Читать книгу Po dobrej stronie - Spencer Quinn - Страница 5

1

Оглавление

– Chcę się tylko upewnić, że dobrze zapisałem pani nazwisko. – Mężczyzna obrócił się na krześle, żeby spojrzeć na ekran laptopa.

Z wiszącego na jego szyi identyfikatora można było wyczytać, że nazywa się Machado. Krzesło, na którym siedział, wydało skrzypnięcie, wyraźnie nieznośne dla kobiety siedzącej po drugiej stronie biurka. Przyprawiło ją o ból głowy pulsujący w tym samym miejscu co zwykle; ból przypominający eksplozję w zwolnionym tempie. Jego natężenie rosło bardzo powoli. Mogłoby się wydawać, że to przykre doznanie zniknie samo lub można je stłumić niewielkim wysiłkiem. Kobieta wiedziała jednak, że nie może na to liczyć.

Machado – doktor Ernest Machado, psychiatra, jak głosiła plakietka – mrużył oczy, wpatrując się w monitor.

– Wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tych cholernych progresywnych szkieł – powiedział i postukał palcem w okulary.

– To przykre – przyznała kobieta.

Doktor Machado zerknął na nią, po czym poprawił okulary na nosie i znów zatopił wzrok w monitorze.

Oho, ukradkowe spojrzenie, pomyślała. A może powiedziała to na głos? Mogło tak być. Szczerze mówiąc, miała to gdzieś.

– LeAnne Hogan? – zapytał lekarz.

– Tak.

– LeAnne razem?

– Tak.

– Anne od dużej litery?

– To jakiś problem?

– Och, nie. Gdyby pani wiedziała, jakie imiona nam się trafiają…

Doktor Machado wklepał coś w komputer i obrócił się z powrotem twarzą do niej. Miała ochotę udusić go gołymi rękami, ale była to zalewie przelotna myśl, jedna z tysiąca, które właśnie kłębiły się w jej głowie.

Gapił się na nią, a jego wzrok ciągle uciekał gdzieś w bok. Teraz wszyscy patrzyli na nią w ten sposób.

– Może zaczniemy od tego, że powie mi pani, dlaczego się tutaj znalazła? Ma pani ochotę na kawę, wodę albo coś innego do picia?

– Dlaczego tutaj jestem?

– Z pani punktu widzenia.

Wzruszyła ramionami.

– Wysłano mnie tutaj – powiedziała. – Dostałam skierowanie.

– Tak, oczywiście, ale… Chodzi mi o szerszą perspektywę, LeAnne.

– Szerszą perspektywę? A czy to nie jest po prostu standardowa procedura?

Doktor Machado zanotował coś na kartce leżącej na podkładce – wyglądała jak jedna z tych typowych lekarskich podkładek, na których wypisuje się recepty. LeAnne brała teraz paroksetynę, prednizon, penicylinę i percocet i nie były to nawet wszystkie leki na literę P, jakie zażywała.

– Ma pani rację – odparł doktor Machado. – Ale co chciałaby pani osiągnąć? Tego właśnie pragnę się dowiedzieć. Jeśli zna pani swoje cele, możemy pomóc pani je osiągnąć.

Skinęła głową.

– Poproszę kawę. Z mlekiem i dużą ilością cukru.

Doktor Machado zamrugał powiekami. Podniósł się z krzesła i podszedł do ekspresu do kawy stojącego w kącie gabinetu.

– Przynajmniej dwie saszetki cukru. A najlepiej trzy.

* * *

Wstępne badanie w kierunku zespołu stresu pourazowego

Przed podjęciem służby wojskowej

1. Struktura rodziny i środowisko wychowawcze (rodzaj i jakość związków między członkami rodziny):

– Nikt na całym świecie nie śmieje się w tak szalony sposób – powiedział tata.

To tylko jeszcze bardziej rozśmieszyło LeAnne.

– Co cię tak bawi? – zapytał.

– Wszystko!

Rozpędziła się w paru szybkich, drobnych krokach, a potem zrobiła kilka gwiazd z rzędu. Swój popis zakończyła pełnym obrotem w powietrzu i pewnie wylądowała na obu stopach. Bułka z masłem.

– Ho, ho, gdzie się tego nauczyłaś?

– Na gimnastyce!

– Tak? – tata podszedł do pikapa i ściągnął z uchwytu na broń karabin kalibru 0,22 cala.

– Masz – rzekł. – Weź Małego O. Ja wezmę lodówkę.

Mały O, czyli Mały Obrońca. Tak tata nazywał „dwudziestkę dwójkę”. Często powtarzał, że obrona jest bardzo ważna. „Nasza rodzina zajmuje się tym od niepamiętnych czasów. Walczyliśmy już w wojnie secesyjnej. Nawiasem mówiąc, po obu stronach”. LeAnne wzięła od niego Małego O i sprawdziła, czy nie jest odbezpieczony – to numero uno, jak mawiał ojciec, pierwsza rzecz, którą trzeba zrobić, gdy bierze się broń do ręki. Trzymała karabin tak, jak należało – obiema dłońmi, z lufą skierowaną w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni. To właśnie w ten sposób nauczyła się stopni i mogła potem popisać się tą wiedzą na lekcji; dzięki temu dostała piątkę z plusem za aktywność, co stanowiło połowę oceny z matematyki. Razem z tatą weszła na długie, łagodnie nachylone zbocze porośnięte dorodnymi kaktusami – karnegiami olbrzymimi. Ojciec niósł lodówkę. Kilka kaktusów podziurawionych było pociskami, zawsze w górnej części, tam, gdzie byłaby głowa, gdyby kaktusy ją miały. Jednak to nie oni byli sprawcami obrażeń odniesionych przez kaktusy.

– Co jest, do cholery, nie tak z tymi ludźmi? – zapytał tata.

– To je rani?

– A jak myślisz? Spójrz na nie. Czy to w porządku, że ktoś je tak podziurawił?

– Nie. Ale chodziło mi o to, czy to sprawia im ból.

Tata pochylił głowę w jej stronę. LeAnne lubiła patrzeć na jego twarz – szeroką, o surowym wyrazie, z czujnymi oczami, które lśniły, kiedy wszystko układało się pomyślnie, tak jak teraz na pustyni.

– Dobre pytanie – odpowiedział.

Weszli na szczyt wzgórza i usiedli. Tata podniósł pokrywę lodówki turystycznej i otworzył puszkę zimnego piwa. Druga strona zbocza była stroma i najeżona skałami aż do samego podnóża. Na dole widać było wyschnięte koryto rzeki i dwie topole amerykańskie rosnące nieopodal. Między dwiema topolami zaparkowano stary przerdzewiały samochód, o ile o pozbawionej kół kupie złomu można powiedzieć, że ktoś ją zaparkował. Ale tak to właśnie wyglądało z punktu widzenia LeAnne. Zupełnie jakby ktoś kiedyś wybrał się na krótką przejażdżkę samochodem i zatrzymał się właśnie w tym ocienionym miejscu.

– Buick roadmaster, rocznik 1947. O ile dobrze pamiętam, stryj Rodney miał właśnie taki wóz.

– Kim był stryj Rodney?

– Twoim stryjecznym dziadkiem.

– Stryj Rodney był moim dziadkiem?

– Chryste. Po prostu… Nieważne. Zapomnij. Rodney pił na potęgę. Kopnął w kalendarz, kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, młodszym od ciebie. Roadmastera pozbył się dużo wcześniej. Znałem go tylko ze starych zdjęć.

– Pokażesz mi je?

Tata pokręcił głową.

– Przepadły.

– W pożarze?

– Tak.

Tata wrzucił pustą puszkę do lodówki i uraczył się kolejnym zimnym piwem. Wręczył też LeAnne jednego z uwielbianych przez nią piernikowych ludzików z jasnozielonymi oczami. To mama piekła te pyszności.

Pożar był niezwykle ważnym wydarzeniem w historii rodziny. Spalił się położony nieopodal Flagstaff dom, w którym dorastał tata. W pożarze zginęli jego rodzice, czyli dziadkowie LeAnne. Tata był wtedy za granicą, właśnie zaczynał służbę, jeszcze nie spotkał mamy LeAnne, zatem i LeAnne nigdy nie poznała dziadków ze strony taty. Rodziców mamy również nie poznała, ale z zupełnie innych powodów.

– No dobrze – powiedział tata, pociągając spory łyk z puszki. – Dosyć tych pogaduszek. Zobaczmy, co potrafisz.

– Mam strzelać na siedząco?

– Czemu nie? – Tata wskazał ręką buicka roadmastera. – Prawe tylne światło jest chyba nienaruszone?

– Co to znaczy: nienaruszone?

– To znaczy, że coś jest nieuszkodzone, całe.

LeAnne spojrzała w dół. Według doktora Ralpundi, który przed rozpoczęciem sezonu badał wszystkich członków drużyn sportowych, miała sokoli wzrok. Lewym okiem potrafiła odczytać trzeci rząd od dołu na tablicy okulistycznej, prawym – nawet drugi i pierwszy.

– Tak, światło jest całe.

– Rozwal je.

Oczywiście to prawe oko było jej okiem dominującym, jednak celując, nie zamykała lewego – podobnie jak tata.

– Jeśli je zamkniesz, to skąd będziesz wiedzieć, czy z lewej strony nie zbliża się jakieś niebezpieczeństwo? – Zawsze bawiło ją, kiedy tata tak mówił; tak jakby ni z tego, ni z owego w jej kierunku mogła polecieć piłeczka bejsbolowa.

LeAnne podniosła Małego O. „Niech broń sama znajdzie cel”, mówił zawsze tata. To też śmieszyło LeAnne. Jak broń mogła zrobić coś „sama”? Broń to tylko rzecz. Jednak wkrótce przekonała się, że tata miał rację. Teraz, ignorując odległy cel, prawym okiem spojrzała na szczerbinkę i skoncentrowała się na przestrzeni między krawędziami w kształcie litery V. Wypuściła z płuc całe powietrze; miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Kiedy znowu zaczął płynąć, pociągnęła za spust. Chociaż „pociągnęła” to zbyt mocne słowo. Użyła jedynie tyle siły, ile trzeba, żeby wcisnąć sprężynę długopisu, która wysuwa wkład.

Trzask. Cichy trzask. W końcu był to tylko kaliber 0,22. Odrzut też był niewielki, niczym kopnięcie płodu w brzuchu matki. Tylny reflektor pękł bezgłośnie. Drobne czerwone odłamki zamigotały w słońcu niczym krople zamrożonej krwi. Pocisk sięgnął celu.

– Taa – powiedział tata.

Zrobiło się zupełnie cicho. Na pustyni zawsze jest cicho, lecz teraz – kiedy już wybrzmiał huk strzałów – cisza jakby się wzmogła.

– A może to ten sam – zastanowiła się LeAnne.

– Co?

– Może to buick stryja Rodneya.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Nie złość się, tato.

– Nie złoszczę się. Dlaczego miałbym się złościć? Pytam tylko, skąd, do cholery, wziął się w twojej głowie taki pomysł?

– Tak po prostu.

Tata znów na nią spojrzał i zmierzwił jej włosy.

– Ale czupryna.

– Mama mówi, że z moimi włosami nic nie da się zrobić.

– Naprawdę?

– Mówi, że wyglądają jak stóg siana.

– Serio?

– Mhm.

Tata odwrócił się, dopił piwo, wrzucił puszkę do lodówki i sięgnął po kolejną.

– Daj mi to cudeńko – poprosił.

LeAnne zabezpieczyła broń i podała ją ojcu.

– Być może to faktycznie stary roadmaster Rodneya.

– Naprawdę? – zapytała z ekscytacją LeAnne.

– Większe szanse niż na loterii. Loteria to jedna szansa na milion. A ten roadmaster? Jak wiele takich samochodów z tego akurat rocznika sprzedano w Arizonie? Kilka tysięcy?

– Czyli to jak jeden do kilku tysięcy? Takie jest prawdopodobieństwo?

Tata nie odpowiedział, zbliżył się do krawędzi zbocza i krzyknął: „Hej, Rodney! Uważaj!”. A potem, trzymając broń zupełnie od niechcenia, niczym zabawkę, oddał kilkanaście strzałów.

Zrobił to tak szybko, jakby puszczał serię z karabinu maszynowego. Na karoserii roadmastera pojawiły się rzędy śladów po kulach tak równe, że wyglądały jak zdobienia.

* * *

– Proszę – powiedział doktor Machado.

– Hm?

Niespodziewanie pojawił się po jej prawej stronie. Wzięła kawę i nawet nie podziękowała. Nie miała na to siły. Poza tym kim właściwie był ten dupek? I co ona tu robi? Upiła niewielki łyk.

– Wystarczająco słodka? – zapytał.

Co to niby miało znaczyć? Jeśli tak dalej pójdzie, ta rozmowa zakończy się rozlewem krwi.

– Grał pan kiedyś w bejsbol?

– Przepraszam, nie rozumiem.

– Bejsbol. Taki sport. Grał pan kiedyś?

– Nie. Dlaczego pani pyta?

LeAnne wzruszyła ramionami. Milczeli, ale nie siedzieli w ciszy – nie było w tym szpitalu takiego miejsca, w którym panowałaby cisza. Doktor Machado znowu usiadł po drugiej stronie biurka. Spojrzał na nią. Ona zaś popatrzyła na oprawione w ramkę i wiszące na ścianie zdjęcie: doktor Machado z żoną i dwójką małych chłopców – wszyscy uśmiechnięci i ubrani w koszulki polo. Miała ochotę zapytać go, czy grał kiedyś w polo.

– A może zaczniemy od początku? – zaproponował Machado.

Odwróciła się w jego stronę.

– Pani dzieciństwo; matka, ojciec, miejsce, gdzie pani dorastała, i tak dalej.

Już miała mu powiedzieć: „Zacznijmy od »i tak dalej«”, ale wybrała milczenie.

Doktor Machado przekartkował jakieś dokumenty. Miał bardzo zadbane dłonie, jakby właśnie wrócił od manicurzystki. LeAnne starała się nie myśleć o wyglądzie swoich paznokci. Zwłaszcza tych dwóch, które nadal w pełni nie odrosły.

– Wiem, że pani ojciec także był wojskowym. Starszy sierżant Rex Hogan, Zielone Berety. – Doktor Machado popatrzył na nią. – Proszę mi o nim opowiedzieć.

– Nie ma wiele do opowiadania.

– Z dokumentów wynika, że opuścił armię, kiedy miała pani… chwileczkę… osiem czy dziewięć lat? Co robił potem?

– Nie ma tego w papierach?

Doktor Machado pokiwał głową.

– Zawsze wolę potwierdzić informacje, które otrzymuję. – Nie miała ochoty niczego potwierdzać. – Czy może pani opisać swoją relację z nim? – ciągnął psychiatra. – A może woli pani zacząć od czegoś innego? Na przykład od matki?

Wstała.

– Wolałabym wrócić do mojego pokoju. Boli mnie głowa.

Doktor Machado położył dłonie płasko na biurku.

– Przykro mi to słyszeć. Przełożymy nasze spotkanie. Czy chce pani, żebym wezwał kogoś z personelu, kto pani pomoże?

– Pomoże mi?

– Odprowadzi panią.

– Dokąd?

– Do pani pokoju.

Powiedział to, jakby chciał dodać: „A dokąd niby miałaby pani pójść?”. Zrozumiała. Zrozumiała aż za dobrze. Miała oko – ha! oko! – na jego oparte o biurko dłonie. Dupek z wydelikaconymi rączkami. Te dłonie, na zasadzie przeciwieństwa, przypomniały jej inne dłonie, które tak szybko wynurzyły się spomiędzy fałd burki.

– Nie potrzebuję pomocy – oznajmiła.

Po dobrej stronie

Подняться наверх