nieściur - Страница 7

Оглавление

1.
26 kwietnia 2006 r.
Okolice Kompleksu Jantar

Szlag by to! – zaklął Dima.

Sięgnął przez okno do wnętrza samochodu, namacał kluczyki i wyjął je ze stacyjki. To zaczynało być niepokojące: z trzech aut, którymi wyjechali ze stanicy, na chodzie pozostał jedynie stareńki volkswagen.

– Jeszcze trochę, a na nogach przyjdzie wędrować... – Westchnął, podciągając spodnie, nieustannie zsuwające się z pękatego brzuszyska.

– Dobrze by ci to zrobiło, Dimka – zarechotał Siwy. Schylony pod uniesioną klapą bagażnika, wystawiał na asfalt pudła z dokumentami.

– Dobrze to ty mi możesz zrobić, laleczko. A i to pod warunkiem, że ładnie poprosisz – odciął się grubas. Rozzłoszczony, cisnął kluczykami w przydrożne chaszcze. Z zaciętą miną chwycił jedno z pudeł i ruszył z nim w stronę zaparkowanego nieopodal volkswagena, przy którego odsuniętych drzwiach, drapiąc się po łysej głowie, deliberował nad czymś doktor Jewgienij Mietkin.

Dima ominął go, po czym, pomagając sobie kolanem, wepchnął pakunek do furgonetki.

– Jakiś problem, szefie? – zwrócił się do zwierzchnika.

– Nie pomieścimy się, mowy nie ma – stwierdził doktor z zafrasowaniem. Wskazał palcem na zagracone wnętrze auta. Wśród stert pakunków krzątał się niewysoki, rudowłosy mężczyzna, upychając między siedzeniami co drobniejsze klamoty.

– Wywalić do rowu, to i miejsce się znajdzie – wzruszył ramionami grubas. Posapując ciężko, wgramolił się do wnętrza samochodu. – Nie jedziemy, kurwa, na piknik! – wydyszał, popychając w stronę wyjścia pojemnik z konserwami. – A tamto? – Wskazał na stos niebieskich foliowych worków piętrzący się przy tylnej ściance furgonetki.

– Kombinezony ochronne – odparł Mietkin. – Bóg jeden wie w czym przyjdzie się babrać!

– W Jantarze na pewno mają tego w bród. Przecież to jedno wielkie laboratorium! – jęknął Dima. – Dawaj, Ryży! – zwrócił się do rudzielca.

– Nie zgadzam się! – zaprotestował gwałtownie doktor.

– Dawaj, mówię! – ponaglił Dima.

Ryży zawahał się.

– Szefie, on ma rację – powiedział w końcu. – Tylko miejsce zawalają.

Mietkin podrapał się nerwowo po łysinie.

– Może i tak – rzekł z ociąganiem. – Dobra. Róbcie, jak uważacie.

Wycofał się, by nie przeszkadzać w wyładunku. Przez kilka chwil obserwował, jak obok samochodu rośnie stos niepotrzebnych, zdaniem Dimy, bagaży, a następnie, nie mogąc znieść tak jawnego marnotrawstwa, odwrócił się i poczłapał w kierunku Abaszyna. Białorusin, oparty o przedni zderzak, leniwie zaciągał się papierosem, od czasu do czasu pstrykając trzymaną w drugiej dłoni zapalniczką.

– Coraz gorzej się robi, Walerij – mruknął doktor, stając obok rosłego zastępcy.

– Ano – skinął głową Abaszyn. – Szkoda wyrzucać nowiutkie rzeczy.

– Ja nie o tym! – żachnął się Mietkin. – Elektronika wysiada. Dima mówi, że to właśnie dlatego nissany pogasły.

– No przecież impuls poszedł...

– Impuls smaży elektronikę na bieżąco. Skoro zadziałała po emisji, znaczy ekranowanie było dobre. Ona TERAZ zaczyna się sypać – podkreślił. – W busie nie działa palmtop. Na moich oczach się zawiesił, reset zrobiłem, to jeszcze tylko błąd pokazał i zgasł na amen. Nawet durny zegarek padł. Zresztą co tam scalaki, elektryka też szwankuje. O właśnie, zobacz. – Klepnął dłonią reflektor, w którym jedna z żarówek już ledwo się żarzyła. – Dimka wymienił wszystkie, zanim wyjechaliśmy.

– E tam, felerna po prostu... – Abaszyn machnął ręką.

– Ta również? – Mietkin podszedł do drugiej lampy.

– I o czym to niby świadczy? – zapytał Abaszyn.

– Że przewodnictwo spada – zabrzmiał w ciemnościach głos Mikołaja.

Mietkin zauważył go dopiero teraz, siedzącego na poboczu, na resztkach betonowej barierki. Obok niego majaczyły niewyraźne sylwetki pozostałych techników.

– Co? – Abaszyn odwrócił się w ich stronę.

– Słabnie przepływ elektronów. Metal przestaje przewodzić prąd. Materiał zdziadział do reszty i traci wewnętrzną strukturę. Taka utajona korozja – wyjaśnił cierpliwie informatyk.

– Raczej entropia. – To był Jurij. Wstał z barierki i zapalił papierosa.

– Pierdolenie – rzucił Abaszyn. – Znaleźli się specjaliści od przewodników. Dimka, chodź no tu! – zawołał półgłosem, wychyliwszy się zza samochodu.

Ormianin w tym czasie zdążył dobrać się do tłustawej zawartości jednej z konserw, których cały karton poniewierał się na poboczu jezdni. Przełknął w pośpiechu żylasty kęsek. Trzymając w ręku otwartą puszkę, podszedł do Abaszyna.

– Czego? – zapytał, ocierając podbródek z tłuszczu.

– Żarówki się popaliły – wyjaśnił Abaszyn.

– No przecież widzę. – Dima wzruszył ramionami.

Raz i drugi plasnął otwartą dłonią w zakurzoną osłonę reflektora. Żarówka zapłonęła jasnożółtym, ostrym światłem. Metoda poskutkowała także w przypadku drugiej lampy.

– I załatwione – powiedział, wracając do przerwanego posiłku.

– Macie tę swoją entropię – oświadczył pogardliwie Abaszyn. – Ładujcie się do środka, czas nagli. Dima, ty za kółko. – Otworzył drzwi od strony kierowcy. – Ruchy, ruchy!

– Czekaj, papiery jeszcze – przystopował go Mietkin, wskazując na Siwego, który akurat podnosił kolejne pudło wyjęte z nissana.

– A wy na co czekacie?! Pomóżcie mu! – warknął Abaszyn w kierunku gramolących się z barierki techników.

– Właśnie! – zawtórował Dima.

Nabrał palcami kolejną porcję mięsnej pulpy i wpakował ją sobie do ust. Nie przestając jeść, odszedł na bok, przystanął nad płytkim, wypełnionym mułem rowem melioracyjnym, stamtąd obserwując gorączkową krzątaninę wokół furgonetki.

Kilka minut później, przy wtórze narzekań doktora kontrowanych soczystymi bluzgami Siwego, na skraju drogi wylądowała niemal połowa zabranych ze stanicy klamotów, w tym również metalowy pojemnik, wypełniony po brzegi amunicją do broni myśliwskiej.

– Zepchnijcie to do rowu – zasugerował Dima. – Bo jak po okruszkach za nami trafią. Za dużo tej amunicji nabraliśmy. I tak mamy tylko dwie strzelby. Reszta przepadła razem z myśliwymi, a szkoda. – Zrobiło mu się trochę głupio, bo powinien o tym pomyśleć jeszcze w stanicy, ładując amunicję na pakę. Tylko niepotrzebnie się nadźwigał. A teraz musiały im wystarczyć karabinki i pistolety zabitych żołnierzy. Może i nowoczesne, może i szybkostrzelne, ale takiego pierdolnięcia jak te myśliwskie armaty niestety nie miały.

– W porządku. – Siwy podniósł kilkunastokilogramowe pudło i rzucił nim, jakby nic nie ważyło. – Załatwione – oznajmił. Z bocznej kieszeni spodni wyjął butelkę mineralnej, pociągnął solidny łyk i podał ją zmęczonemu Mikołajowi, który zeskoczywszy na szosę, rozprostowywał obolałe plecy.

– Po co tyle amunicji nabrałeś? – zagadnął Dimę.

Grubas wzruszył ramionami.

– Bo ja wiem? Była, to ładowałem. Chcesz? – zapytał, podsuwając mu pod nos napoczętą puszkę z mielonką.

– Zabierz to! – Informatyk wzdrygnął się gwałtownie. Odwrócił z obrzydzeniem głowę. Czknął, zatkał dłonią usta i chwycił się za brzuch. Upuszczona butelka, chlupocząc, poturlała się w ciemność.

– Nu, szto ty? – zdziwił się Dima. Przystawił konserwę do nosa i wciągnął powietrze. – Dobre mięsko przecież.

– Nie o to chodzi – wykrztusił Mikołaj. – Na samą myśl o jedzeniu... mdli... – Znowu czknął.

– Nerwy, braciaszku, nerwy – stwierdził Dima. Poklepał go współczująco po ramieniu.

– Gotowe! – dobiegło z volkswagena. Ryży skończył właśnie układać ostatnie graty.

– Wsiadajcie – skinął na nich Abaszyn, który tymczasem zdążył usadowić się na szerokim, podwójnym fotelu pasażera. Obok niego, przyciśnięty do drzwi, siedział Mietkin. W części ładunkowej wyciągał swoje długaśne kończyny Jurij, w kolejce cierpliwie czekali Wiktor z Siwym. Ten ostatni chwilę wcześniej energicznym kopniakiem zepchnął z pobocza ostatni pakunek – szeleszczący worek z kombinezonami.

– Dajcie mu chwilę – odpowiedział Dima. – Niech trochę odetchnie. Wciągaj powietrze. Głęboko. Wdech, wydech, wdech, wydech... – zwrócił się do skulonego informatyka.

Na próżno. Mikołaj oparł o dłonie na udach i gwałtownie zwymiotował. Targany kolejnymi falami torsji, zachwiał się. Byłby niechybnie wpadł do rowu, gdyby nie natychmiastowa reakcja grubasa, który w ostatniej chwili przytrzymał go za kołnierz i nie zwolnił uchwytu, dopóki nie upewnił się, że osłabły nagle mężczyzna jest w stanie ustać o własnych siłach.

– Ot, duszę ty oczyścił, a i strachy z siebie wyrzucił. Teraz już tylko lepiej będzie – pocieszył go Dima. – Wskakuj do środka, bo gdy ja się tam rozsiądę, będziesz musiał iść piechotą.

Mikołaj odcharknął gęstą śliną, potem wydmuchał nos. Przecierając załzawione oczy, powlókł się do furgonetki.

Dima po raz kolejny powąchał konserwę. Woniała tą charakterystyczną mieszanką przypraw i świeżego, jakby przed chwilą zdjętego z ognia, rozgrzanego smalcu. I czymś jeszcze. Przełknął ślinę. Nie wiedzieć czemu zatęsknił nagle za gęstą od ściętej krwi czerniną.

– Jeszcze się nie nażarłeś? – usłyszał z szoferki zniecierpliwiony głos Abaszyna.

– Spierdalaj – mruknął w odpowiedzi, na tyle cicho, by tamten nie usłyszał.

Odwrócił się w stronę spowitych mrokiem pól. Kilka metrów od krawędzi rowu falowała kępa trawy. Przerośnięte źdźbła, o odcień ciemniejsze od otoczenia, kołysały się miarowo, jakby muskane wiatrem. W nieruchomym powietrzu wyglądało to cokolwiek podejrzanie. Dima postąpił krok przed siebie.

Wytężył wzrok, próbując dostrzec, co powoduje ten osobliwy ruch, ale nie zobaczył niczego szczególnego – zielsko poruszało się lekko okrężnym, powolnym ruchem, jakby rozgarniane od wewnątrz przez niewidzialną siłę.

A potem zauważył coś jeszcze. Między łodygami, tuż nad ziemią unosił się, połyskując słabym blaskiem, niewielki przedmiot.

– Dima! Do kurwy nędzy! – zaklął Abaszyn. Trzasnęły drzwiczki, zachrzęścił pod ciężkimi buciorami pokruszony asfalt. – Co się dzieje? – zapytał, stając obok zapatrzonego w ciemność grubasa.

Dima pokręcił głową. Wskazał ręką na tajemnicze zjawisko.

– Spójrz na to... – powiedział cicho.

Przez kilka chwil obaj w milczeniu obserwowali wirujące w osobliwym tańcu rośliny.

– Słyszałeś, co mówił Jewgienij – odezwał się w końcu Abaszyn. – Że mogą dziać się różne... – zawahał się, szukając właściwego słowa – cuda. Chodź już, jechać trzeba. Coś mi się zdaje, że jeszcze nam się takie rzeczy opatrzą.

Ostatniego zeżrą psy

Подняться наверх