Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 7
ОглавлениеROZDZIAŁ 1
GRA NA PRZECZEKANIE
Na palcach jednej ręki potrafię policzyć chwile w moim dorosłym życiu, gdy budziłem się szczęśliwy i spokojny, bez uczucia trwogi, bez lęku przed rychłą śmiercią i bez rozdrażnienia, które wywoływało u mnie mordercze instynkty. Poranek, cztery tygodnie po tym, jak Patriana, księżna Hervoru, poczęstowała mnie trucizną, nie był jedną z tych chwil.
– Umarł.
Pomimo mgły spowijającej mój umysł i tłumiącej dźwięki w uszach, rozpoznałem głos Brastiego.
– Nie umarł – odezwał się inny, niższy głos. Ten należał do Kesta.
Początkowo lekkie łup-łup kroków Brastiego po drewnianej podłodze chałupy stało się głośniejsze.
– Normalnie powinien już z tego wychodzić. Mówię ci, tym razem nie żyje. Zobacz: ledwo oddycha – palec wbił się w moją pierś, w policzek i wreszcie w oko.
Zapewne zastanawiacie się, dlaczego zwyczajnie nie dźgnąłem Brastiego i nie wróciłem do snu. Po pierwsze, moje rapiery leżały jakieś dziesięć stóp ode mnie, na ławie obok drzwi małej chaty, którą zajmowaliśmy. Po drugie, nie mogłem się poruszyć.
– Przestań go szturchać – powiedział Kest. – Ledwo oddycha, czyli jeszcze żyje.
– No właśnie – odparł Brasti. – Podobno neatha jest śmiertelna w skutkach – wyobraziłem sobie, jak groźnie kiwa palcem. – Cieszymy się, że przeżyłeś, Falcio, ale to wylegiwanie się każdego poranka jest bardzo kłopotliwe. Można by nawet powiedzieć, że egoistyczne.
Pomimo wielokrotnych prób moje ręce odmawiały współpracy: nie chciały się wyciągnąć w górę i zacisnąć na gardle Brastiego.
Pierwszego tygodnia po otruciu poczułem nieznaczną słabość w kończynach. Byłem powolniejszy niż zwykle. Czasem, gdy chciałem poruszyć ręką, mijała długa chwila, zanim ta posłuchała. Zamiast ulegać poprawie, mój stan się pogarszał i każdego dnia po przebudzeniu na coraz dłuższy czas stawałem się więźniem własnego ciała.
Brasti napierał na mnie, przyciskając dłoń do mojej piersi.
– Ale chyba się jednak ze mną zgodzisz, Kest, że Falcio jest wyraźnie martwy?
Zapadła cisza i wiedziałem, że Kest rozważa zagadnienie. Problem z Brastim polegał na tym, że był idiotą. Przystojnym i czarującym, w strzelaniu z łuku zdolnym prześcignąć każdego człowieka bez względu na płeć, lecz mimo wszystko idiotą. Oczywiście nie widać tego na pierwszy rzut oka; Brasti ma świetne gadane i lubi wtrącać słowa, które brzmią jak żywcem wyjęte z uczonych rozpraw. Kłopot w tym, że Brasti nie używa ich w odpowiednim kontekście ani nawet we właściwym porządku.
Z kolei problem z Kestem polega na tym, że choć jest błyskotliwy, to według niego „filozofowanie” wymaga zastanawiania się nad każdą bez wyjątku kwestią – nawet całkowicie absurdalną i wypowiedzianą przez wcześniej wspomnianego idiotę.
– Przypuszczam, że masz rację – powiedział wreszcie Kest. – Ale „jeszcze żyje” chyba brzmi lepiej – zrehabilitował się odrobinę w moich oczach.
Chwila ciszy.
Czy wspomniałem już, że ci dwaj głupcy są moimi najlepszymi przyjaciółmi, braćmi z Zakonu Wielkich Płaszczy i ludźmi, na których ochronę liczyłem w przypadku, gdyby pani Trin wybrała dokładnie ten moment na posłanie za nami swoich rycerzy?
Pewnie powinienem się przyzwyczaić do nazywania jej „księżną” Trin. W końcu zabiłem jej matkę, Patrianę (owszem, tę samą, która mnie otruła). Na swoją obronę zaznaczę, że zrobiłem to, by ochronić następcę tronu. Podejrzewam, że to właśnie jest prawdziwym źródłem żalu Trin do mnie. Istnienie legalnego monarchy przeszkadza jej w planach objęcia tronu.
– Dalej się nie rusza – powiedział Brasti. – Naprawdę myślę, że tym razem może być martwy. – Poczułem, jak jego dłoń przesuwa się po raczej intymnej części mojego ciała i zdałem sobie sprawę, że ten gałgan sprawdza mi kieszenie, szukając pieniędzy. Kolejny dowód na to, że zatrudnienie byłego kłusownika na stanowisku wędrownego trybuna niekoniecznie było najlepszym z pomysłów króla.
– Tak przy okazji, nie mamy jedzenia – ciągnął Brasti. – Myślałem, że ci cholerni wieśniacy mieli nam dostarczać żarcie.
– Ciesz się, że w ogóle pozwolili się nam tutaj schronić – powiedział łagodnie Kest. – Wykarmienie ponad stu Wielkich Płaszczy to duże obciążenie dla takiej małej wioski. Poza tym kilka minut temu przynieśli prowiant z zimowych składów w górach. Krawcowa zajmuje się podziałem.
– No to dlaczego nie słyszę biegających po wsi bachorów, wydzierających się i denerwujących nas, pytających czy mogą pożyczyć nasze miecze albo co gorsza, pobawić się moimi łukami?
– Może dotarły do nich twoje narzekania? Dzisiaj wieśniacy zostawili swoje rodziny w górach.
– No cóż, zawsze to coś.
Poczułem, jak palce Brastiego podciągają do góry moją prawą powiekę i oślepiło mnie jaskrawe światło. Potem palce odsunęły się, a wraz z nimi zniknął blask.
– Jak długo jeszcze Falcio pozostanie na wpół żywy i zupełnie bezużyteczny? Co będzie, jeśli rycerze Trin się o tym dowiedzą? Albo dashini? I w ogóle ktokolwiek? – W głosie Brastiego słychać było coraz większą obawę. – Wymień dowolną grupę ludzi potrafiących w okrutny sposób zadawać śmierć, a ja założę się z tobą o dobre złoto, że Falcio zdołał uczynić sobie z nich wrogów. A teraz każdy z nich mógłby…
Czułem, jak moje serce coraz bardziej przyspiesza. Starałem się spowolnić oddech, ale panika zaczynała stopniowo brać nade mną górę.
– Przestań paplać, Brasti, bo od tego tylko mu się pogarsza.
– Przyjdą po niego, Kest. Wiesz dobrze, że to prawda. Może nawet już tu są. Zamierzasz zabić ich wszystkich?
– Jeżeli zajdzie taka potrzeba… – Kiedy Kest mówi takie rzeczy, w jego głosie czuje się chłód.
– Nawet jeśli jesteś teraz Świętym od Mieczy, to jesteś tylko pojedynczym człowiekiem i nie możesz pokonać całej armii. A co, jeżeli stan Falcia się pogorszy i przestanie oddychać? Co, jeśli nas tutaj nie będzie i…?
Usłyszałem odgłosy szamotaniny i poczułem lekkie drgnięcie łóżka, kiedy ktoś został pchnięty na ścianę.
– Zabieraj te swoje cholerne łapska, Kest! Święty czy nie…
– Ja też się o niego martwię, Brasti – powiedział Kest. – Wszyscy się martwimy.
– Falcio… Na wszystkie draki, przez które przeszliśmy, to on powinien być tym bystrym! Jakim cudem, na lewy cycek Świętej Lainy, pozwolił się znowu otruć?
– Żeby ją ocalić – odparł Kest. – Ocalić Aline.
Zapadła cisza i po raz pierwszy tego poranka nie potrafiłem sobie wyobrazić twarzy Kesta ani Brastiego. Zaniepokoiło mnie to i pomyślałem, że być może również słuch odmówił mi posłuszeństwa. Na szczęście milczenie jest stanem, w którym Brasti nie potrafi pozostać zbyt długo.
– A teraz kolejna sprawa – zaczął. – Skoro jest taki błyskotliwy, to dlaczego wszystko, czego trzeba, żeby naraził życie dla jakiejś obcej dziewczynki, której nigdy wcześniej nie spotkał, to dać jej imię na cześć jego zmarłej żony?
– Ta dziewczynka jest dziedziczką tronu, Brasti, a jeżeli jeszcze raz poruszysz temat żony Falcia, przekonasz się, że są rzeczy dużo gorsze niż paraliż.
– Zaryzykowałbym, gdybym tylko wiedział, że przywróci to Falcia do stanu używalności – odparł Brasti. – A niech to, Kest! Przecież to on jest z nas najsprytniejszy. Trin ma za sobą armie, asasynów i cholernych książąt, a my nikogo. Jakim cudem mamy osadzić trzynastoletnią panienkę na tronie, kiedy Falcio jest w takim stanie?
Poczułem, że powieki zaczynają mi drgać nieco częściej, a jednolita szarość zaczęła, raz po raz, na mgnienie oka, zmieniać się w jaskrawą biel. Efekt był dość nieprzyjemny.
– W takim razie będziemy musieli próbować być nieco bystrzejsi – powiedział Kest.
– Jak mamy się do tego zabrać? Co proponujesz?
– No… a jak Falcio to robi?
Nastąpiła długa przerwa.
– On… – zaczął Brasti – zawsze wszystko rozumie, co nie? Wiesz, o czym mówię. Może się toczyć sześć różnych spraw jednocześnie i pozornie żadna z nich nie jest ważna, a tu nagle Falcio zrywa się i oznajmia, że nadciągają asasyni, że Lord Karawan przekupił miejskiego konstabla, lub coś w ten deseń.
– W takim razie my powinniśmy zrobić to samo – odparł Kest. – Zacząć wszystko rozumieć, zanim cokolwiek się wydarzy.
– Jak?
– Cóż… na przykład co się dzieje w tej chwili?
Brasti prychnął.
– Skoro już pytasz, to Trin ma po swojej stronie pięć tysięcy żołnierzy oraz poparcie co najmniej dwóch potężnych księstw. My zaś mamy około stu Wielkich Płaszczy oraz wątpliwe wsparcie zgrzybiałego ze starości księcia Pulnamu. W tej chwili Trin najprawdopodobniej raczy się pysznym śniadankiem i rozważa plany przejęcia tronu, a my przymieramy głodem w tej dziurze, podziwiając Falcia z wdziękiem udającego trupa. Ja naprawdę jestem głodny!
Znów zapadła cisza. Usiłowałem poruszyć palcem. Nie sądzę, żeby mi się to udało, ale teraz zacząłem czuć pod opuszkiem szorstką wełnę pledu. To był dobry znak.
– Przynajmniej nie musisz znosić rozwrzeszczanych bachorów – powiedział Kest.
– Faktycznie.
Usłyszałem zbliżające się kroki Kesta i poczułem jego dłoń na ramieniu.
– Jak myślisz, co Falcio by z tego wywnioskował? Co to wszystko znaczy?
– To znaczy… – Brasti zamilkł na bardzo długi czas. – Nic – skonkludował wreszcie. – To tylko garść niepowiązanych ze sobą szczegółów. Żaden z nich nie ma nic do pozostałych. Nie sądzisz, że może Falcio tylko udaje tę swoją mądrość, tyle że nikt tego jeszcze nie załapał?
Chciałem się roześmiać z frustracji Brastiego i nagle poczułem lekkie drganie mięśni wokół kącików ust. Bogowie, wychodzę z tego! „Ruszaj się”, powiedziałem sobie. „Wyłaź z łóżka i pomóż Krawcowej pokonać armię Trin. Wprowadź Aline na tron i wycofaj się w końcu z politykowania i wojaczki. Wróć do rozsądzania sporów o ziemię i o to, czyja krowa pierdnęła na czyim polu oraz, czasami, do ścigania panoszących się rycerzy”.
Bolesny skurcz w dołku uświadomił mi, jak bardzo jestem głodny, i zdałem sobie sprawę, że nie tylko Brasti jest gotowy na solidne śniadanie. „Najpierw jedzenie”, pomyślałem. „Potem wymyślę, jak ocalić świat”. Byłem zadowolony, że nie będę musiał tego robić w towarzystwie rozwrzeszczanych wiejskich bachorów, które koniecznie chciały się bawić w Wielkie Płaszcze, domagały się naszych mieczy i wystawiały naszą cierpliwość na ciężką próbę.
A swoją drogą, to było dziwne. Dlaczego wieśniacy nie przyprowadzili swoich dzieci? Wiosce raczej nic nie groziło. Krawcowa wysłała zwiadowców i żaden z nich nie przyniósł wieści o niczym więcej poza kilkoma zaledwie grupkami ludzi Trin – zbyt małymi, żeby sprawić nam kłopot. A skoro już o tym mowa, ciekawe, gdzie podziała się reszta armii Trin. Może zostali rozesłani na poszukiwania, chociaż z pewnością ściągnięto by ich tu zaraz po ustaleniu miejsca naszego pobytu. A dzieci…
– Miecze! – wrzasnąłem.
Cóż, „wrzasnąłem” było może określeniem nieco na wyrost, ponieważ język nadal stał mi kołkiem i ledwie mogłem poruszyć ustami. Udało mi się jednak rozchylić powieki, co niewątpliwie było sukcesem.
Brasti podbiegł do mnie.
– Dziewczę? O czym ty bredzisz?
– Sądzisz, że ma na myśli tę prostytutkę z Rijou? Tę, która ocaliła mu życie?
– Może i racja – Brasti niezgrabnie pogładził mnie po czole. – Nie martw się, Falcio. Znajdziemy ci jakąś inną, gdy tylko…
– Miecze, wy cholerni głupcy – wymamrotałem. – Miecze!
– Pomóż mu wstać – powiedział Brasti. – Zdaje mi się, że powiedział „siecze”. Może ktoś zamierza nas usiec?
Kest objął mnie za ramiona i pomógł mi się dźwignąć z łóżka. Stanąłem na chwiejnych nogach. A niech to! Ruszałem się jak starzec.
Brasti podniósł moje rapiery z ławy i mi je podał.
– Proszę. Pewnie lepiej, żebyś miał swoje miecze w gotowości, w razie gdyby wywiązała się jakaś walka, nie sądzisz?
Zabiłbym ich obu gdyby nie pewność, że ktoś inny zamierza mnie w tym wyręczyć.