Читать книгу Kochankowie róży wiatrów - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4

I

Оглавление

Dwa zielone wzgórza biegną im naprzeciw. Kamienna Góra i Oksywie.

Coraz mniej morza jest między statkiem a brzegiem. Motorowiec „Tarnów” wraca do Gdyni z dalekowschodniego rejsu.

Na mostku padają polecenia, dzwoni telegraf.

– Pół naprzód! – woła starszy oficer.

A potem:

– Pięć stopni w prawo!

– Jest. Pięć stopni w prawo – powtarza sternik.

– Tak trzymać!

– Tak trzymać!

– Halo, maszyna! Pół godziny do pilota.

– W porządku! Pół godziny – odpowiadają z maszynowni.

– Mączka! – mówi teraz starszy oficer, odetchnąwszy, jak po zakończeniu przygotowań do wielkiego święta – poproście na mostek kapitana.

Mączka właśnie czekał, żeby to usłyszeć. Od dawna stoi w pogotowiu przy drzwiach i teraz zaledwie ma czas krzyknąć:

– Tak jest, chief! Lecę po kapitana! – i już dudnią jego buty na schodach, skacze po dwa stopnie, a w wąskim korytarzu mało co nie przewraca stewarda z tacą.

– Ślepy jesteś? Nie widzisz, że niosę kawę dla starego?

– Nic się nie stało.

– Ale mogło się stać. Wiesz, jak kapitan lubi, kiedy jest chociaż jedna kropla na tacy.

– Wstał już?

– Wstał. Goli się.

– Wszyscy się golą, szału chłopy dostają! Jakby tam w porcie cała damska Gdynia na nas czekała.

– Cała nie cała, ale trochę się babek zbierze. Każda po swego.

– Psiakrew! – wzdycha Mączka – a człowiek wciąż bez przydziału.

– O to chyba nietrudno.

– Kiedy się zdecydować nie mogę. Na lądzie każda mi się podoba, tylko wyjdę w morze, a już mam wątpliwości.

– Zostaw teraz swoje wątpliwości i otwórz drzwi. Chwileczkę! Zapukam.

Przyzwalające mruknięcie musi wystarczyć za zaproszenie. Mączka pręży się jak struna.

– Panie kapitanie, chief prosi na mostek. Pół godziny do pilota!

– Dobrze, zaraz idę – odpowiada kapitan bez podniecenia. I pyta, gdy marynarz wciąż stoi w tej samej pozie:

– Co jeszcze?

– Panie kapitanie – wybucha Mączka – Kamienna Góra! Z daleka już widać, że zielona!

– I co z tego?

– Proszę, panie kapitanie, jest kawa – wtrąca steward.

– Jak to co z tego? – zachłystuje się Mączka. – Wiosna w Gdyni! Kiedy wychodziliśmy w rejs, była jesień. A teraz zielono, pan kapitan z mostku sam zobaczy.

– Myślałby ktoś, że szliśmy przez cały czas wśród lodów północy. Mało napatrzyliście się na zielone brzegi, choćby na Śródziemnym?

– Ale co to za zieleń, panie kapitanie! Ładne to, nie można powiedzieć, ale jak w teatrze. Słowo daję, jak w teatrze!

– Jaki mundur pan kapitan dziś włoży? – pyta steward.

Kapitan powoli odwraca ku niemu głowę.

– Jak to jaki?

– Nowy?

– No przecież że nowy! – I zwracając się znów do Mączki: – Powiedzcie chiefowi, że zaraz będę na mostku.

– Tak jest, panie kapitanie.

Teraz Mączka wie, że rozmowa jest skończona i trzeba wynieść się z kabiny. Kapitan będzie się ubierał na wejście do portu. Zresztą wszyscy robią to samo. Powrót z rejsu jest zawsze odświętną uroczystością – dla tych, którzy wracają i dla tych, którzy czekają na nich na lądzie. Tylko cieśla Wojtysiak ma strapiony wygląd. Zaczepia Mączkę na korytarzu.

– Heniek, nie widziałeś gdzie Pirata?

– Cześć, panie cieśla! Widziałem, ale rano, zaraz po wachcie.

– Wtedy i ja go widziałem, ale teraz mi gdzieś znikł. Ile razy wchodzimy do Gdyni, zawsze się boję, że mi wskoczy w morze i popłynie.

– Niech się pan nie martwi. Pirat morski pies, nie utonie. Będzie na pana czekał na brzegu z kwiatami w pysku.

– Wygadujesz – macha ręką Wojtysiak wcale nie rozpogodzony.

– Po Piracie wszystkiego można się spodziewać. Ja zawsze mówię, że u nas na statku najpierw liczy się kapitan, potem chief, potem kucharz Paproć i starszy mechanik, ale już po mechaniku to na pewno Pirat.

– Et, nie gadałbyś, tylko pomógł szukać.

– A patrzyliście dobrze w swojej kabinie?

– Czy pies to szpilka? Mógłbym go nie zauważyć?

– Ale może przyszedł, kiedy was już nie było. Przecież ścierwiak sam sobie drzwi otwiera. Niedługo to się nawigacji nauczy.

Cieśla otwiera szeroko drzwi swojej kabiny.

– No więc patrzcie, gdzie on tu może być?

– A może śpi w mesie oficerskiej, tam najlepiej lubi.

– Patrzyłem i tam.

Mączka wzdycha nagle i wchodzi do kabiny.

– Mówię wam, nie trzymajcie fotografii tej waszej córki nad koją.

– Bo co? – pyta cieśla, wciąż myślami przy psie.

– Za ładna! Chłopcy kiedyś w morzu wścieklizny dostaną. Kto to widział pokusy takie na ścianie wieszać.

Wojtysiak chmurzy się i wyciąga Mączkę z kabiny.

– Odczep mi się od dzieciaka, dobrze? – mruczy niezadowolony.

– Ładny mi dzieciak! Przedstawilibyście pannę Frankę kolegom!

– Nie ma jej w domu. Uczy się. W internacie.

– Phi! Będziecie mieli uczoną córkę! Już wiem! On poszedł do doktora!

– Kto?

– Pirat! Poszedł do doktora po pigułkę. Przecież co dnia rano dostaje.

– Ale nie przed lądem.

– Taki mądry to on już chyba nie jest, żeby wiedzieć, że mu na lądzie reumatyzm nie zagraża. Zajrzyjmy do doktora.

Doktor Danielewicz pakuje walizki, walczy z ich zawartością i podnosi głowę dopiero wtedy, gdy Mączka krzyczy od progu:

– Dzień dobry, panie doktorze!

– Dzień dobry! Jest już pilot?

– Jeszcze nie. Ale zaraz będzie.

– Nie było tu Pirata? – pyta cieśla.

Danielewicz wznosi oczy do nieba.

– Był. Obudził mnie o świcie. Powinien go pan lepiej pilnować, panie Wojtysiak

– Przepraszam.

– Pan doktór nie zmieści wszystkiego w tej walizce, może pomóc? – ofiaruje się Mączka.

– Dziękuję, też pan nic nie poradzi. Po prostu za dużo nakupiłem, a to w dodatku zajmuje tyle miejsca.

– O rany! Same zabawki! Celnicy będą mieli naprawdę ładną zabawę, jak zaczną to panu wszystko rozkręcać.

– Ja też do niedawna tylko to woziłem: misie, lalki, wózki – wtrąca cicho Wojtysiak.

Mączka parska śmiechem.

– Teraz niedługo prawdziwy wózek będziecie musieli przywieźć.

– Zamknij gębę, dobrze?

– No, no, panowie! – uspokaja doktor.

– A co ja takiego powiedziałem? Pan doktor widział, jaką cieśla ma córkę? Lollobrygida! A wydajcie ją przypadkiem za jakiegoś przybłędę z lądu! Będziecie mieli ze mną do czynienia!

– Chodźcie już, chodźcie, Mączka, gadacie Bóg wie co. Przepraszamy pana doktora.

– Kapitan już na mostku? – woła za nimi doktor.

– Jeszcze nie, ale zaraz wychodzi.

– Wie pan co, panie cieśla? – mówi Mączka już na korytarzu. – On jest na pewno u Paprocia, ten wasz Pirat.

Cieśla kręci głową z niedowierzaniem.

– Przecież śniadanie już jadł.

Ale idą do kuchni i rzeczywiście zastają tu Pirata, jak obgryza ogromną kość, a kucharz Paproć przygląda się mu z rozczuleniem.

– A nie mówiłem? – woła Mączka. – Cześć, panie Paproć! Cieśla swego Pirata szuka po całym statku, a on u pana wtrząsa przednią krzyżową.

Cieśla jest bardzo niezadowolony.

– I po co pan go tak przekarmia, panie Paproć?

– Po co? Żeby miał siły wytrzymać pana wikt na lądzie. Ile razy wychodzimy w morze, odkarmić psiaka nie mogę.

– Dostaje kaszę, tak jak wszystkie psy rasowe.

– On jest taki rasowy jak ja jestem książę Walii. Najwyżej mama była z dobrego domu, ale popełniła z rozpaczy mezalians.

Pirat pomrukuje nad kością z rozkoszy, a Paproć klepie go po karku. Lubi, gdy wszystkim – zarówno ludziom jak i psom – smakuje to, co daje im do jedzenia.

– Żryj, Pirat, żryj, nic się nie przejmuj, kundel jesteś, ale teraz arystokracja herbowa nie w modzie, a ja bym cię i tak na żadnego pinczerka z medalem nie zamienił.

– Chodź tu, Pirat! – woła groźnie Wojtysiak.

– Zostaw pan psa, panie cieśla, niech sobie kostkę obgryzie. Pan też, nie wymawiając, lubi podjeść. Ładnie by pan wyglądał, gdybym tak odmierzał panu kaloryjki i witaminki, a porządnego schaboszczaka żałował.

– Chodź tu, Pirat! – powtarza Wojtysiak. Oddaj to!

Pirat unosi górną wargę i zaczyna z cicha warczeć.

– Na własnego pana warczysz?

– Bo co to za pan, co żarcie odbiera? – śmieje się kucharz.

– Panie cieśla – wtrąca Mączka – Źle pan do psa podchodzi, niepedagogicznie.

– Ja mu zaraz dam taką pedagogię, że mu się odechce. Najpierw szukam go po całym statku, a potem...

– Spokój! Dobrze? – przerywa Paproć. – Spokój w kuchni!

– Odwraca się i ze swojej szafki w ścianie wyjmuje sympatyczną butelczynę. – Po jednej miętówce, tylko szybko! Cyk! Bo jak steward kapitana zobaczy, od razu wszystko staremu wypaple. Ja mu nieraz mówię: Rożek, wy się nie wysilajcie w donoszeniu, szkoda waszej gęby i tak wszystko na nic. Stary się niepotrzebnie zdenerwuje, a mnie złego słowa nie powie. Bo kiedy wyście jeszcze na kaku mówili papu, ja już ze starym do Murmańska pływałem. To on mi teraz będzie jednego kielicha żałował?

– No to jeszcze raz za zdrowie kapitana! – rozochaca się Mączka.

– O, drugiego już nie! – Paproć chowa butelkę. – Każdy kapitanowi dobrze życzy, ale on woli, żebyśmy jego zdrowie pili na lądzie. A poza tym, jak wracam do mamusi, muszę być w porządku. W dodatku dziś!

– Dlaczego dziś?

– Bo mamusia ma urodziny. Przez całą drogę kapitanowi w głowę kładłem, że na urodziny muszę zdążyć do domu.

– Kto to u nas obchodzi urodziny? – krzywi się cieśla, wciąż w złym humorze. – Urodziny obchodzi się u Niemców.

– Byle jakich się nie obchodzi, ale jak pan skończy siedemdziesiąt lat, jak moja matka...

– I jeszcze się synowej nie doczekała, wstyd, panie szefie! – woła Mączka.

Paproć śmieje się zawstydzony.

– Ona mi to samo mówi. Jak Boga kocham, po każdym rejsie mi to samo mówi.

– No, widzi pan! Czuję, że dopiero ja pana ożenię. Czy pan wie, że na całym statku tylko nas dwóch kawalerów?

– I pan cieśla Wojtysiak – wdowiec czy rozwiedziony, w każdym razie do wzięcia.

– Mnie to już dajcie spokój – mruczy Wojtysiak nie podnosząc oczu.

– Ot, właśnie na tym rzecz polega! Dawno bym się ożenił, ale co zaczepię takiego, co już małżeńskiego szczęścia zaznał, to mi każdy skrzywioną gębę pokazuje. I jak tu się żenić?

– Co tam na drugich patrzeć? Niejeden w morzu się utopił, a pan pływa i się nie boi. Już jak ja panu młodą panią Paprociową wyszukam, to pan przy niej nie tylko w noc świętojańską zakwitnie.

– Załoga pokładowa na miejsca manewrowe! – odzywa się nagle głośnik. – Załoga pokładowa na miejsca manewrowe!

– O rany! – Mączka rzuca się do drzwi. – Pilot będzie zaraz na pokładzie! Chodźmy, panie cieśla. Kapitan jest już na mostku.

– Mała naprzód!

– Mała naprzód! – powtarza starszy oficer.

– Stop, maszyna!

– Jest. Stop maszyna – odpowiadają z maszynowni.

– Sztormtrap z lewej dla pilota!

Dwa zielone wzgórza są już tak blisko, że czuje się prawie zapach ich rozkwitłej zieleni. Kapitan zamyśla się, ileż to razy wybiegały mu tak naprzeciw?

– Ciekawym, który ma dzisiaj służbę? Chciałbym, żeby Reszko.

– Czy to nie wszystko jedno?

– Lubię, jak nas Reszko wprowadza, wesoły człowiek, przyjemnie, kiedy się ma z nim do czynienia. Ile razy wychodzi po nas Reszko, wszystko idzie jak z płatka.

Starszy oficer uśmiecha się nieznacznie.

– Rozumiałbym obawy pana kapitana, gdybyśmy wychodzili w morze, ale co się może zdarzyć na lądzie?

– Ho ho, mój drogi, jak popływasz tyle lat co ja, to przekonasz się, że ląd dla marynarza jest zawsze niebezpieczniejszy niż morze. Tu się dopiero przeżywa najgorsze tajfuny i szkwały.

– Pan kapitan chyba nie myśli o... rodzinnych?

– O, i te się zdarzają, zdarzają się, zapewniam pana. W każdym razie widziałem już niejednego, co z ulgą właził z powrotem na trap. – Kapitan poważnieje. – Ale teraz myślę o tej naszej łajbie. Pan sądzi, że to się da tak szybko naprawić? Bo ja nie jestem tego taki pewny.

– Ostatecznie uszkodzenie niewielkie. W ciągu postoju powinni to zrobić. Inna kwestia, że statek stary i gdzie go nie dotknąć, zdałoby się coś naprawić.

– „Tarnów”, psiakrew! „Berdyczów” powinien się nazywać.

– Ale jestem pewien, że kiedy przyjdzie taka chwila, trudno będzie się panu z nim rozstać.

– Boże drogi – i do starej żony się człowiek przyzwyczaja i nie zamieniłby jej na inną, choć tyle się kręci młodych dopiero co po wodowaniu. W każdym razie cieszę się, że pan idzie właśnie teraz na urlop. Kiedy indziej bym się wściekał z tego powodu, ale teraz przynajmniej jeszcze przed urlopem zdejmie mi pan ten remont z głowy. Musiałbym sam sterczeć na stoczni. Tylko zaraz po przeglądzie statku proszę do mnie zadzwonić.

– Ma się rozumieć, panie kapitanie.

– O, jest pan Reszko! Witam! Witam kochanego pana! Dopiero kiedy pana widzę, czuję, że naprawdę jestem w Gdyni. Pilot wie, że jest pierwszym przedstawicielem lądu i powinien odwzajemnić się serdecznością przy powitaniu.

– Dzień dobry! Czołem, panie kapitanie! Cześć, chief! Jak zleciało? Pan kapitan świetnie wygląda!

– Z każdym rejsem starszy, z każdym rejsem, panie Reszko. Co słychać w Gdyni?

– Nie wiem, co słychać, ale widać wiosnę. Wiosna, panie kapitanie!

– Mała naprzód!

– Halo, maszyna! Pilot na pokładzie, czekać na manewry!

– Tak, dziękuję – odpowiada mechanik Gruda z maszynowni. – Czekać na manewry. Nie wiesz, dokąd idziemy?

– Przypuszczam, że na Rotterdamskie – odpowiada starszy oficer.

Kucharz Paproć stoi przy burcie ze stewardem kapitana.

– Ma pan coś do oclenia, panie szefie?

Paproć nie jest chętny do zwierzeń.

– Co ja tam mogę mieć? Drobiazgi. Walizki nie warto otwierać.

– U mnie to samo. Ciekawe, jak dzisiaj przejdzie odprawa?

– Ba, każdy chciałby to wiedzieć.

– To zależy, kto wszedł przed nami.

– Właśnie, za cudze grzechy człowiek cierpi.

– Może będą mieli dziś dobry humor.

– Ja bym im nie wiem co dał na rozweselenie.

– A mówił szef, że nic nie ma?

– Pewnie że nic. Ale nic a nic – to różnica.

Steward kiwa głową.

– Ale u kogo człowiek zrozumienie znajdzie?

– Maszyna stop!

– Jest. Maszyna stop!

– I wychodzić na pokład, szybko – dodaje prywatnie starszy oficer. – Żony czekają!

– Moja tam nie czeka – odpowiada Gruda przez tubę.

– Dlaczego?

– Nie znasz Walentyny? Ona lekcji nie opuści, chyba żeby się świat walił.

– No to wychodź na pokład, popatrzysz sobie na cudze, jedyna okazja.

Na pokładzie jest już prawie cała załoga. Bo nabrzeże zbliża się coraz bardziej i już widać na nim wyraźnie kolorowy tłum. Jeszcze chwila, dwie i wyłaniają się twarze, drogie twarze, nie widziane przez kilka miesięcy – i szał ogarnia tych na statku i tych na lądzie. Powiewają chusteczki, kapelusze, krzyżują się okrzyki.

– Zocha! Zocha! – woła steward, przechylony przez burtę, i chwyta Paprocia za ramię. – Widzi pan Zochę?

– Gdzie? Nie widzę. Tyle tych babek!

– W niebieskim palcie. Zocha! Nie słyszy. A kapitanową pan widzi? I córkę starego? I chłopaków? Cała rodzina przyjechała, stary się ucieszy. Zocha! Zocha!

– Gienek! – dobiega głos z daleka.

– Masz przepustkę?

– Mam.

– Maciuś zdrowy?

– Zdrowy. Już sam siedzi.

Ci na mostku nie myślą na razie o swoich rodzinach.

– Szpring pierwszy! Przygotować cumy i rzutki!

Steward wciąż szarpie Paprocia.

– Słyszał pan? Już sam siedzi! Jak wyjeżdżałem, miał dwa miesiące! A teraz już siedzi!

– Puść mi pan rękę! Co mnie pan tarmosi? Siedzi to siedzi, wielkie rzeczy!

– Jakby pan miał takiego małego szkraba, toby pan wiedział, co to znaczy.

Niespodziewanie Paproć się rumieni.

– Ja?

– A dlaczego nie? Nie mógłby się pan jeszcze ożenić?

– Co wyście się wszyscy na mnie uwzięli z tym żenieniem?

Na pokład wchodzą celnicy.

– Przygotować bagaże do kontroli celnej!

– Jakie tam bagaże? Od razu bagaże! – wzrusza ramionami steward.

Kontrola celna nie omija nikogo, nawet tak wszechmocnej na statku osoby kucharza.

– Co pan ma w tej walizce?

– Przecież pan widzi, kożuszek chiński dla mamusi na urodziny. Ranne pantofle, szlafrok. Jakby pan miał matkę, co akurat dziś skończyła siedemdziesiąt lat, toby pan jej nic nie przywiózł?

– Nie interesuje mnie dla kogo, tylko co.

– Jak to nie interesuje pana dla kogo? A czy ja nie mogę mamusi na urodziny zegarka przywieźć?

– Proszę przekazać szanownej mamusi moje najserdeczniejsze życzenia, ale cło trzeba zapłacić. A co jest w tej walizce? Proszę otworzyć!

U kapitana już po kontroli.

– Czy można zamknąć walizki?

– Tak jest, panie kapitanie, dziękuję.

– Dziękuję. – Kapitan otwiera drzwi na korytarz woła: – Witold! Jacek! Znoście walizki do samochodu!

Chłopcy zjawiają się natychmiast, jest i Agnieszka.

– Weź te dwie duże!

– Dobry jesteś, a co ty będziesz niósł?

Agnieszka patrzy z niepokojem, jak przerzucają walizki.

– A gdzie są moje płyty?

– Nie bój się, nic im się nie stanie – uspokaja ją ojciec i bierze ją pod brodę. – Jeszcze wyładniałaś, Agnieszko.

– Tatuś jest bardzo miły!

– Niech jej jeszcze i ojciec w głowie zawraca – burczy Witold znad walizy.

I Jacek ma coś w tej sprawie do powiedzenia.

– Właśnie! Telefon się w domu urywa.

– Nieprawda. Nikt do mnie nie dzwoni. A przynajmniej nikt taki, z kim chciałabym rozmawiać.

Ojciec wciąż trzyma ją pod brodę i przygląda się jej z upodobaniem.

– To niedobrze, Agnieszko, niedobrze. A dlaczego mama nie weszła na statek?

– Czeka w wozie. Nie chciała się pchać.

– Dzisiaj na trapie tłok, jak na Świętojańskiej, a mama w szpilkach.

– Uważaj i ty, Agnieszko – mówi ojciec, bo właśnie schodzą po trapie.

– Niech się tatuś nie boi, nie spadnę.

– Mama zdrowa?

– Jak to mama, wciąż się martwi.

– O co?

– Zawsze sobie coś takiego znajdzie.

A Maria biegnie właśnie im naprzeciw i rzuca się mężowi na szyję.

– Michał! Och, Michał! Nareszcie!

– Tylko niech się mama za bardzo nie roztkliwia – wtrąca się Jacek rzeczowo.

– Już się ciebie doczekać nie mogłam.

– I ja, i ja, kochanie. Poczekaj, niech zobaczę, jak wyglądasz. Ładnieją te moje kobiety! Daję słowo, obydwie coraz ładniejsze!

– Och, mój kochany!

– Tatuś się taki szarmancki zrobił – śmieje się Agnieszka – że mi to wygląda aż podejrzanie. Czy przypadkiem nie płynęła na statku jakaś pasażerka?

– Uchowaj Boże. Przynajmniej mogliśmy się nie golić i nie trzeba było krępować języka.

Chłopcy znowu się kłócą.

– No, jak wstawiłeś tę walizkę? Bagażnik się nie zamknie.

– Zamknie się, jak dociśniesz.

– Moje płyty! – woła Agnieszka. – Tatusiu, oni mi pogniotą moje płyty!

– Płyty są w neseserze. Weźmiemy go do samochodu na kolana.

– Kto prowadzi? – pyta Jacek.

Witold piorunuje go wzrokiem.

– Jak to kto? Ja!

– Dlaczego ty? Zawsze ty!

– Co podskakujesz? Masz prawo jazdy?

– Ale Agnieszka ma.

– Mogłabym pokazać ojcu, jak prowadzę.

– Żebyś nas rozbiła?! Nikogo nie puszczam do kierownicy!

– To ja nie jadę!

– No to nie jedź, wielka historia!

– Dzieci! – Maria patrzy na nich błagalnie. – Nie popisujcie się przed ojcem!

– To dlaczego on mi nie chce dać prowadzić?

– Ustąp mu, Agnieszko! Nie możesz mu raz ustąpić?

– Mamusia zawsze staje po jego stronie.

– Moi drodzy – przecina dyskusję kapitan – naprawdę macie dość czasu, żeby wykłócić się beze mnie. Witold, siadaj za kierownicą, Jacek koło ciebie, a moje obie panie z tyłu razem ze mną.

Jacek zatrzaskuje drzwiczki samochodu.

– Tata nas uregulował.

Kapitan roziskrzonym wzrokiem spogląda na brzydką portową ulicę, jakby to były Pola Elizejskie.

– No i mówcie teraz, co nowego?

Maria milczy przez chwilę zakłopotana.

– Co u nas może być nowego? Opowiadaj, co u ciebie?

– U mnie? No, wiesz! Morze, jak morze, a o czym tu opowiadać?

– Jakby mnie ojciec chociaż raz wziął ze sobą, to ja już bym miał o czym – odzywa się Jacek.

Agnieszka jest nastrojona złośliwie.

– Ty najpierw zdaj maturę.

– Zamknij się, czy ja się czepiam twoich egzaminów?

– Jacek, jak ty mówisz do siostry?

– To dlaczego zaczyna? Ojciec sam widzi, ja zaczynam?

– Dzieci – wzdycha matka i odwraca się do męża. – Tyle razy cię prosiłam, żebyś chociaż jeden rejs, jeden rejs został na lądzie i zajął się trochę nimi.

Kapitan nie patrzy jej w oczy.

– Dobrze, kochanie, może... może następny... pogadam w PLO...

– Wciąż mi to obiecujesz! Wciąż mi to obiecujesz od... od dwudziestu lat.

– Kochanie.

– Ale ja już chwilami zupełnie sił nie mam. Co ty myślisz, cały dom na mojej głowie. Może byś tak raz poszedł na wywiadówkę do gimnazjum albo przejrzał indeksy Witolda i Agnieszki.

– Mój może ojciec przeglądać – odzywa się Witold od kierownicy – proszę bardzo. Chyba nie można kończyć medycyny wcześniej niż ja.

– No tak, ty jesteś w porządku...

Agnieszka wzrusza ramionami.

– Czy mamusia musi od razu po przyjeździe...

Tym razem Jacek jest po stronie siostry.

– Mama przecież jakby tej swojej audycji nie nadała, toby chora była.

– Jak ty mówisz do matki?

– Wcale nie do matki, tylko o matce, o kim, o czym, siódmy przypadek. Ojciec to słyszy raz na pół roku, a my co dzień. „Arrivederci Roma” też się sprzykrzy.

– No widzisz! Sam widzisz! – szepcze Maria.

Agnieszka poklepuje ją po plecach.

– Och, mamusiu, doprawdy!

– Czy pamiętał ojciec o maszynce do golenia? – wtrąca Witold.

Kapitan odpowiada nie od razu.

– Tak, przywiozłem ci.

– Remingtona?

– Remingtona.

– A co masz dla mnie? – pyta Agnieszka.

– Zobaczysz.

– Niech jej ojciec nie przywozi kiecek – Jacek odwraca się na siedzeniu – bo ona uwodzi w nich swego profesora.

Agnieszka ma ochotę go uderzyć.

– Milcz!

– Agnieszko!

– Dlatego jest taka wściekła, że prawda!

Kapitan ma tego dosyć.

– Jacek, proszę cię, przestań w ogóle się odzywać!

– W porządku, ja się nie narzucam. Mógłby się ojciec chociaż trochę za mną stęsknić.

Maria jest purpurowa.

– Masz małą próbkę tego, co ja przeżywam na co dzień.

Kapitan próbuje żartować:

– Przynajmniej Cesia sprawuje się jako tako?

– Akurat, trafiłeś! Już jej nawet miałam wypowiedzieć.

– Boże drogi, co się stało?

– Zobaczysz sam, że trudno z nią wytrzymać. Zakochała się!

– To chyba powód do radości.

– Jak dla kogo. Narzeczony raz jest, raz go nie ma. Znika, jak kamfora, i wtedy Cesia szaleje. Czy ja mam nerwy, żeby znieść wszystkie amory Cesi i Agnieszki?

– Moje? Mamo!

– No więc dobrze, twoje nie.

– Chcę wreszcie wiedzieć, co mi tatuś przywiózł – naciera znów Agnieszka, a w jej głosie brzmi już zniecierpliwienie.

– Znowu zaczynasz? – parska Jacek.

– Dobrze wiesz, że pytam o płyty.

– Masz trzy longpleje z włoskimi piosenkami.

– Prosiłam także o meksykańskie.

– Gdzie na mojej linii można dostać meksykańskie płyty? W Chinach?

– Mógł tatuś kupić w Antwerpii albo w Hamburgu.

– Nie miałem już pieniędzy.

– Akurat dla mnie nie miał tatuś pieniędzy!

Jacek znów odwraca się ku tylnemu siedzeniu.

– Wszystko ma wydawać na ciebie! A ciekaw jestem, czy o mnie ojciec pamiętał?

– Uspokójcie się, dobrze? – woła błagalnie Maria. – Wstyd mi za was! Nie zapytaliście nawet ojca, jaki miał rejs.

Jacek patrzy na matkę z politowaniem.

– Skoro jest cały i żywy, to znaczy, że dobry.

– Za dobry to on nie był – mówi kapitan powoli. Agnieszka się uśmiecha.

– Tatuś przyzwyczajony.

Kapitan ma przez chwilę ochotę opowiedzieć im, jaki był ten rejs, ale zaraz rezygnuje z tego.

– Tak, oczywiście – mruczy i dodaje pośpiesznie: – Jedna mama nie pyta, co jej przywiozłem.

– Bo wiem, że i tak zawsze o mnie pamiętasz – odpowiada Maria cicho.

– Mama nie lubi się już ubierać.

– Co ty opowiadasz, Agnieszko – kapitan jest naprawdę zły. – Która kobieta tego nie lubi?

Mama Paprociowa przymierza przywieziony przez syna szlafrok. Nie jest zadowolona.

– A jaki miałem kupić? – denerwuje się Paproć. – Czerwony? W mamy wieku czerwony szlafrok?

– Przede wszystkim co to znaczy w mamy wieku? Myślisz, że ja mogę się ubierać już tylko na czarno?

– Ależ, mamusiu, na czarno ubierają się zupełnie młode kobiety.

– No właśnie! Podlotka chcesz z matki zrobić?

– Oj, i tak, i tak niedobrze!

– Schowam ten szlafrok do szafy i jak się ożenisz, będziesz miał dla żony, jak znalazł.

– I mama też?

– Co, ja też?

– O tym żenieniu. Wciąż mi wszyscy o tym mówią.

– No bo czas, najwyższy czas!

– Mamusia myśli, że mógłbym jeszcze...

– Co to znaczy jeszcze?

– No bo już mi niedługo czterdzieści dziewięć latek stuknie.

– Latka nie dzięcioł, żeby ktoś słuchał, jak stukają. Jesteś mężczyzną w sile wieku, na stanowisku...

– Stanowisko to znowu żadne nie jest, kucharz na statku.

– Twój świętej pamięci ojciec też był kucharzem, a przed wojną na starostę bym go nie zamieniła. I domek mi wybudował, i miałam wszystko, o czym dusza zamarzy. A twojej by było źle?

– Naprawdę mama by chciała?

– A do kogo ja tu mam usta otworzyć, kiedy ty jesteś w rejsie? Kapitanową zanudzam, bo w sąsiedztwie. Gdyby się tak trafiła jakaś poczciwa dziewczyna, stateczna, pobożna...

Paproć zamyśla się.

– Ale wie mama, jak człowiek tak po ludziach popatrzy, strach ogarnia. Strach ogarnia...

Na statku zostali już tylko ci, którzy mają służbę.

Jeszcze tylko Gruda czeka na taksówkę i cieśla Wojtysiak błąka się po pokładzie z Piratem.

– Zabiorę pana taksówką – woła Gruda. – Moja Walentyna o drugiej kończy lekcję, muszę być punktualnie przed szkołą w Gdańsku.

– Dziękuję panu inżynierowi, ale ja tu jeszcze trochę pobędę. Nie mam się dokąd śpieszyć...

Gruda przygląda mu się ze zdziwieniem.

– No, jak pan woli – powiada wreszcie.

– Do widzenia. Jutro będzie pan w maszynowni?

– Tak, jutro mam służbę. Daj łapę, Pirat! Do widzenia!

Taksówka pędzi przez całe Trójmiasto. Gruda nerwowo spogląda na zegarek. Czasem zamyśla się, gdy jakaś ulica robi mu niespodziankę nowym domem, którego nie było, gdy wyjeżdżał w rejs, ale zaraz znowu patrzy na zegarek i przynagla kierowcę do pośpiechu.

Oczywiście przyjeżdża za wcześnie i musi długo czekać przed szkołą, zanim w bramie ukaże się chmara dzieci, a za nimi Walentyna, jego Walentyna biegnąca z radością ku niemu, choć już nie powinna, nie powinna tego robić.

– Romek! Co za niespodzianka! Myślałam, że wejdziecie wieczorem.

Gruda obejmuje ją ramieniem.

– Nie powinnaś tak biegać, musisz uważać na siebie! Pisałem ci o tym w każdym liście.

Walentyna śmieje się pogodnie.

– Nic mi nie będzie. Wczoraj byłam u lekarza, wszystko w jak najlepszym porządku.

– Kiedy?

– Och, biedaku, będziesz w rejsie.

– Ty mnie żałujesz? Jak ty sama dasz sobie radę?

– Jakoś dam, czy ja pierwsza? Które z waszych marynarskich dzieci urodziło się przy ojcu? Żebyś tylko mieszkanie załatwił.

– Od jutra zaczynam chodzenie w tej sprawie.

– Poczekaj, widzę Krzysztofa Danielewicza, to syn waszego doktora. Powiem mu, że ojciec wrócił.

Walentyna stara się przekrzyczeć gwar dziecięcych głosów.

– Krzysztof! Krzysztof!

– Pani cię woła! – krzyczą dzieci.

Walentyna przykłada dłoń do ust.

– Krzysztof! Biegnij szybko do domu, tatuś przyjechał!

A dzieci powtarzają:

– Krzysztof! Twój tatuś przyjechał!

Kochankowie róży wiatrów

Подняться наверх