Читать книгу Po dobrej stronie - Spencer Quinn - Страница 7
3
ОглавлениеCzuła suchość nosie, w ustach. Wszystko wyschnięte na wiór. To przez tę przeklętą pustynię. Dziwne, ale przebywanie na pustyni w Arizonie nie wywoływało u niej takich objawów. Jak każda pustynia, także i ta znakomicie niosła dźwięki. Słyszała odległy huk wystrzałów ze sto pięćdziesiątek piątek i modliła się do Boga, żeby pociski trafiły tam, gdzie powinny, czyli w pozycje nieprzyjaciela. Bóg sprzyja… coś tam, coś tam. Próbowała sobie przypomnieć dalszy ciąg, ale linia ognia przesunęła się w jej stronę. Czyżby znalazła się w strefie ostrzału? Otworzyła oczy.
Oko.
Te obrazy wracały do niej nagle jak fala powodziowa, jak rozpędzona lokomotywa wypadająca z torów.
– Cholera.
Czy będzie musiała przeżywać to każdego poranka, aż do końca swojego pieprzonego życia? Dlaczego umysł skazywał ją na codzienne przypominanie sobie tego wszystkiego od nowa?
Co się z nią porobiło?
Zdała sobie sprawę, że ktoś puka do drzwi. Spojrzała na łóżko Marci. Puste. Światło, które wypełniało pokój, nie było światłem poranka.
– Kto tam?
– Kapitan Gerald Stallings, G-2.
LeAnne chwyciła butelkę z wodą, stojącą na szafce przy łóżku. Wypiła wszystko, do ostatniej kropli. Przypomniała sobie, komu sprzyjał Bóg – dużym batalionom. A więc jednak jej mózg nie zlasował się kompletnie. Usiadła na łóżku.
– Mogę wejść?
Zaczęła przetrząsać posłanie w poszukiwaniu opaski. Musiała zsunąć jej się z głowy w trakcie snu. Znalazła ją pod poduszką i założyła z powrotem.
– Jeśli szuka pan Marci, to nie ma jej tutaj.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna o łagodnej twarzy, ubrany w niebieski mundur z dwiema srebrnymi belkami na wyłogach. Spojrzał w jej stronę, stanął na baczność i, co było naprawdę dziwne, zasalutował jej. Kapitanowie zazwyczaj nie salutują sierżantom, zwłaszcza sierżantom mającym na sobie nie mundur, a piżamę.
– Nie – odpowiedział, opuszczając dłoń. – Szukam właśnie pani.
LeAnne zastanawiała się, czy ona także powinna zasalutować. W końcu wciąż była żołnierzem, chociaż już nie w czynnej służbie – no chyba że o czymś zapomniała? Na myśl o tym, że mogła o czymś zapomnieć, parsknęła śmiechem.
Kapitan Stallings uśmiechnął się.
– Chętnie pośmieję się razem z panią. Co panią tak rozbawiło?
– Gdybym tylko potrafiła to wyjaśnić… – powiedziała LeAnne.
Kąciki ust kapitana obniżyły się nieco, ale wciąż się uśmiechał.
– Cieszy mnie to, że mimo wszystko udało się pani zachować pogodę ducha.
– Czy my się znamy? Z moją pamięcią nie jest zbyt dobrze.
– Nie miałem przyjemności poznać pani wcześniej.
LeAnne spojrzała na kapitana, zastanawiając się, w jakim kierunku pójdzie ta rozmowa.
– W takim razie – zaczęła, próbując trzymać się jakoś toku konwersacji – skąd pan wie, co udało mi się zachować, a czego nie?
Na ustach kapitana wciąż błąkał się nikły uśmiech.
– Racja. Mój błąd. Ale naprawdę interesuje mnie, jak pani sobie radzi. – Zerknął na niski taboret stojący pod stolikiem na kółkach. – Mogę usiąść? – zapytał.
LeAnne wzruszyła ramionami.
Kapitan przyciągnął stołek i usiadł na nim, kładąc na kolanach teczkę z miękkiej brązowej skóry, ozdobioną mosiężnymi okuciami.
– G-2? – zapytała LeAnne.
– Tak.
– Czyli wywiad.
– Zgadza się.
– Czego pan chce?
– Dojdziemy od tego – powiedział Stallings. – O ile tylko czuje się pani na siłach.
Łagodny głos pasował do łagodnych rysów jego twarzy i stanowił dla niej przyjemną odmianę – nieczęsto słyszy się taki głos, gdy pracuje się w wojsku. Jednak jego spojrzenie nie było łagodne. Nie było też ostre. Raczej baczne.
– Wciąż odczuwa pani ból?
– Nie.
– Cieszy mnie to. Zażywa pani dużo leków?
– Nie.
Pokiwał uprzejmie głową. Jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej uważne. LeAnne poczuła, że zaczyna mieć go dosyć.
– Próbujemy zrozumieć, co właściwie stało się siedemnastego stycznia – powiedział Stallings.
Siedemnastego stycznia? A dzisiaj jest…?
– To data ostatniej misji. Pani ostatniej misji. – Stallings zerknął do swojego telefonu. – Operacja Nocny Pociąg, o ile się nie mylę. Jeśli nie chce pani o tym rozmawiać, proszę powiedzieć.
– Nie o to chodzi – odpowiedziała LeAnne. – Ale jeśli niczego nie pamiętam, to jakich informacji mogę panu udzielić?
To ucięło temat. Na dobre. LeAnne przez chwilę cieszyła się swoim momentem triumfu. Kiedy przeminął – tak szybko! – miała jedynie ochotę wpełznąć z powrotem do łóżka i zakopać się w pościeli.
– Rozumiem – powiedział Stallings. – A tak przy okazji: skąd się w ogóle wziął ten kryptonim?
O co mu chodziło? Nie docierało do niego, że drzwi do jej pamięci zatrzasnęły się na amen? Jeśli wywiadu nie było stać na nic lepszego, to mieli przesrane. Dla LeAnne nie była to zresztą żadna nowina.
– Kto go wybrał? – nie ustępował Stallings.
Czujny wzrok, żadnych wątpliwości.
– Kapitan Cray – odpowiedziała spokojnym, a przynajmniej w miarę spokojnym głosem.
– Dowódca misji?
Skinęła głową niczym uprzejmy przedsiębiorca.
– Nocny Pociąg. Co to właściwie miało oznaczać?
– Nie wiem.
– Podoba mi się ta nazwa.
– Podoba się panu kryptonim operacji?
– Owszem. – Odłożył telefon na bok. – A może wrócimy teraz do pani ostatniego wspomnienia z tamtej nocy?
– Mówiłam już panu, nic nie pamiętam.
– Rozumiem – po raz kolejny zapewnił Stallings. Musiał mieć jakąś własną, inną od słownikowej, definicję tego słowa, bo wciąż drążył temat. – Dostała się pani do strefy ostrzału. Pamięta pani cokolwiek?
– Była pełnia.
– Tak? – Stallings otworzył teczkę i zaczął w niej szperać, przerzucając jakieś papiery. – Pierwszy raz o tym słyszę.
– Jak to?
– Jestem trochę zaskoczony, tylko tyle. Nie wspomniano o tym w żadnym raporcie ani wywiadzie.
– Nie wierzy mi pan?
– To nie jest kwestia wiary. To fakt, który można sprawdzić. – Wziął do ręki komórkę i przez chwilę lub dwie stukał palcem w ekran, po czym skinął głową. – Siedemnasty stycznia, wschód księżyca o 19.43 czasu lokalnego, zachód o godzinie 2.19. – Stallings przesunął swój stołek w kierunku LeAnne. – Pełnia. Pamięta pani coś jeszcze?
– Nie lubię pełni.
– Dlaczego?
– Nie lubię pełni w trakcie misji – odwarknęła LeAnne. – Równie dobrze mogłaby nam towarzyszyć orkiestra dęta.
Tak naprawdę wyprowadziła ją z równowagi fizyczna bliskość Stallingsa. Przysunął się zaledwie o kilka centymetrów, ale jego obecność stała się przez to bardziej odczuwalna. Mógłby już sobie pójść.
Kapitan wciąż kiwał potakująco głową – chciał w ten sposób okazać LeAnne swoje wsparcie, nie zdając sobie sprawy, że doprowadza ją tym do szału.
– Nie lubiłam – poprawiła się LeAnne. – Nie lubiłam pełni, gdy wypadała w czasie misji.
– Rozumiem. Czy powiedziała pani o tym dowódcy?
– To nie działa w ten sposób.
– Nie? W takim razie jak to działa?
– Walczył pan kiedyś?
– Nie.
W pokoju zapadła cisza – szpitalna cisza wypełniona półszeptami, odgłosami aparatury i odległymi syrenami karetek. LeAnne przypomniała się inna pełnia – trening w świetle księżyca, skoki o tyczce na stadionie, na którym poza nią nie było żywej duszy. To właśnie wtedy udało jej się odkryć optymalne ułożenie nadgarstka podczas skoku. Tamten nocny trening otworzył jej drogę do prawdziwych sukcesów.
Kapitan Stallings przestał się uśmiechać. LeAnne poczuła, że jest blisko celu. Czy to miało jakiś sens? Tak jej się wydawało.
– Chciałbym pokazać pani kilka zdjęć – oznajmił Stallings. – Zobaczymy, czy kogoś pani rozpozna.
LeAnne wzruszyła ramionami.
Stallings sięgnął ponownie do teczki i wyciągnął z niej plik zdjęć w formacie trzynaście na osiemnaście centymetrów. Pokazywał je LeAnne jedno po drugim. Kilka pierwszych fotografii przedstawiało Afgańczyków; niektórzy ubrani byli w stylu zachodnim, inni mieli na sobie tradycyjne stroje, dwóch nosiło mundury polowe afgańskiej armii.
– Nie – odpowiedziała LeAnne. – Nie, nie, nie, nie. I tego także nie.
– Jest pani pewna?
– Tak. Dlaczego pan pyta?
– Chciałem to tylko potwierdzić.
Stallings zamierzał odłożyć kolejne zdjęcie na spód stosu, kiedy LeAnne złapała go za kościsty nadgarstek. Poczuła, jak jest chłodny, co oznaczało, że ona sama była rozpalona. Kapitan otworzył szeroko oczy, jakby jej zachowanie go zdumiało. Przez chwilę doświadczyła swojej dawnej siły.
– Chciałabym jeszcze raz rzucić okiem.
– Oczywiście. Żaden problem. – Uwolnił rękę z uścisku. Pozwoliła mu. Jej dawna siła gdzieś odeszła. Albo w ogóle zniknęła. Próbowała odnaleźć ją w sobie, ale na próżno. – Wszystko w porządku? – zapytał Stallings.
– Tak.
– Wydawało mi się, że przez chwilę poczuła się pani gorzej.
– Nic mi nie jest.
Uważnie przypatrywała się zdjęciu. Wszystkich Afgańczyków cechowała pewnego rodzaju odmienność. Trzeba nauczyć się nie zwracać na nią uwagi, jeśli ma się zamiar cokolwiek tam, w Afganistanie, zrobić albo przynajmniej odróżnić jednego Afgańczyka od drugiego. Owa odmienność ujawniała się przede wszystkim wtedy, gdy stawali przed obiektywem aparatu albo gdy mieli do czynienia z zachodnimi kobietami. Znikała niemal zupełnie, kiedy się uśmiechali, ale z doświadczenia LeAnne wynikało, że nie zdarzało się to zbyt często.
Mężczyzna na zdjęciu nie uśmiechał się. Nosił podobne nakrycie głowy co prezydent Karzai, zrobione z karakułów, czyli, jak się dowiedziała w trakcie szkolenia, skór i futer abortowanych płodów jagniąt tej rasy. Czapka z karakułów? Czemu nie? A jednak przeszkadzało jej to wtedy i przeszkadzało teraz. Czy wszystko trzeba wykorzystać? Czy wszystko musi się dostać w chciwe ręce człowieka? Sfotografowany mężczyzna miał wąską twarz, odstające uszy i głęboko osadzone, ciemne, błyszczące inteligencją oczy. LeAnne wydawało się, że to on się jej przygląda.
– Zmieniła pani zdanie? – zapytał Stallings.
– Nie – odpowiedziała. – Nigdy wcześniej go nie widziałam. Kto to?
– Gulab Yar-Muhammad. Przynajmniej pod takim nazwiskiem go znamy. Yar-Muhammad znaczy „przyjaciel Mahometa”. To może być prawdziwe, wcale nie tak rzadkie nazwisko albo przydomek niosący pewne przesłanie. Nom de guerre, jeśli wie pani, co to znaczy.
Spojrzenie LeAnne ześlizgnęło się ze zdjęcia na nadgarstek Stallingsa. Lekko poczerwieniał od jej uścisku. Prawidłowo.
– Mamy informacje, które łączą go z wydarzeniami, jakie rozegrały się nocą siedemnastego stycznia.
– Jakie informacje?
– Przepraszam, ale niektóre szczegóły są tajne.
– Co, do diabła? Przecież mam poświadczenie bezpieczeństwa.
– Niestety, poruszając ten temat, wkraczamy w „szarą strefę” – oświadczył Stallings, a LeAnne zauważyła, że zagapił się na jej opaskę. – Ale – dodał, dostrzegając pewnie zmianę wyrazu jej twarzy – lepiej chyba zostawić dyskusje na ten temat prawnikom?
To zbiło LeAnne z tropu. Stallings zaczął opowiadać o Gulabie Yar-Muhammadzie, o rzeczach, które ten być może zrobił lub nie zrobił, o ludziach, których być może znał lub nie znał. LeAnne wykonała kilka nieznacznych ruchów lewą ręką, które mogły wydawać się bezcelowe, ale nie byłyby takie, gdyby trzymała w dłoni tyczkę. Jej nadgarstek wciąż pamiętał, wciąż był nadgarstkiem czempionki; nie zapomniał, co zrobić, żeby zapewnić jej tych kilka dodatkowych centymetrów, decydujących o wygranej. Och, skakać o tyczce w świetle księżyca w pełni! Niewiele brakowało, żeby zaczęła śnić o tym na jawie. Marzeniom bliżej jednak było do sennych wizji nawiedzających człowieka nocą: czaiły się na dnie jej prawego oczodołu, gdzie zawsze panowała ciemność. I nagle to sobie uświadomiła – teraz każdego dnia o każdej porze nosi w sobie noc.
– Czuje się pani zmęczona? – zapytał kapitan.
Skupiła wzrok na jego twarzy.
Przyglądał się jej z troską.
– Nie.
Wyciągnął rękę. Wyglądało to tak, jakby chciał ją poklepać po kolanie, ale sekundę później zmienił zdanie.
– Dokończymy innym razem. Będziemy wtedy wiedzieć więcej. Na każdy temat. Chciałbym jedynie, żeby przyjrzała się pani teraz jeszcze jednemu zdjęciu. – Wyciągnął ze stosu kolejną fotografię.
– To Katie.
– Katie?
– Oczywiście, Katie. Moja tłumaczka. Musiał pan to wiedzieć.
Pokiwał głową.
– Chciałem to tylko potwierdzić. Proszę mi o niej opowiedzieć.
– Co chce pan wiedzieć?
LeAnne spojrzała ponownie na zdjęcie. Katie – tak naprawę Kathena, ale wszyscy, to znaczy wszyscy Amerykanie, zwracali się do niej Katie – wpatrywała się gdzieś przed siebie pustym wzrokiem. Patrząc na to zdjęcie, nikt nie domyśliłby się, jak bardzo była zabawna; fotografia wiernie oddawała jednak jej urodę. Była drobną, zadziorną kobietą. Szybko zrzucała burkę, kiedy wchodziły do domów, w których przebywały tylko kobiety i dzieci. Na zewnątrz, w obecności pogrążonych w dyskusji mężczyzn, Katie wygłaszała pod adresem dyskutantów obraźliwe komentarze w języku angielskim. Z twarzą ukrytą za zasłoną burki wymyślała im od „imbecyli, zakutych łbów i nieuków”; rzucała te obelgi pogodnym tonem, starając się naśladować nienaganny akcent prezenterów BBC. W takich chwilach zwycięstwo wydawało się LeAnne możliwe, choć zarazem bardzo odległe.
– Coś jej się stało? – zapytała LeAnne. – Powiedzieli mi, że wszystko z nią w porządku. Nie było jej na liście.
– Nic jej się nie stało. Dzięki pani. Kathena wiele pani zawdzięcza. Niezależnie od wszystkiego.
– Niezależnie od wszystkiego? Nie rozumiem.
Kapitan Stallings schował zdjęcie i zamknął walizkę.
– To dopiero początek naszych rozmów. Mam nadzieję, że za kilka dni będę mógł powiedzieć pani więcej.
Wstał.
– Proszę skupić się na powrocie do zdrowia.
– Ale co miał pan na myśli, mówiąc o Katie?
Uśmiechnął się i powtórzył:
– Niedługo dowie się pani więcej.
Kiedy wyszedł, wstała i zaczęła szperać w szufladzie. Znalazła. Kiedy dostała tę listę? Tutaj? W Landstuhl? Jeszcze wcześniej? Kto jej to dał? I dlaczego? LeAnne nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Sprawdziła listę. Nie było na niej Katie. Zobaczyła sześć nazwisk w porządku alfabetycznym. Pięciu Afgańczyków i jeden Amerykanin – kapitan Jamie R. Cray, lat trzydzieści. Przyczyna śmierci: „Wybuch. Siły wroga”. Ta lakoniczna notatka była podsumowaniem dwóch błędów, które popełniła.
* * *
Marci wróciła do pokoju bez swoich kul. Nosiła teraz czarno-srebrną protezę nogi, wyglądającą bardzo nowocześnie i zarazem elegancko.
– Wow! – zawołała LeAnne. – To taka proteza, dzięki której można bardzo szybko biegać, prawda?
– Lepiej, kurwa, żeby tak było – odpowiedziała Marci, kuśtykając w kierunku łóżka, na którym po chwili usiadła, mocno zaciskając wargi.
– To boli?
– Jak skurwysyn. Podobno za jakiś czas ból przejdzie. – Marci przyglądała się swoim stopom: tej prawdziwej i tej sztucznej. Obie obute były w jaskrawoczerwone adidasy.
– Dostałaś nowe buty?
– Za darmo. Dobrze wiedzieć, że można dostać coś w życiu za darmo, LeAnne. Idzie ku lepszemu.
LeAnne podeszła do łóżka Marci, usiadła obok niej i objęła ją ramieniem. Razem przyglądały się nowej nodze Marci.
– Jest na swój sposób piękna – rzekła LeAnne. – Naprawdę.
– Niektórych facetów to kręci. Tak przynajmniej twierdzi moja fizjoterapeutka.
– Wierzę jej.
Marci pokiwała głową.
– Mężczyźni już niczym mnie nie zaskoczą.
LeAnne roześmiała się. Marci dołączyła do tego wybuchu wesołości. Hej! Czyżby mój śmiech wciąż był zaraźliwy?, pomyślała LeAnne i śmiech momentalnie uwiązł jej w gardle.