Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 9
NOCNA MGŁA
ОглавлениеWytoczyłem się niezgrabnie z chaty, ledwie mogąc utrzymać rapiery. Słoneczny blask drażnił moje oczy i przemienił rząd zbudowanych z suszonej cegły domków w czerwono-brązową mgłę w kolorze zaschłej krwi.
– Co się dzieje, Falcio? – spytał Kest.
– Dzieci – odparłem niemal składnie.
– Nie ma ich tu, nie słyszałeś? – powiedział Brasti.
– W tym rzecz. Wieśniacy zostawili swoje dzieci w górach. Po co mieliby to robić? No chyba że by wiedzieli o jakimś niebezpieczeństwie… Zaraz zostaniemy zaatakowani.
Trafiłem stopą na mały kamień i straciłem równowagę, ale dłoń Kesta na moim ramieniu powstrzymała mnie przed upadkiem.
– Powinieneś wrócić do środka, Falcio. Pozwól Brastiemu i m…
Po lewej jakiś wieśniak dłubał w swoim małym ogródku przed chatą.
– Gdzie jest Krawcowa? – spytałem. Usta ciągle miałem lekko odrętwiałe po paraliżu i pewnie brzmiałem jak skrzyżowanie prostaka z szaleńcem.
Mężczyzna spojrzał na mnie zdezorientowany i przestraszony.
– Ten człowiek pyta cię, gdzie jest Krawcowa – przetłumaczył Kest.
Wieśniak podniósł się i wskazał drżącą dłonią na budynek znajdujący się jakieś pięćdziesiąt jardów dalej.
– Tam. Nie wychodziła stamtąd przez ostatnie dzień i noc. Jest z dziewczyną i dwoma Wielkimi Płaszczami.
– Zbierz swoich ludzi – nakazałem. – Uciekajcie stąd.
– To wy już dawno temu powinniście stąd odejść – odparł z mieszaniną urazy i strachu w głosie. Gdybym miał czas się nad tym zastanowić, tobym się zdziwił. – Będzie źle, jak się zwiedzą, że udzieliliśmy schronienia Wielkim Płaszczom.
– Gdzie są wasze dzieci? – spytałem.
– Bezpieczne.
Odepchnąłem wieśniaka i ruszyłem biegiem w kierunku chaty Krawcowej. Udało mi się zrobić trzy kroki, zanim upadłem jak długi na twarz. Kest i Brasti uklękli przy mnie, żeby mi pomóc, ale ja tylko wrzasnąłem:
– Do cholery, zostawcie mnie i idźcie do Aline!
Odebrali to dosłownie, rzucając mnie z powrotem na ziemię i pędząc dróżką prowadzącą do chaty Krawcowej. Kiedy wreszcie udało mi się stanąć na nogi, rozejrzałem się, spodziewając się widoku wroga otaczającego nas ze wszystkich stron. Zamiast tego dostrzegłem wyłącznie znanych mi wieśniaków oraz tu i ówdzie Wielkie Płaszcze Krawcowej. Czy kryli się wśród nich wrogowie? Większość mieszkańców wioski zajmowała się swoimi ogrodami, tak jak każdego dnia po powrocie z gór.
Pokuśtykałem niezgrabnie za Kestem i Brastim. Przybyłem w samą porę, aby zobaczyć, jak Krawcowa wybiega z chaty z rozwianymi siwymi włosami. Na jej pobrużdżonej twarzy widać było wściekłość. Zupełnie nie wyglądała na matkę króla – przypuszczam, że dzięki temu właśnie udało jej się zachować ten sekret przez tak wiele lat, nawet po śmierci Paelisa.
– Na świętą Birgid Co Wypłakuje Rzeki, co ty wyprawiasz, Falcio? Planujemy wielką bitwę.
Poczułem chwilową irytację na wieść, że wykluczyła nas ze swoich narad strategicznych. Zostawiłem to jednak na później.
– Dzieci – wysapałem. – Wieśniacy nie przyprowadzili z powrotem swoich dzieci…
– I? Może mieli dość tego, że Brasti uczył je przeklinać.
– Twoi zwiadowcy – wskazałem na dwoje stojących w pobliżu Wielkich Płaszczy. – Powiedziałaś mi, że nie napotkali żadnych zbrojnych sił Trin w promieniu pięćdziesięciu mil.
Krawcowa uśmiechnęła się nieprzyjemnie.
Ta mała dziwka uważa się za wilczycę, ale dobrze wie, że nie powinna nas tu atakować. Przegnaliśmy ją, i depczemy jej po piętach przy każdej okazji. Nie odważy się nas zaatakować, chyba że ma ochotę zobaczyć więcej swoich ludzi zalegających pokotem na ziemi.
– Święci! Nie pojmujesz? O to właśnie chodzi. To coś innego. Wieśniacy nas zdradzili!
Krawcowa zrobiła kwaśną minę.
– Uważaj, co gadasz, chłopcze. Znam ludzi z Phan od ponad dwudziestu lat. Są po naszej stronie.
– A czy podczas owych dwudziestu lat widziałaś kiedykolwiek, żeby zostawiali dzieci w górach, gdy nie groziło im niebezpieczeństwo?
Gniew na twarzy Krawcowej zmienił się w podejrzliwość. Rozejrzała się, a potem zawołała do jednego z mężczyzn – w średnim wieku, łysiejącego, z brązową grzywką i krótką brodą – pracującego w ogródku.
– Ty tam, Cragthen! Co robisz?
– Doglądam moich bulw – odparł.
Krawcowa ruszyła w jego kierunku, wyciągając nóż z płaszcza.
– W takim razie co tam zakopujesz w ziemi, Cragthen, kiedyśmy są tak blisko zbiorów?
Mężczyzna wstał, spoglądając to na nas, to na pozostałych wieśniaków, którzy zaczęli się gromadzić wkoło.
– Nie powinniście się tu zatrzymywać na tak długo. To nasza wioska, niech cię szlag, nie wasza! Musimy myśleć o swoich rodzinach. Księżna Trin…
Krawcowa sięgnęła lewą ręką i złapała Cragthena za koszulę.
– Co za głupotę zrobiłeś? Myślisz, że boisz się Trin? Zdradź mnie, a będziesz się bał znacznie bardziej niż tej osiemnastoletniej dziwki, która sypia z wujem dla jego armii i uważa się za królową.
Na początku Cragthen wyglądał na zastraszonego przez Krawcową, ale potem udało mu się wyrwać.
– Mamy dzieci, niech cię szlag! – krzyknął, a potem odwrócił się i zaczął uciekać na drugi koniec wioski.
– Zatrzymać go! – wrzasnęła Krawcowa.
Dwójce jej Wielkich Płaszczy zajęło zaledwie kilka chwil, żeby zrównać się z Cragthenem.
– Puśćcie mnie! – błagał, gdy ciągnęli go z powrotem. Mówił cicho, lecz jego głos był pełen przerażenia. – Proszę, proszę, nie! Jeżeli zobaczą, że z wami rozmawiam, zabiją ją!
Krawcowa pochyliła się, sprawdzając, co takiego Cragthen sadził. Przyłączyłem się do niej.
– Do diabła! – stęknęła, przyglądając się czarnej ziemi wymieszanej z żółtozielonym proszkiem.
– Co to? – spytałem.
– Nocna mgła. Cholerny głupiec szykował nocną mgłę!
Spojrzałem na pozostałych wieśniaków zajętych pracą w ogrodzie i dostrzegłem, że niektórzy wracali ze studni, dźwigając wiadra wypełnione po brzegi wodą, która rozlewała się przy każdym kroku.
– Nie pozwólcie im wylać wody na ziemię w ogrodzie – krzyknąłem, ale wieśniacy, gdy tylko zobaczyli zbliżających się do nich zbrojnych, czym prędzej opróżnili wiadra, wylewając wodę na świeżo skopaną ziemię.
– Za późno – westchnęła Krawcowa, gdy pierwsze krople zetknęły się z nocną mgłą. Powietrze zaczął wypełniać ciemnoszary dym, gęsty niczym bagienna woda. Nawet garstka mikstury z siarki, żółtych łupków i święci tylko wiedzą, z czego jeszcze, potrafi zasnuć setki jardów dymem tak gęstym, że człowiek nie widzi w nim dłoni tuż przed swoją twarzą. Wieśniacy użyli całych wiader.
Spoglądam na Krawcową.
– Powiedz mi, gdzie jest Aline. Szybko!
– Wybrała się do tego swojego przeklętego przerośniętego konia – wskazała palcem na dróżkę. – Nie stój tak i nie trząś się, tylko biegnij!
Kest i Brasti ruszyli najpierw, a ja za nimi, słysząc ciężkie stąpanie maszerującej piechoty i głośny szczęk stali uderzającej o stal.
Gdybyśmy odgadli, co się dzieje chociaż kilka minut wcześniej, zdołalibyśmy się jakoś przygotować. Zamiast tego strawiłem ten czas, leżąc sparaliżowany w łóżku, niczym niedołężny starzec. A teraz nasi wrogowie szykowali się do ataku, który mógł mieć tylko jeden cel: uśmiercenie córki mojego króla.
Kłębiąca się czarna mgła dogoniła mnie, zanim zdołałem uczynić dziesięć kroków. Chociaż słońce nadal świeciło nade mną, a niebo pozostało błękitne i bezchmurne, ziemię pochłonęły cienie wymalowane na cieniach.
Wysunąłem rapiery przed siebie i zacząłem nimi machać niczym mrówka czułkami. Kreśliłem szybkie łuki wysoko i nisko, tak cicho, jak tylko mogłem. Musiałem odnaleźć moich nieprzyjaciół, zanim oni dostaną mnie i zanim dorwą Aline. Chciałem ją zawołać, usłyszeć jej głos, upewnić się, że żyje, i znaleźć drogę do niej, ale gdybym to zrobił, uczyniłbym ją jedynie łatwym celem dla ludzi Trin.
W wiosce panował oniryczny chaos: w jednej chwili nocna mgła przerzedzała się na tyle, że można było dostrzec sylwetki ludzi, walczących i umierających – w drugiej zaś ciemna kurtyna zamykała się nade mną, przyduszając mnie, i tylko od czasu do czasu przedzierały się przez nią błyski stali zwierających się ze sobą gdzieś mieczy. Przypominało to robaczki świętojańskie tańczące na tle czarnej zasłony nocy.
Nie cierpię magii.
– Falcio! – krzyknął Brasti.
Jego głos słychać było jakby z oddali, ale przebiegłem ledwie kilka kroków, nim zobaczyłem go walczącego z dwoma mężczyznami odzianymi w czerń. Ich twarze zasłonięte były maskami. W pierwszym odruchu zamarłem, myśląc: „Dashini! Trin wysłała po nas dashinich!”. Natychmiast wyobraziłem sobie setki mrocznych asasynów, walczących w parach i zabijających nas jednego po drugim. Ledwie przeżyłem, stając naprzeciw dwóch z nich w Rijou, więc jeśli Trin udało się…
– Może byś mi pomógł? – krzyknął Brasti, przełamując zaklęcie. Dotarłem do niego w chwili, gdy jeden z jego przeciwników wyprowadził cios swoim mieczem, tnąc brutalnie po łuku, tak że pozbawiłby Brastiego głowy, gdybym nie skrzyżował nad nią rapierów i nie zablokował ataku. Moje nadal osłabione nogi poczuły impet uderzenia. Brasti zanurkował i przetoczył się na bok, schodząc mi z drogi – niebezpieczny manewr, jeżeli trzyma się w dłoni miecz. Wyprowadził przy tym kopnięcie, trafiając w kolana jednego z mężczyzn, który padł na ziemię.
Drugi odwrócił się do mnie i przyzwał mnie żartobliwie swoim orężem.
– Dalej, trattari – jego głos w oparach mgły był gruby i donośny. – Niech rozbawią mnie te sztuczki Wielkich Płaszczy, zanim cię zabiję. Jeszcze lepiej gdybyś wskazał mi tego, który zwie się Świętym od Mieczy. Z rozkoszą odbiorę mu ten tytuł.
Taka fanfaronada była dość nietypowa dla dashinich. Zazwyczaj mówią rzeczy przyprawiające o gęsią skórkę, w stylu „jesteś zmęczony… powieki ci się zamykają… pozwól ogarnąć się spokojowi…” – tego rodzaju rzeczy. A poza tym rycerski miecz? Nie, oni walczyli raczej długimi sztyletami. „A zatem to nie dashini, tylko ktoś inny”.
Zrobiłem krok do przodu i wykonałem szybkie pchnięcie rapierem w jego twarz. Przeciwnik nie usiłował sparować ciosu, lecz zamiast tego odepchnął ostrze na bok przedramieniem. Usłyszałem szczęk stali uderzającej o stal. „Aha. To stalowy karwasz. Pod tym swoim ciemnoszarym przebraniem nosisz zbroję”.
– Czy nie powinieneś się przedstawić, panie rycerzu? – spytałem.
W odpowiedzi zamachnął się na mnie swoim wielkim mieczem. Nadal poruszałem się zbyt wolno i ledwie udało mi się uchylić na czas. Obserwowałem ostrze miecza przepływające obok, a kiedy spróbowałem pchnięcia pod jego prawą pachę, pomyliłem się o dobry cal, trafiając w pancerz zamiast w ciało. Zdecydowanie nie udało mi się jeszcze otrząsnąć całkowicie po moim chwilowym paraliżu. Gdyby był tu Kest, przypomniałby mi o tym – na swój własny sposób – że dobry szermierz potrafi zignorować sztywność mięśni.
W walce z rycerzami problemem jest to, że zazwyczaj noszą na sobie sporo żelastwa, co oznacza, iż trzeba ich zatłuc na śmierć – a to jest dość trudne do wykonania z pomocą rapiera – albo znaleźć szczeliny w zbroi i tam właśnie celować. Ciemnoszary strój noszony przez mojego przeciwnika utrudniał znalezienie owych miejsc, a i nocna mgła również tego nie ułatwiała. Brasti i jego przeciwnik zdążyli mi już zniknąć z pola widzenia.
– A to niesportowe zachowanie – powiedziałem, prowokując rycerza. Zacząłem okrążać go zgodnie z ruchem wskazówek zegara, licząc na to, że jego płytowa zbroja utrudni mu zgrabny obrót.
– Czy rycerze księcia nie powinni nosić tabardów i demonstrować swoich barw w walce?
– Chcesz mnie pouczać w sprawie honoru, trattari? – spytał drwiąco rycerz, jednocześnie usiłując wbić sztych miecza w mój brzuch. Przesunąłem się lekko i ostrze przeszło obok mnie po lewej. Uderzyłem głowicą rapiera w płaz ostrza, kierując jego sztych w ziemię. Rycerz odsunął się, zanim zdołałem wykorzystać ten chwilowy brak zasłony.
– Cóż, ja nie przechwalam się honorem – odparłem. – Powinienem jednak zaznaczyć, że to nie ja skradam się pod osłoną nocnej mgły po to, aby zamordować trzynastoletnią dziewczynkę. W ciemności. Jak asasyn. Jak tchórz.
Pomyślałem, że te słowa wywołają w nim wściekłość. Zazwyczaj jestem dość dobry w prowokowaniu u rycerzy żądzy natychmiastowego pozbawienia mnie życia. Ten jednak tylko się roześmiał.
– Widzisz? I właśnie dlatego wy, Wielkie Płaszcze, nigdy nie zostaniecie rycerzami.
– Dlatego że nie zabijamy dzieci? – znów pchnąłem ostrzem rapiera w jego kierunku, ale on tylko odepchnął sztych na bok dłonią.
– Dlatego że sądzicie, iż honor bierze się z uczynków. To tak jakby powiedzieć, że koń, który na widok trzech jabłek stuknie trzy razy kopytami, jest uczony – zaczął mnie atakować szybkimi, bezwzględnymi cięciami, z każdym kolejnym uderzeniem coraz gwałtowniejszymi. Ja zaś odskakiwałem do tyłu i na boki, unikając ciosów. Zataczając się lekko, modliłem się do Świętej Werty Która Chodzi po Falach, żebym nie trafił na żaden kamień lub korzeń drzewa i nie przewrócił się. Już dawno porzuciłem nadzieję dożycia sędziwego wieku, ale nadal aspirowałem do śmierci nieco godniejszej niż dekapitacja za pomocą rycerskiego miecza, gdy będę siedział na ziemi, z tyłkiem w błocie.
– Honor jest nam darowany przez bogów i przez panów, którym służymy – odparł rycerz, kontynuując atak, podobnie jak swój wykład. – Nie można na niego zasłużyć, ucząc się na pamięć jakiejś litanii dziecięcych rymów. To, co jest dla ciebie grzechem, dla mnie jest cnotą, trattari – jego miecz spadł pod nieoczekiwanym kątem i musiałem go związać obydwoma rapierami. Siła ciosu niemal wytrąciła je z moich dłoni. – Nic nie przyjdzie nawet z najszlachetniejszego aktu twojego krótkiego życia, ale ja zostanę pobłogosławiony przez bogów, gdy wycisnę życie z tej małej dziwki… z… tej… dzi… – przestał mówić, być może dlatego, że sztych mojego rapiera odnalazł jego otwarte usta pod maską. Napierałem ostrzem, dopóki nie przebiłem potylicy i dopóki ostrze mojej broni nie zatrzymało się na stali jego hełmu. Rycerz osunął się na kolana, a jego ciałem wstrząsnęły drgawki: jeszcze nie martwy, ale na najlepszej drodze.
Kest czasem żartuje sobie ze mnie, że zbyt dużo gadam podczas pojedynków, ale w przeciwieństwie do co poniektórych, miałem tyle doświadczenia, żeby jednocześnie utrzymywać koncentrację.
Wyciągnąłem ostrze z głowy rycerza i kiedy ten osunął się na ziemię, odetchnąłem kilka razy, żeby nieco odpocząć. Jedynie tristiański rycerz mógłby argumentować, że honor nie wymaga honorowego postępowania i że zabicie młodej dziewczyny jest uzasadnione, jeżeli żąda tego twój pan. Ale tak to jest. To właśnie kraina, w której się urodziłem i której broniłem przez większość mojego życia. Jeżeli oznaczało to, że po drodze musiałem ukatrupić kilku rycerzy, to trudno, jakoś to przeżyję. Odetchnąłem głęboko jeszcze kilka razy, usiłując spowolnić rytm serca.
– Brasti? – krzyknąłem.
Nikt nie odpowiedział i bałem się, że mój przyjaciel został pokonany. Szedł z obnażonym mieczem, a nie był najlepszy w szermierce, nawet w bezpośredniej walce, jak ta. Musiałem dotrzeć do niego i do Kesta, a potem razem z nimi odnaleźć Aline. Zbyt dużo czasu straciłem na walkę z rycerzem…
Do licha! Nie powinniśmy w ogóle zatrzymywać się w wiosce. Wiem, że wszyscy, łącznie ze mną, mieli nadzieję, iż mi się polepszy, a nie pogorszy, ale nie trzeba być wybitnym strategiem, żeby wiedzieć, że jeśli się walczy z pięćdziesięciokrotnie liczniejszym wrogiem, nie należy pozostawać zbyt długo w jednym miejscu.
Ruszyłem biegiem przez mgłę, czując narastające gniew i frustrację. Potknąłem się o ciało leżące na ziemi. Kiedy złapałem równowagę, zerknąłem w dół i poprzez dym dostrzegłem ciągle krwawiące zwłoki młodej dziewczyny w jasnoniebieskiej sukni. Ramionami przesłoniła twarz, jakby nadal usiłowała ochronić się przed ciosem, który ją zabił.