Читать книгу Sekret matki - Shalini Boland - Страница 6
ROZDZIAŁ CZWARTY
ОглавлениеSzczęśliwa tego ranka, że wróciłam do pracy, wyciągam drabinę z szopy na narzędzia. Pracuję w Centrum Ogrodniczym Villa Moretti, zaledwie o milę od miejsca, w którym mieszkam. Wczorajszy incydent z Harrym nie wydaje mi się rzeczywisty. Jakby przytrafił się komuś innemu. Ale wciąż się wściekam po wizycie Carly. Z brzękiem opieram drabinę o mur, kręcąc głową na wspomnienie sąsiadki, i idę zamknąć drzwi.
Moja cudowna, lecz stresująca kariera architekta krajobrazu zawaliła się dwa i pół roku temu razem z resztą życia, więc chyba mam szczęście, że udało mi się znaleźć to zajęcie, wystarczające na opłacenie rachunków.
Villa Moretti to niewielki, lecz idealnie odtworzony skrawek Italii ukryty na angielskim przedmieściu. Zimą nie prezentuje się zbyt efektownie, ale praca mi się podoba. Mogę zagubić się wśród roślin, zapominając o swojej życiowej katastrofie, i skupić się na hodowaniu rozsady, strzyżeniu, przycinaniu, kształtowaniu i prześwietlaniu drzew. To fizyczne zajęcie, wystarczająco męczące, by zagwarantować mi mocny sen. Na tyle głęboki, żebym mogła funkcjonować następnego dnia.
Rankiem deszcz osłabł, a temperatura wzrosła do niemal wiosennych plus ośmiu stopni, więc lodowe ślizgawki stopniały, a powietrze straciło ostrość. Z drabiną pod pachą ruszam w kierunku kawiarnianego ogródka; nie ma w nim stolików ani krzeseł, zostały schowane na zimę. Zapewne nie wyciągniemy ich aż do wiosny. Tymczasem muszę wykorzystać to, że nie ma mrozu, i przyciąć uśpioną glicynię obrastającą pergolę. Ustawiam drabinę przy jednym ze słupów, wspinam się po paru szczeblach i wyjąwszy sekator z kieszeni polaru, zabieram się do skracania pędów.
Zwykle tego rodzaju zajęcia odrywają mnie od rozmyślań, pozwalają zapamiętać się w cięciu i przystrzyganiu. Nie dzisiaj. Raz po raz staje mi przed oczami zwieszona główka Harry’ego. Wspominam naszą rozmowę o pociągach i gorącej czekoladzie, myśląc, jak swobodnie upływał nam wtedy czas. Gdzie jest teraz chłopiec? Wrócił do bliskich czy przebywa w jakimś ośrodku, nieszczęśliwy i samotny? Czuję kulę w gardle i ściska mnie w żołądku na myśl, że miałby trafić do obcych ludzi. Chociaż w rzeczywistości ja też zapewne jestem obca.
Schodzę i przestawiam drabinę. Właśnie mam się na nią ponownie wspiąć, kiedy dociera do mnie, że nie potrafię dłużej funkcjonować jak gdyby nigdy nic. Żyć beztrosko dalej i zapomnieć o Harrym. Pojawił się u mnie z jakiegoś powodu – na miłość boską, przecież nazwał mnie mamą. Muszę przynajmniej spróbować się dowiedzieć, co się z nim stało.
Zdejmuję rękawice i kładę je na stopniu, a potem wyciągam z kieszeni komórkę. Cholera, wizytówka policjanta została w torebce w pokoju dla personelu. Będę musiała po nią wrócić.
– Dzień dobry, Tess.
Oglądam się i widzę zmierzającego w moją stronę Bena z dwoma kubkami kawy w dłoniach.
– To dla mnie? – pytam.
– A dla kogo? – Uśmiecha się szeroko, podając mi parujący napój. – Americano i… – wyjmuje z kieszeni kurtki papierową torebkę – cynamonowe ciastko duńskie z kawiarni.
– Wybawco – rzucam, uświadamiając sobie, że od rana nie miałam nic w ustach. Kawa pachnie bosko.
– Nie mogę pozwolić, by moi pracownicy mdleli na posterunku. Szczególnie jeśli wspinają się po drabinach, wymachując ostrymi narzędziami.
Uśmiecham się. Niewykluczone, że Ben Moretti to najsympatyczniejszy szef na naszej planecie. Przejął firmę od rodziców, którzy przybyli z Włoch pod koniec lat sześćdziesiątych. Niedawno przeszli na emeryturę i wrócili do rodzinnego miasteczka pod Neapolem. Ben urodził się i wychował w Londynie. Ma teraz około czterdziestki i ze swymi czarnymi jak smoła włosami oraz ciemnymi oczami wygląda jak włoski gwiazdor filmowy. Ale to poczciwina. W niczym nie przypomina typowego włoskiego donżuana, za jakiego wszyscy go biorą.
Unosi brew.
– Nie obraź się, ale wyglądasz strasznie.
– Dzięki. – Krzywię się w ironicznym uśmiechu, wiem jednak, że ma rację. – Niewiele spałam ostatniej nocy.
– Wszystko okej?
– To długa historia – odpowiadam. – Ale kawa i ciastko postawią mnie na nogi. Dzięki.
– Mam chwilę na rozmowę, jeśli chcesz.
– Hm, dzięki, to naprawdę nic wielkiego.
Nie mam siły dyskutować o tym, co się wydarzyło. Szczególnie z własnym szefem. Ostatnie, czego mi trzeba, to by pomyślał, że próbuję zwrócić na siebie uwagę, przynosząc do pracy prywatne problemy.
– W każdym razie dziękuję za propozycję – dodaję.
– Nie ma za co. Wiesz, gdzie mnie szukać, gdybyś kiedyś potrzebowała słuchacza.
Uśmiecham się.
– I jeszcze raz dzięki za to. – Unoszę kawę i ciastko.
Pochłonąwszy łapczywie niespodziewane śniadanie, wracam do cięcia glicynii. Korci mnie, by zadzwonić na policję, ale jest już godzina dziesiąta, a ja od rana prawie nic nie zrobiłam. Skończę pergolę, sprawdzę kołki i taśmy przy drzewach, a o pierwszej zrobię sobie przerwę na lunch.
Mimo braku klientów następne trzy godziny upływają zaskakująco szybko. Przez cały ranek mieliśmy tylko garstkę odwiedzających, ale nic w tym dziwnego w taki mokry poniedziałek. Za dzień lub dwa zaroi się od ludzi kupujących bożonarodzeniowe dekoracje i zimowe rośliny do ozdobienia domów, zanim przyjaciele i krewni zjadą się do nich na wspólne świętowanie. Staram się nie myśleć o poprzednich Bożych Narodzeniach, kiedy sama byłam taką klientką, z przejęciem starającą się nadać otoczeniu piękny, przyjazny wygląd. Dziś obserwuję, jak wszystko to rozgrywa się obok. Zdystansowana. Jakbym oglądała w telewizji program o nieznanym, obcym społeczeństwie, do którego nie należę.
Siedząc na stołku w szklarni, czekam na połączenie z jednym z policjantów, którzy zabrali Harry’ego poprzedniego wieczoru. Okna zaparowały, ale przez zamgloną szybę widzę dwoje kolegów z pracy jedzących kanapki na ławce po przeciwnej stronie szkółki roślin. Jez, główny ogrodnik, i Carolyn ze sklepiku. Wydają się całkiem mili, ale przez dziewięć miesięcy, które tu przepracowałam, jakoś nie znalazłam czasu, by lepiej ich poznać. Chyba wolę własne towarzystwo – bardziej mi odpowiada.
– Pani Markham?
Serce zaczyna mi walić, kiedy słyszę w telefonie energiczny kobiecy głos.
– Tak – potwierdzam. – Tessa Markham.
– Dzień dobry, tu sierżant Abi Chibuzo. Byłam u pani wczoraj wieczorem, po tym jak państwo nas wezwali.
– Dzień dobry.
– Ma pani dla nas jakieś nowe informacje?
– Nie, raczej nie. Dzwonię tylko, by się dowiedzieć, czy Harry wrócił do swoich bliskich. Naturalnie, nie musi pani podawać szczegółów, chciałam jedynie…
– Naprawdę mi przykro, ale jak wspomnieliśmy wczoraj, w tej chwili nie wolno nam udzielać żadnych informacji na jego temat.
Podejrzewałam, że nie będą mogli nic powiedzieć, lecz mimo to czuję głębokie rozczarowanie.
– Jednak – ciągnie kobieta – cieszę się, że pani dzwoni. Chcielibyśmy omówić to, co się wczoraj wydarzyło. Może pani przyjść na komisariat? Musimy zadać jeszcze kilka pytań.
Serce nadal mocno mi bije, czoło robi się gorące.
– Mam się stawić na komisariacie? Kiedy?
– Czy teraz pani odpowiada?
Chyba lepiej od razu mieć to za sobą, ale sama myśl o tym mnie przeraża.
– Teraz? Hm, tak, okej. Mam właśnie przerwę na lunch. Ile to potrwa?
– Nie potrafię powiedzieć dokładnie. Adres komisariatu znajduje się na wizytówce, którą pani dostała.
Kartonik leży na moim kolanie, ale nie muszę na niego patrzeć, pamiętam, gdzie to jest. Całkiem niedaleko; powinnam dotrzeć tam w krótkim czasie, jeśli pójdę szybkim krokiem.
Podnoszę się z miejsca.
– W porządku. Będę za dziesięć, piętnaście minut.
– Świetnie. Proszę spytać w dyżurce o sierżant Chibuzo – odpowiada.
– Okej, dzięki. Do zobaczenia.
Chwytam torebkę i komórkę i idę szukać Bena.
Villę Moretti utworzono wokół siedemnastowiecznego przytułku dla ubogich – dwóch pięknych, przylegających do siebie budyneczków z czerwonej cegły. Ben mieszka w jednym, a w drugim prowadzi firmę złożoną z niewielkiej kawiarenki i sklepu na parterze oraz biura i magazynów na piętrze. Wspinam się po dwa stopnie i znajduję go siedzącego za biurkiem, wpatrzonego w jakąś kartkę, z okularami do czytania zsuniętymi na czubek nosa.
– Będę musiał sobie sprawić silniejsze szkła – oświadcza, nie podnosząc wzroku. – Te liczby są zupełnie zamazane.
– Dobra wymówka, żeby nie płacić rachunków – żartuję.
– Hm, fajnie by było. – Patrzy na mnie i się uśmiecha, odkładając kartkę na blat. – Wszystko okej?
– Muszę wyjść na lunch – mówię, nie chcąc tłumaczyć dlaczego. – Rzecz w tym, że mogę się trochę spóźnić z powrotem. Ale to odpracuję. Okej?
– Jasne, żaden problem. Nie można powiedzieć, żebyśmy mieli urwanie głowy.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. – Uśmiecha się do mnie i odprawia mnie gestem. – Idź. Zjedz coś. Zabaw się.
Gdyby tylko wiedział…
Dwadzieścia minut później siedzę w pokoju przesłuchań z tymi samymi funkcjonariuszami, którzy odwiedzili mnie poprzedniego wieczoru – sierżant Abi Chibuzo i posterunkowym Timem Marshallem z wydziału dochodzeniowego. Wszystko odbywa się bardzo oficjalnie, jest nawet sprzęt nagrywający. Na stole przede mną plastikowy kubeczek z wodą. Ręce mam zimne i wilgotne, za prawym uchem czuję przyśpieszony puls.
– Tesso Markham – zaczyna Chibuzo – nie jest pani aresztowana, jedynie przesłuchiwana w związku z podejrzeniem o uprowadzenie dziecka.
– Co takiego?! – wołam. – Uprowadzenie? Twierdziła pani, że chcecie mi zadać kilka pytań, raz jeszcze przeanalizować, co się stało wczoraj. Nikt ani słowem nie wspomniał o uprowadzeniu!
Czy ja śnię? Czy to jakiś okropny, przerażający koszmar? Mój mózg zmienia się w miękką, gąbczastą masę. Oboje coś mówią, ale kompletnie nie pojmuję słów.
– Pani Markham? Tesso? Dobrze się pani czuje? – pyta Marshall.
Biorę kilka głębokich oddechów.
– Zamierzacie mnie aresztować?
– Nie – odpowiada Chibuzo. – Jak wspomniałam, na tym etapie jedynie panią przesłuchujemy.
– Ale wspomniała pani o uprowadzeniu dziecka. Sądzicie, że porwałam Harry’ego?
– Próbujemy ustalić, co się wydarzyło – wyjaśnia. – Nie ma pani nic przeciwko temu, by odpowiedzieć na kilka pytań? Może pani skorzystać z porady prawnej, jeśli pani sobie życzy.
– Tylko kilka pytań? – upewniam się.
– Tak – potwierdza Chibuzo.
Rozważam opcję z poradą adwokata. Jeśli się na nią zdecyduję, będę musiała czekać, aż sprowadzą prawnika. Potrwa to wieki, a ja naprawdę powinnam wracać do pracy. Jeżeli zostanę zbyt długo, będę musiała wyjaśnić Benowi powód spóźnienia. Nie zrobiłam nic złego, decyduję zatem, że nie potrzebuję porady. Nic mi nie grozi.
– Odpowiem na pytania – oświadczam. – Nie chcę prawnika.
– Na pewno? – pyta Chibuzo.
– Tak.
Powtarzają te same pytania, które zadawali mi wczoraj. Co się wydarzyło po moim powrocie do domu oraz o czym rozmawiałam z Harrym. Raz jeszcze streszczam cały epizod, przeżywając ponownie wczorajszy wieczór. Liczę, że wkrótce skończą. Zegar tyka; już jest prawie za kwadrans druga.
– W roku… – Chibuzo czyta ze swojego notesu – w roku dwa tysiące piętnastym, w sobotę dwudziestego czwartego października zatrzymano panią, gdy szła pani przez Friary Park, pchając wózek z trzymiesięcznym Tobym Draperem. Jego matka, Sandra Draper, dwadzieścia minut wcześniej zgłosiła zaginięcie dziecka.
To stwierdzenie jest niczym cios w brzuch. Chibuzo podnosi głowę. Policjanci patrzą teraz prosto na mnie i czuję, jak płoną mi policzki.
– Owszem – przytakuję schrypniętym głosem. – Owszem, ale jak wyjaśniłam wtedy policji, to było zwykłe nieporozumienie.
– Zechce nam pani opowiedzieć raz jeszcze, co się wydarzyło? – pyta Chibuzo.
Nie, do cholery, nie zechcę wam opowiedzieć raz jeszcze, co się wydarzyło. Ostatnie, na co mam w tej chwili ochotę, to wywlekanie tamtej bolesnej historii z odległej przeszłości.
– Co pani pamięta z tamtego incydentu? – nalega Chibuzo.
Biorę głęboki oddech.
– Idąc przez park, dostrzegłam wózek na skraju lasu. Zeszłam ze ścieżki i poszłam spojrzeć z bliska. Zobaczyłam śpiące w środku niemowlę. Rozejrzałam się wokół, ale nikogo nie zauważyłam, więc pomyślałam, że lepiej odstawię wózek z dzieckiem na posterunek, i tam właśnie zmierzałam, kiedy zatrzymał się przy mnie patrol policyjny.
Milknę. Mija długa chwila, nim ktoś przerywa ciszę.
– Miała pani przy sobie telefon komórkowy? – pyta posterunkowy Marshall zgodnie z moimi oczekiwaniami, bo dokładnie o to samo wypytywali mnie wtedy przesłuchujący.
– Tak – potwierdzam. – Miałam komórkę, ale uznałam, że będzie szybciej, jeśli sama zawiozę niemowlę na posterunek.
– A nie pomyślała pani, by zadzwonić do nas, na wypadek gdyby ktoś się niepokoił i szukał dziecka?
– Z perspektywy czasu tak; oczywiście, tak byłoby lepiej. Ale nie rozumowałam wtedy całkiem jasno.
– Zechce to pani rozwinąć? – prosi Chibuzo. – Dlaczego nie rozumowała pani całkiem jasno?
Wiem doskonale, do czego zmierzają.
– W sierpniu tamtego roku… – Głos mi się załamuje, więc odkasłuję i zaczynam ponownie. – W sierpniu tamtego roku mój syn… mój trzyletni synek zmarł na ostrą białaczkę limfoblastyczną. Byłam w żałobie. Ciągle jestem – dodaję.
– Bardzo pani współczuję – mówi Chibuzo, a ja doceniam szczerość jej wypowiedzi.
Lecz współczucie nie powstrzymało jej przed wyciągnięciem tego wszystkiego raz jeszcze. Przed zmuszeniem mnie, bym zanurzyła się w tamten ból, podczas gdy oni patrzą i słuchają.
– To nie była pierwsza strata – dodaję. – Lily, siostra bliźniaczka Sama, zmarła zaraz po urodzeniu. Moje dzieci nie żyją.
Policjantka kiwa głową. Marshall wbija wzrok we własne buty.
– Ale wiedzą już państwo o tym wszystkim – kończę, patrząc prosto w przejrzyste brązowe oczy. – Muszą państwo mieć to w aktach.
Policjantka zerka na papiery leżące na stole.
– Jest tu wzmianka, że cierpiała pani na depresję. To prawda?
– Tak – potwierdzam przez zaciśnięte zęby. Też byś cierpiała na depresję, gdyby niedawno zmarło twoje drugie dziecko.
– Rozumiem, że to trudne – drąży Chibuzo – ale pani Draper twierdzi, że odeszła tylko na chwilę, by się zająć starszym dzieckiem, które odbiegło kawałek dalej, i kiedy spojrzała ponownie, wózka nie było, a pani szybko oddalała się ścieżką. Jest przekonana, że krzyczała za panią, lecz pani nie reagowała. Twierdzi, że to niemożliwe, by jej pani nie słyszała, jeśli nie jest pani głucha. Nie mogła pobiec za panią, bo jej synek nie słuchał, kiedy go przywoływała. Wtedy zadzwoniła na policję. Słyszała pani wołanie pani Draper?
– Nie! Policjanci wypytywali mnie o to wiele razy. Gdybym usłyszała, że ktoś woła, oczywiście bym się zatrzymała i zawróciła. Nie zostałam wtedy o nic oskarżona, więc czemu znowu o to pytacie?
– Pani Markham – włącza się Marshall poważnym tonem. – Czy wczoraj zabrała pani Harry’ego do swojego domu?
– Skąd miałabym go zabrać? Nie, przecież tłumaczyłam, że kiedy wróciłam, już się tam znajdował. – W pomieszczeniu jest duszno, oczy mnie swędzą i robi mi się gorąco. Zbyt późno dociera do mnie, że należało zaczekać na prawnika. – Oskarżacie mnie o coś?
Upijam łyk wody. Jest letnia i w najmniejszym stopniu nie łagodzi ściskania w gardle.
– Nie – odpowiada Chibuzo. – Próbujemy tylko ustalić fakty. Staramy się odkryć, jak to się stało, że Harry trafił do pani domu wczorajszego wieczoru.
– Już mówiłam. Nie kłamię, jeśli o to mnie podejrzewacie. Po co miałabym was wzywać, gdybym go uprowadziła? A zresztą, gdzie w tym wszystkim są rodzice Harry’ego? Ich zapytajcie, co się stało. Jak doszło do tego, że spuścili synka z oczu. Jak się znalazł pod moim dachem. Dzieje się tu coś dziwnego i ja nie mam z tym nic wspólnego!
– Proszę się nie denerwować, pani Markham… Tesso – łagodzi Chibuzo. – Rozmawiamy ze wszystkimi, którzy są w to zamieszani.
– A Scott, mój mąż? Jego też przesłuchaliście? Czy tylko ja stanowię problem?
– Nie stanowi pani problemu, chcemy jedynie ustalić, czy może nam pani powiedzieć coś jeszcze, co pomogłoby w dochodzeniu. I owszem, rozmawialiśmy dziś rano ze Scottem Markhamem.
Zaczynają mi się trząść ręce i nogi. Oddycham zbyt płytko. Zdaje się, że zaraz dostanę ataku paniki. Przypominam sobie, co radził lekarz: „Weź głęboki wdech i policz do pięciu, a potem powoli wypuść powietrze. Nic pani nie będzie – dodał. – Nieważne, jak źle się pani czuje, od paniki się nie umiera”. W tej chwili wcale nie jestem o tym przekonana.
– Wszystko w porządku, Tesso? – pyta Chibuzo; jej zaniepokojony głos dolatuje z daleka.
Unoszę rękę, by ją uciszyć. Marzę, by się wynieśli, zostawili mnie samą i pozwolili mi się pozbierać.
– Zaraz do siebie dojdę… Atak paniki…
– Przesłuchanie zawieszone o… czternastej dziesięć.