Читать книгу Ostatniego zeżrą psy - Sławomir Nieściur - Страница 8

2.
Fedorówka

Оглавление

Wasyl Horowienko nijak nie mógł usnąć i gdy wiszący na ścianie zegar wybił północ, on nadal wiercił się na sienniku, obracał z boku na bok, głowę do poduszki przykładał to lewym policzkiem, to prawym. Próbował leżeć na wznak, na brzuchu nawet, chociaż z doświadczenia dobrze wiedział, że gębą do ziemi chłop uleży tylko po pijaku. Nic nie pomagało. Tylko serce walić poczęło coraz szybciej, jakieś, zdawałoby się, dawno zapomniane rzeczy ni stąd, ni zowąd na wierzch wylazły i zakotłowały się w głowie, jakby ostatnia godzina miała nastać.

– Job twoju mać... – westchnął w końcu i gwałtownym ruchem odrzucił na bok pierzynę. Usiadł na łóżku. Przepocony podkoszulek kleił się do ciała, kark pocięty przez komary piekł nieznośnie.

Po omacku, podtrzymując jedną ręką opadające kalesony, poczłapał do kuchni i ochlapał twarz zimną wodą. Podrażnioną szyję przetarł wilgotną ścierką. Ulga była natychmiastowa.

Rześki bardziej niż czasami o poranku, otworzył drzwiczki pieca i pogiętym drutem rozgrzebał palenisko. Coś tam się jeszcze żarzyło. Podrzucił kilka szczap, a gdy jasno zapłonęły żółtym ogniem, wyjął jedną i przypalił od niej papierosa. Następnie usiadł na zydlu i wzuł znoszone kamasze.

Szurając rozsznurowanymi butami, podszedł do okna, odpiął haczyk i otworzył je na oścież. Owiało go nieco chłodniejsze, nocne powietrze. To było przyjemne.

Rzadko kiedy zostawiał okna otwarte po zmroku, a już zwłaszcza latem, kiedy na dworze bzyczały jak wściekłe chmary żądnego krwi robactwa, gotowe kłuć i gryźć każdy odsłonięty kawałek ciała. Zupełnie jak wczoraj, gdy rozleniwiony samogonem i duchotą zdrzemnął się pod ogołoconą z kwiatów jabłonką, a później ocknął równo ze zmierzchem, z dłońmi i karkiem usianymi bąblami oraz przyschniętymi kropelkami krwi w miejscach, gdzie do ucztujących komarzyc dołączyły te cholernice, meszki.

O właśnie! Samogon. Wasyl miał ochotę palnąć się w czoło. Przecież w sieni, pod górą starych łachów stała trzylitrowa kanka bimbru. Tylko tyle pozostało z zimowego urobku po ostatniej wizycie likwidatorów. Nie żeby Wasylowi żal było trunku, bo samogon wyszedł gorzej niż ohydny – przemarznięte zimą kartofle trochę za bardzo oddały stęchlizną – ale mierziła go ta durna zachłanność gryzipiórków. Jakby nie było ich stać, żeby kupić sobie w sklepie flaszkę lub dwie markowej gorzałki. W końcu płacił im także żywą gotówką: i za asygnatę na drewno, i za zgodę na wypas krów, za to nawet, żeby grzyby i jagody móc potem spokojnie miastowym sprzedać.

Radionuklidy, mówili, śmiertelnie niebezpieczne i siedzą we wszystkim, co ziemia w Strefie urodzi. Nie można ludziom skażonych produktów dostarczać. Tylko tak jakoś się dziwnie składało, że poza tymi pasibrzuchami z elektrowni nikt się skażeniem nie przejmował, nawet sam główny weterynarz, Mietkin, u samosielców zamawiał twaróg i masło, a w zimie nawet przetworami nie gardził.

A skoro doktór się nie bał, to nikt nie powinien, bo któż od fachowca miałby mieć lepsze pojęcie o tych sprawach? Chociaż, jak tak się szło głębiej zastanowić, to był trochę za bardzo łysy ten Mietkin. Nawet brwi nie miał...

Przymknął okno i zaciągnął firankę, żeby robactwo nie miało zbyt łatwo. Nie zapalając światła, wymacał wiszącą obok pieca chochlę, z przeszklonej witrynki również po omacku wyjął szklankę. Tak wyposażony przeszedł do sieni. Dopiero tam włączył światło. Samogonu nalał sobie tylko pół szklanki, tak żeby dało się golnąć jednym haustem, bez specjalnego delektowania się, bo i nie za bardzo było czym.

Wypił, skrzywił się niemiłosiernie, a gdy już przestało go mdlić, jeszcze raz zanurzył chochlę w kance. Tym razem nabrał nieco więcej, zwłaszcza że dolewkę zamierzał wypić w kuchni. I od razu zakąsić. A potem wypalić jeszcze ze dwa papierosy, tak dla pewności.

Wrócił do kuchni, ukroił sobie pajdę chleba, z otwartej rano puszki wydłubał resztki mielonki i rozsmarował je po czerstwym już nieco pieczywie. Całość udekorował ćwiartkami ogórka. Usatysfakcjonowany efektem, rozsiadł się wygodnie przy stole i rozpoczął konsumpcję.

Godzinę później, po jeszcze jednej dolewce, z na wpół opróżnioną paczką papierosów leżącą na parapecie, Wasyl, trzeźwy tak, jakby zamiast samogonu opił się wody, w zamyśleniu kontemplował panoramę Strefy, jarzącej się dziesiątkami jaskrawobłękitnych świateł, w pobliżu których co rusz wykwitały pomarańczowe jęzory płomieni, strzelając ponad korony drzew fontannami iskier, gasnących szybko na tle podświetlanych purpurą kłębów dymu.

Takiego czegoś Wasyl w Strefie jeszcze nie widział. Bywało, że w zimowe noce coś tam nad Sarkofagiem zaświeciło zielenią lub żółcią tudzież ni stąd, ni zowąd, w pogodny, bezchmurny, zdawałoby się, dzień huknął piorun, krojąc niebo oślepiającym zygzakiem wyładowania. Dziwne trochę to było, ale zdarzało się na tyle rzadko, że Wasyl nie zaprzątał sobie tym głowy. Chodziły słuchy, ileż sprzętu, techniki upakowano na tej przeklętej przez ludzi i Boga ziemi i jak ogromna ilość paskudztwa kisiła się wciąż pod betonowym grobowcem Sarkofagu.

Tym, co wydarzyło się przed wieczorem, też niezbyt się przejął. Owszem, zahuczało okropnie, wiatrzysko poszło takie, że pod kwitnącą w najlepsze jabłonką zrobiło się biało jak w zimie. Jebło to jebło, pomyślał wtedy, wychodząc na szosę, by przyjrzeć się zawieszonemu na słupie pudłu transformatora, ale blaszana skrzynia wyglądała na nienaruszoną. Uspokojony wrócił na podwórko, sprawdził, czy jest światło, a gdy wisząca nad daszkiem drewutni żarówka zaświeciła jak gdyby nigdy nic, uspokoił się już do reszty. Trochę tylko zasmuciły go odarte z kwiatów czereśnie, których szpaler tak pięknie zakwitł niedawno wzdłuż płotu. A tak się cieszył, że w tym roku nareszcie nie będzie musowo łazić po opuszczonych gospodarstwach, żeby nazrywać tego słodkiego dobra.

Teraz jednak zaczął się Wasyl niepokoić. Niby daleko, niby to tylko ognia trochę i świateł dziwnych, ale po plecach zaczęły chodzić mu ciarki. Pić więcej nie chciał, bo samogon nie dość, że paskudny w smaku, to chyba i zwietrzał w byle jak zamkniętej kance. Normalnie po takiej ilości powinien chrapać tam, gdzie pił, zamiast snuć się w środku nocy po domu. Na domiar złego w sieni właśnie przepaliła się żarówka, i to akurat w momencie, gdy napełniał kolejną szklankę, więc nie dość, że zachlapał bimbrem leżące obok ciuchy, to jeszcze i siebie oblał, gdy po ciemku zawadził stopą o próg. A do tego gdzieś w gałganach zgubiła się pokrywka od kanki, więc w chałupie smród się zrobił jak, nie przymierzając, w gorzelni. Nie żeby Wasylowi takie aromaty jakoś specjalnie przeszkadzały – w końcu w chacie nigdy nie woniało fiołkami – ale było ryzyko, że wkrótce pojawią się żołnierze albo zaalarmowana łuną nad Strefą wyroi się milicja z Iwankowa. Ci ostatni ładowali mu się do chałupy za każdym razem, gdy byli w okolicy. Przystanek se znaleźli, pomyślał z niechęcią.

Zapalił stojącą na kredensie świeczkę i chroniąc dłonią wątły płomyk, zaniósł ją do sieni. Nie było rady, samogon należało wylać, łachy wynieść na dwór, a chałupę porządnie wywietrzyć.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ostatniego zeżrą psy

Подняться наверх