Читать книгу Running. - Simon Hattenstone - Страница 7
Łapiąc fazę
ОглавлениеŚroda, cztery mile, 30 minut, 6 x 400 metrów, 30-sekundowe przerwy, czas trwania powtórzeń – 72, 71, 70, 72, 73 i 71 sekund.
Ej, Ron, wstawaj!
Tato, błagam… Wrzućmy na luz, jestem wykończony.
– Dawaj, synku, czas na miłą małą przebieżkę. Sam wiesz, że tego chcesz.
Boże… Miałem 12 lat, gdy zacząłem biegać. Zmuszany przez ojca czułem się jak na chińskich torturach wodnych. Nienawidziłem tego. Wolałem rzucić szkołę i na poważnie zająć się snookerem. Tata tłumaczył więc, że muszę się nauczyć dyscypliny – wcześnie chodzić spać, każdego dnia biegać po trzy mile i prowadzić zdrowy tryb życia. Wiecie, w zdrowym ciele zdrowy duch. Twierdził, że jeśli będę odpowiednio przygotowany fizycznie, łatwiej mi będzie się skupić przy stole. Był święcie przekonany, że nawet w tak młodym wieku jestem w stanie wygrywać małe turnieje. Warunkiem ewentualnego sukcesu było doskonale wyćwiczone ciało. W dawnych czasach zawodnicy zupełnie nie dbali o formę. Huragan Higgins, gdyby mógł, najchętniej grałby z cygarem w ustach i ze szklaneczką guinnessa u boku. Z kolei Kanadyjczyk Big Bill Werbeniuk załatwił sobie specjalne zaświadczenie lekarskie, zgodnie z którym mógł sączyć piwo podczas gry, bo bez odpowiedniej dawki nie był w stanie opanować drżenia rąk. Przynajmniej tak tłumaczył. Ci młodsi, dopiero rozpoczynający karierę, woleli spędzać czas przy automatach do gier niż na siłowni.
Kiedy biegałem, ojciec wolniutko jechał za mną samochodem. Koszmar. Przyznam, że zawsze czułem przed nim lęk. Na tyle silny, że nigdy nie odważyłem się mu sprzeciwić. Ale jego słowa jednak miały sens. Nie byłem superszybki, jednak dawałem radę. Z minimalną nadwagą spokojnie mogłem przebiec ponad trzy mile w porządnym tempie.
Szkołę rzuciłem, gdy miałem 16 lat. Przeszedłem wtedy na zawodowstwo i nadal zasuwałem trzy mile dziennie. Nie miałem wyboru. Wszystko zmieniło się, gdy ojca wsadzono za morderstwo. Od tamtej pory przestałem biegać i trenować. W zasadzie przestałem funkcjonować.
Mój umysł dryfował gdzieś daleko, nie potrafiłem się na niczym skupić. Nie umiałem się pogodzić z faktem, że cały mój świat legł w gruzach, że tata został oskarżony o zabójstwo innej osoby i rzeczywiście był winny. Znalazłem się w totalnej rozsypce. Gdy w końcu wyszedł za kaucją, nalegał, bym wrócił do dawnych dobrych nawyków.
– Ron, czy to, że mnie już nie ma, może być wymówką?
A nie? Facet od kilku miesięcy siedzi w pace – to raz. Dwa – gdy policja zdradziła mi, jaką krzywdę wyrządził przypadkowemu biednemu facetowi, roztrzaskałem się na kawałki. A teraz ma czelność mieć pretensje o to, że przestałem biegać? Bezczelny typ.
– Nie, tato… – wymamrotałem.
– Właśnie. Dawaj synu.
Wsunąłem więc buty i biegnąc przed wolno śledzącym mnie samochodem, pokonałem swoje trzy mile.
Cholerne trzy mile. Myślałem, że umrę. Wystarczyło odpuścić na kilka miesięcy, by mieć wrażenie, że biegnę pierwszy raz w życiu. Serce waliło jak oszalałe, nie czułem nóg, a na stopach pojawiły się pęcherze.
– Widzisz, nie jest tak źle, Ron – powiedział tato z szerokim uśmiechem.
– Ta, nieźle… – parsknąłem, zupełnie nie czując dupska.
Ale ojciec ostatecznie miał rację w kwestii symbiozy ciała i umysłu. Kiedy biegałem, lepiej grałem w snookera. W turniejach typu „pro-am”, gdzie rywalizują równocześnie zawodowcy i amatorzy, szło mi o niebo lepiej. Pro-am to uciążliwe zawody trwające niemal cały dzień. Zaczynasz o ósmej rano, kończysz – jeśli dotrzesz do finału – w środku nocy. Przez cały czas musisz zachować koncentrację. Kiedy olewałem bieganie, mój umysł krążył wszędzie, tylko nie wokół stołu.
Ponadto – co stanowi pewien paradoks – bieganie pomogło mi wyleczyć nadmierną potliwość. Zawsze lubiłem nosić długie włosy, przez co strasznie się pociłem. A widok mokrego T-shirtu czy bluzy nie był fajny. To był koszmarny, niezwykle wstydliwy problem. W końcu zauważyłem, że kiedy nie biegam, moje pachy tryskają niczym Fontanna di Trevi. Gdyby nie jogging, na zawsze musiałbym spędzać czas w toalecie, osuszając je pod dmuchawą. Trening biegowy zlikwidował ten problem. Działał jak detoks – wydobywał ze mnie cały syf. Ponadto bieganie miało też inne zalety. Dzięki niemu moje uda przestały się o siebie ocierać, bo moje nogi po prostu stały się chudsze.
Ojciec przesiedział w areszcie dziewięć miesięcy, a gdy wreszcie wyszedł, pierwszą rzeczą, jaką powiedział, był bezdyskusyjny nakaz powrotu do biegania. Przybrałem trochę na wadze, ale moje ciało nie zmieniło się zbyt drastycznie. Co innego głowa. Stałem się maruderem: „Dajcie mi spokój, zrobię to jutro”. Pobiegałem więc trochę podczas jego przepustki, a później – gdy już prawomocnie skazano go za zabójstwo – olałem sprawę. Wtedy bum! Koniec. Odpuściłem na mniej więcej sześć lat. Porzuciłem bieganie na rzecz chlania i narkotyków.
Zapuściłem się, utuczyłem jak świnia. Gdy miałem 20 lat, ważyłem 98 kilogramów, a w pasie mierzyłem 95 centymetrów. W moich gaciach zmieściłoby się dwóch 15-letnich Ronniech… Wyglądałem jak nosorożec i wcale się tym nie przejmowałem. Uważałem, że to naturalny proces dojrzewania. Innym też to nie przeszkadzało.
Ale któregoś wieczoru, gdy łaziłem z kumplem po klubach nocnych, pewien gość zagaił do swojej dziewczyny:
– Spójrz, ten facet to Ronnie O’Sullivan.
Zmierzyła nas obu wzrokiem, po czym odparła:
– Tłuścioch czy ten drugi?
Dobrze wiedziałem, który z naszej dwójki jest tłuściochem. Pomyślałem: „Kurwa, naprawdę muszę być gruby”. Nigdy wcześniej tak na siebie nie patrzyłem. Nawet przez głowę by mi to nie przeszło. Trafiła więc w czuły punkt. Gdybym dziś spotkał tę kobietę, uścisnąłbym jej dłoń i podziękował z całego serca za przysługę. Następnego dnia ostro wziąłem się do trenowania. Czułem się ciężki, obleśny i tłusty. Wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić.
Wróciłem więc do regularnego biegania i moja waga znacznie spadła. Ostatecznie zgubiłem 20 kilogramów i poczułem się zdecydowanie lepiej. Zrzuciłem z barków ciężką, chybotliwą belkę i nabrałem mięśni. Wow! Niesamowite uczucie spotęgowane przeświadczeniem, że wszystko stało się tak szybko, jakby podczas jednej nocy. Wcześniej nie widziałem postępów, ale któregoś dnia, po jakichś trzech miesiącach wytężonej pracy, spojrzałem w lustro i nie mogłem poznać faceta w odbiciu. Był 1997 rok, miałem 22 lata i zamiast 100 kilogramów ważyłem już tylko 80. Ale wynik!
Biegałem regularnie przez kolejnych sześć–siedem lat. Były momenty zwątpienia, gdy mój umysł znajdował się w rozsypce – zbyt wiele razy, by je dobrze spamiętać – ale zawsze sobie powtarzałem, że gdybym przerwał ćwiczenia, byłoby o wiele gorzej. Szedłem więc na siłownię, biegałem, pływałem, czasem grywałem w piłkę. Bez ekstremalnych wyzwań, na luzie. Po prostu taki miałem sposób na utrzymanie ciała i umysłu w ryzach.
W 2004 roku wreszcie zacząłem biegać na poważnie, rywalizować z innymi. Mój kumpel Alan, z którym trenowałem na siłowni, namówił mnie do zapisania się do klubu lekkoatletycznego. Od początku czułem się tam w porządku, mimo że nikogo nie znałem, a z natury jestem raczej nieśmiały. Cała ekipa okazała się przyjazną paczką i już pierwszej niedzieli umówiliśmy się na długą przebieżkę.
Nawet mistrzostwo świata, które wówczas zdobyłem, nie wprawiło mnie w tak dobry nastrój. Miałem za sobą cudowny dziewięciomiesięczny pobyt w szpitalu psychiatrycznym Priory, gdzie zachowałem trzeźwość, każdego dnia chodziłem na mitingi osób uzależnionych od narkotyków i alkoholu – czułem się rewelacyjnie. Zmartwychwstałem. Wstawałem wcześnie rano, biegałem, jadłem tylko zdrowe rzeczy – nie mogłem w to uwierzyć.
Moje życie wreszcie miało ręce i nogi. Czułem się zdrowy, byłem wypoczęty i rześki. Wszystko dzięki decyzji o dołączeniu do grupy Anonimowych Narkomanów i staraniom, by każdy dzień miał swoją strukturę. Dobrą strukturę. Znów zacząłem cieszyć się z gry w snookera, dzięki czemu stawałem się coraz lepszy. Miałem większą werwę przy stole niż wtedy, gdy byłem nastolatkiem.
Każdego wieczoru, podczas naszych spotkań, przypominano mi, dokąd zaprowadził mnie mój nałóg. Z dala omijałem wszystkich świrów, którzy chętnie namawiali mnie do złego. Do snu układałem się możliwie jak najwcześniej, by dzień, w którym mogę popełnić kolejne głupstwo, kończył się jak najszybciej. Spotkania AN traktowałem jak azyl. Tam mogłem się otoczyć ludźmi, co do których miałem pewność, że nie biorą. Wcześniej najgorzej było między 18.30 a 22.30, gdy już zasypiałem. Te zdradliwe trzy–cztery godziny wypełniała nuda. Był to czas rozmyślań i szukania sobie miejsca. „OK, załatwiłem sprawy, pograłem w snookera, ale – do cholery – co teraz?”. Dlatego wieczorne mitingi dla narkomanów były dla mnie zbawienne. Popijając herbatę, siedziałem wśród zaufanych osób, słuchałem ich, sam przemawiałem, a później piłem kolejną herbatkę albo wychodziliśmy na kawę. Ta kompania okazała mi więcej niż tylko pomoc.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie mam wystarczająco siły, by na zawsze odstawić wódę i dragi. Zawsze pojawiała się jakaś pokusa. Po dziewięciu miesiącach walki uległem. Wpadłem w cug. Popijawy trwały w nieskończoność – wciągałem i wypijałem nawet 15 szklanek guinnessa jednej nocy. Niby dużo, ale nie gdy wspomagasz się innymi używkami. Na haju możesz chlać całą noc. Potem zaczynasz brać coraz więcej, bo przecież ciągle pijesz. Uwielbiałem wypalić całego jointa. Problem polegał jednak na tym, że jednym skrętem odpala się drugiego – palisz w zasadzie non stop. To wzmaga apetyt, a co za tym idzie – przybierasz na wadze.
Pod koniec takiej imprezki trafiałem do czyjegoś domu, odpalałem lolka i bum! Czułem się dobrze. Wyśmienicie! Nie chciałem wracać do permanentnego stanu upojenia i odurzenia narkotykami, ale równie silne było przeświadczenie, że nigdy z tym nie wygram. Jednak pewnej nocy wreszcie dociera do ciebie, że życie znów wymyka ci się z rąk. Zastanawiasz się, co, do kurwy nędzy, znowu odjebałeś i jak bumerang wracają do ciebie wszystkie nauki, które odebrałeś w Priory. Poczucie wstydu jest wtedy miażdżące.
Po swoim pierwszym cugu zdołałem się opanować na jakieś trzy–cztery miesiące. Potem wpadłem w kolejny. Takie cykle stały się w moim życiu regułą. Myślałem sobie (dziś to uważam za urocze): „Tak długo, jak będę chodził na spotkania, będzie OK, a jedna imprezka to tylko odskocznia, która nie wyrządzi mi większej krzywdy”. Usprawiedliwiałem się, wmawiając sobie, że każdy drink czy skręt jest tylko okazjonalny. Oczywiście po jakimś czasie piłem i paliłem codziennie. Zwyczajnie się łudziłem. W rzeczywistości nałóg wciąż trzymał mnie na uwięzi.
W swoim najgorszym okresie od wypalenia jointa zaczynałem dzień. Ranny skręt pozwalał mi normalnie funkcjonować. Bez niego popadałem w paranoję, z którą w żaden inny sposób nie potrafiłem sobie poradzić. Wreszcie zawarłem ze sobą układ, że jeśli mam wpadać w cug, to tylko raz na trzy–cztery miesiące. Imprezy nie szły w parze ze snookerem, choć i grę zacząłem w końcu traktować jako… element treningu przed ostrymi popijawami. Imprezy stały się moimi prywatnymi igrzyskami – raz na cztery miesiące zamierzałem się zniszczyć – uchlać i naćpać do nieprzytomności. Wmówiłem sobie, że to dobry powód, by w międzyczasie pozostać czystym. Mój cokwartalny reset miał wówczas smakować o wiele lepiej.
Nie mam pojęcia, w jaki sposób udawało mi się wtedy zaliczać testy antydopingowe. Pamiętam, że na każde mistrzostwa świata jeździłem z myślą, by przeleciały jak najszybciej. Po turnieju sezon się kończył, badań nie przeprowadzano przez kolejne trzy miesiące, więc mogłem spokojnie dać czadu. Tylko raz dałem się przyłapać, ale to na wczesnym etapie kariery. Testy wykonywano między turniejami, więc brałem tylko wtedy, gdy miałem pewność, że organizm zdąży się oczyścić. Mimo wszystko jechałem po bandzie, miałem kupę szczęścia.
Matka zawsze powtarzała:
– Synku, wkrótce cię złapią. Nie pociągniesz tak długo.
– Spokojnie, dam radę. Jeśli tylko nie przesadzę i odstawię dragi na tydzień przed turniejem, będzie dobrze – odpowiadałem.
Ostatecznie znalazłem jednak nowy nałóg, który okazał się o wiele silniejszy niż chęć wypicia i przypalenia. Bieganie. To zasługa Alana – tego, który zaprowadził mnie do klubu – człowieka, z którym trenuję do dziś. Facet ma już 50 lat, a nie dorastam mu do pięt. Jest najlepszym weterynarzem w hrabstwie Essex i spokojnie przebiega 10 kilometrów w 36 minut.
Po jednej z porządnych bib spotkałem go na siłowni. Spojrzał na mnie i w mig ocenił, że nie jestem w najwyższej dyspozycji.
– Co się z tobą dzieje, Ronnie?
– Ech, wiesz, jak jest, miałem średnią noc.
– Na moje oko zdecydowanie gorszą niż „średnia” – stwierdził.
Nie odpowiedziałem.
– Wszystko gra, Ron?
– Jasne.
– Myślałem, że nadal chodzisz na spotkania AN.
– Bo chodzę.
– Wydaje mi się, że ostre popijawy nie są jednym z 12 kroków, które realizujesz, prawda?
Zaskoczył mnie. Powiedział to zupełnie życzliwie. Dotarło do mnie, że on po prostu się o mnie troszczy. Niepokoi.
Zdobyłem się wyłącznie na uśmiech. Zresztą dość głupi, ale po prostu nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego słowa.
– Otrząśnij się, Ron. Chodź ze mną pobiegać. Nie potrzebujesz ani wódy, ani prochów. Świeże powietrze sprawi, że serce zacznie pompować serotoninę. Tego ci właśnie trzeba.
Pokonałem jakieś osiem kilometrów, może trochę więcej. Ta krótka trasa prawie mnie zabiła. To właśnie tego dnia Alan przedstawił mnie w słynnym klubie lekkoatletycznym Woodford Green w Essex. Do tamtej pory potrafiłem jedynie przebiec parę kilometrów na siłowni. Dwa miesiące później byłem w stanie rywalizować ze stałymi członkami klubu. Byli zdziwieni, jak szybki potrafię być.
Z początku czułem się tam nieswojo. Nie odzywałem się zbyt często. Robiłem, co do mnie należało, i wymykałem się do domu. Ale koledzy biegacze okazali się bardzo przyjaźni. Po drugiej czy trzeciej wizycie sami się przedstawili, po każdym ostrym treningu zapraszali do baru na szklankę soku. Niektórzy mnie rozpoznali, ale nie interesowali się tym, co robię. Nigdy nie rozmawiałem z nimi o snookerze. Cały ich – nasz – świat kręcił się wokół biegania. Gdy przekraczali próg sali, zostawiali za sobą pracę i życie prywatne. Wtedy liczyło się tylko współzawodnictwo na bieżni.
Najfajniejsze były wtorkowe noce. Na tor przychodziło wówczas od 50 do 60 ludzi. Biegacze, oszczepnicy, miotacze kulą, skoczkowie w dal, niemal wszyscy. Pełne małych grupek pasjonatów miejsce tętniło życiem.
Wcześniej, gdy przebywałem w większym gronie, spuszczałem nisko głowę. Ludzie mnie znają, podchodzą, chcą rozmawiać. Nie mam nic przeciwko krótkim pogawędkom, przyzwyczaiłem się do nich, ale czasami zdarza się, że mam ochotę krzyknąć: „Dajcie mi wreszcie spokój!”. Tam jednak było zupełnie inaczej – nic więcej niż uprzejme gadki szmatki, które tylko mobilizowały do walki i osiągania lepszych wyników. Gdy już ich dobrze poznałem, nie uniknąłem standardowych pytań o snookera, typu: „Hej, jak ci idzie, Ron?”, ale generalnie nikt się tym nie interesował. To był czas przeznaczony tylko i wyłącznie na bieganie.
Swój pierwszy wyścig odbyłem na dystansie 3000 metrów – dokładnie siedem i pół okrążeń. Zajęło mi to 10 minut i sześć sekund. Tylko raz pokonałem taką trasę, dlatego ten wynik traktuję jako rekord życiowy. Doskonale pamiętam, jak jeden z trenerów krzyczał do mnie:
– Siedź mu na ogonie, siedź mu na ogonie!
Starałem się. Biegłem jakieś 40, może 50 metrów za gościem, który znajdował się między dwoma grupami.
– Dawaj Ron, dawaj, przesuwaj się do czołówki – słyszałem.
Wreszcie znalazłem swój rytm i odpowiednią prędkość. Pomyślałem, że skoro trener we mnie wierzy, mam potencjał, by powalczyć.
– Wyprzedzaj, goń następnego, goń następnego! – krzyczał, a ja mijałem kolejnych rywali.
Na ostatnim okrążeniu biegłem już ramię w ramię z trójką najszybszych chłopaków. Pamiętam tylko ostatnie 100 metrów i to, jak wyprzedzam dwóch z nich. Nigdy wcześniej bym nie przypuszczał, że zobaczą moje plecy. Byłem pozytywnie zaskoczony.
Po sześciu wspaniałych miesiącach w klubie postanowiłem się przerzucić na 10 kilometrów. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale ten dystans jest po prostu idealny. Niby sprint, a jednak szalenie długa droga. Jeśli jesteś w stanie przebiec 6 mil, to znaczy, że 10 też nie będzie problemem. Jeżeli zrobisz 10, spokojnie stać cię na 13. Od momentu gdy zacząłem biegać – ale biegać na poważnie – nie byłem zainteresowany joggingiem. Zawsze chciałem dawać z siebie absolutnie wszystko. Nie jestem pierwszym sportowcem, który ma obsesję na punkcie 10-kilometrówki. Wielki angielski krykiecista Kevin Pietersen ma tak samo. Podczas jednego z wyjazdów do Indii tak brakowało mu 10-kilometrowych przebieżek, że gdy drużyna skończyła sparing, wracał do hotelu, biegnąc. W pewnym momencie swojej kariery zastanawiał się, na czym powinien skupić swoją uwagę – biciu rekordów w krykiecie czy jednak bieganiu. Rozumiem go, bo mój umysł pracuje tak samo.
W miarę upływu czasu bieganie zmieniało mnie w nudziarza. O niczym innym nie można było ze mną porozmawiać. Zdawałem sobie sprawę, że kumpli grających w snookera zupełnie to nie interesuje, ale z chłopakami z klubu mogłem o tym dyskutować w nieskończoność. Ostatecznie kontakty ze snookerzystami ograniczyłem do rywalizacji przy stole. Niekiedy potrafiłem zadzwonić do biegaczy z różnych miast, w których akurat grałem, na przykład z Telford, i powiadomić, że po turnieju wpadnę do ich klubu na małą przebieżkę.
Jedynym sposobem na to, by cieszyć się grą w snookera, było bieganie. Nawet krótkie. Dlatego z czasem turnieje oznaczały dla mnie swoisty obóz przygotowawczy – okres, który dawał mi możliwość trenowania z innymi nowo poznanymi ludźmi i pokonywania nieznanych dotąd szlaków.
I tak bieganie stało się w moim życiu dużo ważniejsze niż snooker. Po pewnym czasie przestałem się przejmować niepowodzeniami w mistrzostwach świata, ponieważ równolegle poprawiałem swoje rekordy biegowe. Wszystko inne miało wówczas status spraw drugorzędnych. Wieki temu odkryłem, że moja osobowość jest niezwykle podatna na wszelkiego rodzaju nałogi, a moje działania często mają charakter obsesyjno-kompulsywny – każdą sprawę muszę doprowadzić do końca. Kluczem do sukcesu było więc znalezienie sobie nałogu, który będzie po prostu zdrowy. Wiedziałem, że siedząc w pubie lub klubie bilardowym, będę szukał innych form ekscytacji – oczywiście ostrych imprez. Doszedłem więc do wniosku, że dopóki uda mi się trzymać z daleka od tych miejsc i skupiać się na wizytach na siłowni czy na bieżni, dopóty będę w stanie skierować swoje uzależnienie w tę dobrą stronę.
W porównaniu do snookera bieganie to zupełnie inny świat. Świeże powietrze, ciężki fizyczny wysiłek – odwrotność klaustrofobicznych warunków sal bilardowych. Czasem gdy gram przed kamerami, wstydzę się swoich wyuczonych niegdyś zachowań – dotykania uszu, dłubania w nosie, mrugania. To jest okropne i mnie przytłacza. Ale snooker i bieganie mają również wiele wspólnego. W obu tych dyscyplinach jesteś zdany wyłącznie na siebie. To od ciebie zależy, czy będziesz zawiedziony, czy staniesz w blasku chwały. To sporty na wskroś indywidualne. W snookerze chodzi jednak o technikę, podczas gdy bieganie to krew, flaki, potężna determinacja i sztuka znalezienia w sobie czegoś, co pozwoli ci jechać dalej. Po każdym wyścigu, gdy ledwo żywy przekraczasz linię mety, wmawiasz sobie, że już nigdy nie doprowadzisz się do takiego stanu. Ale robisz to za każdym razem. Piekielny ból przeszywa twoje ciało, a ty zastanawiasz się, jakim cudem dobiegłeś do końca. To cecha niemal wszystkich biegaczy – nawet tych, którzy sprawiają wrażenie, że wygrywają łatwo, szybko i przyjemnie. A gdy już widzisz swój wynik, otrzymujesz nagrody i pochwały, wszystko staje się warte tych cierpień.
Jak wspomniałem, pokonanie pierwszej w moim życiu 10-kilometrowej trasy zajęło mi 39 minut. Kolejne biegi były już o wiele szybsze – jedną milę potrafiłem przebiec w nieco ponad sześć minut. Kolejnym wyzwaniem było więc pokonanie tej granicy. Ten cel stał się moją obsesją. 5 minut 50 sekund – oto rezultat, o którym marzyłem. Pamiętam 10-kilometrówkę w Southend. Zacząłem fatalnie. Moje nogi były jak z waty, bo poprzedniego dnia zaliczyłem bibę. Niezbyt ostrą, ale wypaliłem kilka blantów, co nazajutrz przyniosło swój skutek. Czułem się ospale. Po pierwszych trzech milach spodziewałem się totalnej klęski, ale w drugiej części dystansu odżyłem. Ostatecznie wykręciłem rekord życiowy – na metę wpadłem po 36 minutach i 30 sekundach. Mimo tego byłem wściekły – do złamania granicy sześciu minut na milę zabrakło naprawdę niewiele.
Potem stanąłem do przełajowego wyścigu na 8,5 mili w Essex. Zająłem 27. miejsce, co – uwierzcie – było całkiem dobrym wynikiem. Pod koniec trasy czułem się już wyssany z energii, całkowicie wyczerpany. Odpłynąłem. Byłem gotów zasnąć nawet na stojąco. Ale wszyscy gratulowali dobrego występu, twierdząc, że pokazałem się z dobrej strony.
Największym biegowym wydarzeniem, w jakim wziąłem udział, był wyścig przełajowy w Południowej Anglii. Na starcie stanęli najlepsi na kontynencie – faceci biorący udział w zawodach w całej Europie i na mistrzostwach świata. W 1200-osobowej stawce osiągnąłem 180. rezultat. Na mecie stara śpiewka: „Już nigdy więcej, mam tego dosyć”, bo trasa była naprawdę wymagająca, według moich przyjaciół najtrudniejsza w mojej dotychczasowej przygodzie z bieganiem. Trzymilowa pętla wokół Parliament Hill, którą trzeba było pokonać trzykrotnie, była najeżona ciężkimi podbiegami. Pokonanie jej zajęło mi ponad godzinę. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to naprawdę wielkie osiągnięcie.
Biegowe wtorki w klubie odpuszczałem tylko wówczas, gdy znajdowałem nowych kompanów do przebieżek. Przykładowo, poznałem Irlandczyka Matta, który mógł biegać tylko pomiędzy 6.00 a 8.00, więc spotykałem się z nim wcześnie rano. Zdecydowanie przewyższał możliwościami resztę znajomych – był najszybszym człowiekiem, z jakim przyszło mi trenować. Przy nim mogłem poprawić swoje osiągi, więc ćwiczyłem z nim nawet dwa–trzy razy w tygodniu. Zwykle nie biegaliśmy więcej niż osiem mil, ale narzucaliśmy sobie takie tempo, że już w połowie trasy zwykle nie wiedziałem, jak się nazywam. Robiłem jednak wszystko, by utrzymać go w zasięgu wzroku. Jego umiejętności sprawiły, że z czasem zacząłem się wznosić na wyższy poziom.
Często zastanawiałem się, czy podczas biegania kieruje mną ten sam instynkt współzawodnictwa, który pozwalał mi wygrywać przy zielonym stole. Myślę, że tak. Nie jest co prawda tak, że nie umiem przegrywać, ale z pewnością bardzo tego nie lubię. To zupełnie dwie różne rzeczy. W bieganiu nie chodziło zaś o wygrywanie, lecz o rozwój i pokonywanie własnych słabości. Bieganie uczyło mnie również snookera. Mimo że obie te dyscypliny sportu znacząco się różnią, wskazówki dotyczące pierwszego świetnie sprawdzały się przy stole, dlatego szybko zacząłem je stosować w życiu codziennym. W bieganiu możesz być świetnym trenerem lub zawodnikiem, ale nie jednym i drugim. Chodzi mi o to, że niemożliwym jest dawać z siebie wszystkiego na obu tych polach równocześnie. Jeśli chcesz być rześki podczas wyścigu, musisz trochę odpuścić ćwiczenia. Jeśli zaś chcesz poprawić formę, odpuszczasz zawody na rzecz ostrego treningu. Widzisz ludzi we wtorek i myślisz, że potrafią tak cały tydzień. Owszem, w czwartek jeszcze dadzą radę, ale w sobotę ich nogi już odmawiają posłuszeństwa. Stają do wyścigów, ale ich wyniki są dużo poniżej oczekiwań. Zawsze – po każdym treningu – musisz pozostawić coś w baku. Zapierdalaj, ile sił, we wtorek i czwartek, ale odpuść w sobotę. Albo zaplanuj mocny trening we wtorek, ale we środę, czwartek i w piątek daj sobie na wstrzymanie, a twoje nogi będą gotowe na sobotnie zawody.
Ostatecznie zbiłem swój czas na 10 kilometrów do 34 minut. Wszystkie wyniki poniżej 36 minut uznawałem za godne, ale rekord był już imponujący – 5 minut i 40 sekund na milę. Nie mogłem uwierzyć, że potrafię biegać tak szybko. To już nie były tylko świetne liczby – to było bieganie na prawdziwie profesjonalnym poziomie.
Reżim, pod którym funkcjonowałem, wiele mnie nauczył. Lekcje, które z niego wynosiłem, skutecznie przekładałem na snookera. Jeżeli biegasz bez ustanku, wkrótce zniszczysz się fizycznie. Zawsze sądziłem, że by odpowiednio przygotować się do turnieju w snookera, trzeba dawać z siebie wszystko, zbliżać do granicy wytrzymałości, albo że sześć godzin dziennie przez pełen miesiąc to minimum przed – dajmy na to – mistrzostwami świata. Bieganie nauczyło mnie, by nie przesadzać. Czasami wystarczy pół godziny. Tydzień przed turniejem powinno się zakończyć przygotowania i narzucić o wiele wolniejsze tempo.
Zniecierpliwienie i frustracja są wrogiem każdego zawodnika. Kiedyś na miesiąc przed ważną imprezą większość czasu spędzałem przy stole. Teraz na siedem dni przed zaczynam się relaksować. Gdyby na tydzień przed maratonem biegacze wypruwali swoje żyły, nie osiągnęliby celu – zeszliby z trasy po dwóch, może trzech milach. Nic na siłę. Forma i umiejętności zostały już wypracowane, wystarczyło jedynie odpowiednio zregenerować organizm. A wtedy bum! Nieważne, czy grasz dobrze, czy nie, to był czas na to, by przestawić się mentalnie. Jeśli przystępujesz do zawodów z pełnym bakiem, nic nie wyprowadzi cię z równowagi, a formę z treningu bez trudu przeniesiesz na stół turniejowy.
Moja obsesja na punkcie biegania rosła wprost proporcjonalnie do licznika pokonanych kilometrów. Dziś przeradza się w nowe marzenie. Chcę zostać reprezentantem Anglii w biegach przełajowych (by nakreślić wam, jakie to wyzwanie, wspomnę jedynie, że mój rekord życiowy na 10 kilometrów stawia mnie wśród zaledwie 1500 najlepszych mężczyzn w Anglii, więc na medal olimpijski nie mam już co liczyć). By tego dokonać, trzeba się znaleźć w szóstce najlepszych zawodników w hrabstwie Essex. Z początku byłem przekonany, że nie zajmie mi to dużo czasu, wszak w swoim pierwszym występie zająłem tam 27. miejsce. Myślałem, że wystarczy trochę więcej poświęcenia i w dwa, może trzy lata osiągnę cel. Problem polega jednak na tym, że nie jestem w stanie poświęcić się bieganiu bardziej. Nadal jestem profesjonalnym snookerzystą, ponadto wszyscy zawsze próbowali mi wmówić, że bieganie jest tylko moją fanaberią.
Zacząłem startować również w lokalnych biegach ulicznych. Na pewnym etapie swojej obsesji w każdy weekend zaliczałem 10- lub 20-milowe gonitwy. Bieganie naprawdę stało się sensem mojego życia, najważniejszą jego częścią. Stało się też tematem numer jeden moich rozmów. Ględziłem o tym bez przerwy. Nawet przez telefon, nawet w nocy…
– Jak leci, Alan?
– Spoko, Ron. A co u ciebie?
– Nieźle, ale mogłoby być o niebo lepiej. Muszę zejść poniżej tych przeklętych sześciu minut. Czuję, że niewiele mi brakuje. Kurwa mać, dziś na 10. kilometrze już umierałem. Pogoda fajna – rześko, świeżo, zimno, ale ledwo dałem radę.
Ale i tak kocham to uczucie.
Kocham również rutynę. Kumple przychodzą punkt 11.30. O 12.00 jesteśmy już gotowi do wyjścia, a pół godziny później w pełni przygotowani do biegu. Potem wyścig, prysznic, pach, pach, pach. Od 15.30 do 16.00 siedzimy w pubie, ale popijając jedynie sok pomarańczowy i skupiając się na swoich osiągnięciach. Każdy analizuje swój bieg, osiągnięty czas i zajęte miejsce.
To zabawne, że znalazłem w sobie tak wielką ambicję, by reprezentować Essex. Powiedzmy sobie szczerze – kasa z tego żadna, sława też wątpliwa (znacie jakiegoś biegacza długodystansowego ze swojego kraju? No właśnie). Z finansowego punktu widzenia powinienem był się skupić wyłącznie na snookerze. Ale coś wciąż pchało mnie do tego celu. Desperacko pragnąłem biegać dla Essex. W końcu cel ten stał się tak samo ważny jak zdobycie mistrzostwa świata. Bieganie zastąpiło mi spotkania AA i AN. W sumie nie miałem na nie czasu. Mój dzień składał się ze snookera i biegania. Dziś jestem już zupełnie innym człowiekiem. Zbiłem wagę do 73 kilogramów, a obwód pasa zmniejszył się do 78 centymetrów. Paradoksalnie, gdy ludzie podejrzewali, że cierpię na jakąś chorobę, wiedziałem, że moje ciało wygląda tak jak należy. Z kolei gdy wołali: „Wyglądasz naprawdę dobrze”, myślałem: „Cholera, znów przytyłem”. Gdy wyglądałem na wychudzonego, byłem w najlepszej formie i moje wyniki były optymalne. Gdy widziałem swoją twarz bordową ze zmęczenia, przez głowę przechodziła myśl: „Rany, ja latam!”.
W 2008 roku byłem w doskonałej formie i po raz trzeci w karierze sięgnąłem po mistrzostwo świata. Wtedy też latałem. W finale pokonałem Alego Cartera. Moja córeczka miała nieco ponad roczek, a malutki Ronnie dopiero co się urodził. Byłem najlepszy na tej planecie. Życie smakowało doskonale. Jakiś tydzień po decydującym meczu w Crucible wygrałem swój pierwszy wyścig, który odbył się w celach charytatywnych. Pokonałem 150, może nawet 200 rywali. Wcześniej, gdy wystąpiłem w tej imprezie z lekką nadwagą, przekroczyłem linię mety w środku stawki, około 100. miejsca. Piękny okres.
W tym czasie zapisałem się również do wyścigu w Epping Forest, gdzie miałem rywalizować z moim kumplem, szalonym Irlandczykiem, o którym już wspominałem. Miał wtedy mniej więcej 42 lata i potrafił przebiec 10 kilometrów w jakieś 33 minuty. Klasa światowa. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mógłbym go pokonać, więc już podczas biegu trzymałem się blisko niego, około czwartego, piątego miejsca. Przyjąłem taktykę, by „chwycić się jego ogona”, ale po dwóch i pół mili zdołałem go wyprzedzić. Pomyślałem: „Dawaj, jesteś z przodu, nacieraj!”. Dałem z siebie wszystko, wygrywając wyścig o 40–50 sekund. Dystans pięciu mil, czyli ponad ośmiu kilometrów, pokonałem w 27 minut. Nie mogłem uwierzyć w ten dreszcz przeszywający mnie po zerwaniu taśmy oznaczającej metę i nagrodę – skromną, bo wart 80 funtów voucher. Byłem odurzony. Byłem w ekstazie. Zobaczyłem swoje zdjęcie na ostatniej stronie lokalnej gazety. Ja w sportowej rubryce, i to nie jako snookerzysta! Zawsze chciałem trafić na okładkę „Athletics Weekly”, pomyślałem więc, że mogę tego dokonać tylko dzięki bieganiu.
Niestety dzień na Epping Forest był szczytem mojej formy. Nie wiem dlaczego, ale od tamtego momentu pikuję w dół. Nadal mam nadzieję, że wrócę do tamtego poziomu i znów zacznę bić osobiste rekordy. Może stałem się zbyt leniwy? Może źle spożytkowałem czas po tym zwycięstwie? Ponadto wydaje mi się, że nigdy nie udało i nie uda mi się odpowiednio zbalansować swojej uwagi między bieganiem a snookerem.
Jedyny mój problem związany był wtedy z Jo, ówczesną partnerką, matką Lily i Ronniego. Moją pasję traktowała jak akt egoizmu. Miała mi za złe, że podczas gdy ona zajmuje się dziećmi, ja biegam lub gram w snookera. Nie lubiła, gdy wychodziłem na trening, nienawidziła syfu, który, chcąc nie chcąc, robiłem – ubłoconych dresów, brudnych nóg. Z czasem nauczyłem się prać rzeczy od razu po przyjściu do domu, nie dając jej nawet czasu do narzekań. Bieganie stało się zapewne jedną z głównych przyczyn rozpadu naszego związku.