Читать книгу Kochankowie róży wiatrów - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5

II

Оглавление

Na korytarzu w gmachu armatora ruch jak na Świętojańskiej. Można tu spotkać wielu kolegów i znajomych z innych statków, których nie widziało się od lat, ale Paproć i Mączka nie mają ochoty na rozmowy towarzyskie. Wpatrują się w drzwi windy, w których jednak wciąż nie widać kapitana.

– Wyglądamy, panie szefie, co? – wzdycha Mączka.

– A niech to wszyscy diabli! Zawsze to przeczuwałem, ale stary był taki zakochany w tym swoim „Tarnowie”, że słowa nie można było powiedzieć. I teraz co?

– Muszą dać nowy statek.

– Albo przeniosą do rezerwy.

– Tfu, panie szefie! Co pan w pogodny dzień takie rzeczy wygaduje? Stary siedzi na górze i załatwia. Poczekajmy.

– Tu będziemy czekać, na korytarzu?

– Możemy skoczyć do „Bursztynowej”. Przełkniemy coś, w gardle zaschło.

– Nerwy! Jak ja się tylko zdenerwuję, od razu muszę się czegoś napić.

– Ja tak samo. Chodźmy!

– Od wczoraj miałem już złe przeczucie. Właściwie to nie ja, tylko mamusia. Śniła się jej kwoka z kurczętami. A jak mamusi się śni kwoka z kurczętami – koniec, zmartwienie murowane. No i masz!

– Szef w przesądy wierzy? Zobaczy pan, że wszystko jeszcze na dobre się obróci. Stary ma w dyrekcji dobrą markę, co pan myśli – zostawią go bez statku?

– Oddelegują na stocznię do doglądania remontu.

– A czego pan będzie doglądał?

– Właśnie. Też chciałbym wiedzieć. Ryby bym chyba łowił w kanale.

„Bursztynowa” nie jest lokalem najwytworniejszym w mieście, to znaczy usiłuje nim być po każdym remoncie. Ale mija kilka tygodni i wracają tu wszyscy starzy goście, wystraszeni chwilowo czystością ścian i świeżością mebli.

Mączka popycha wahadłowe drzwi i od razu są w dymie, w gwarze, w dobrze znajomej woni, która jest taka sama we wszystkich knajpach marynarskich na całej kuli ziemskiej.

– Zaraz się panu humor poprawi, szefie. Jak ja wchodzę do „Bursztynowej”, to żebym nie wiem jakie miał zmartwienie... O, jest Felunia! Pan widział gdziekolwiek na świecie w barze taką dziewczynę? Co? Niech pan sam powie! Nawet ta czarna z Kolombo mogłaby naszej Feluni buty czyścić. Albo ta z Hamburga spod „Good-bye, Matrosen”, wysiada przy naszej Feli, daję słowo.

Paproć zatrzymuje się przed barem i potwierdza ze znawstwem.

– Owszem, kobieta na medal!

– No, widzi pan! Zaraz pan o wszystkich zmartwieniach zapomni. Serwus, Felunia! Jak się masz!

– A, pan Heniek! – rozpromienia się barmanka. – Nareszcie! Dawno pana u nas nie było. Już myślałam, że pan o mnie zapomniał.

– Ja, o pani? – zachłystuje się Mączka. – Panno Felu, pani mnie o taką zdradę podejrzewa? Trzeba było przecież dać i innym knajpom trochę zarobić, niejedna „Bursztynowa” na świecie. Za to w Gdyni przychodzę do pani o suchym pysku. Ani kropli nigdzie po drodze. I jeszcze kolegę przyprowadziłem.

– Bardzo mi przyjemnie.

– Tylko spojrzał na panią, od razu się zakochał.

Fela śmieje się z kokieteryjnym niedowierzaniem. Oparta biodrem o kontuar, przechylona nieco do tyłu, pozwala mężczyznom patrzeć na siebie.

– Nie wierzy pani? Panie szefie, nie powiedział pan „kobieta na medal”?

– Powiedziałem i nie cofam.

– Widzi pani. A pan Paproć to nie byle kto, kucharz na naszym statku. Potęga! Nie tam jakiś chudopachołek, jak ja, co nawet nie może kobiety zaprosić na porządny tapczan, ale człowiek, jak to się mówi, sy-tu-o-wa-ny. Domek w Orłowie, ogródek, opel kapitan jako taksówka lata...

Paproć udaje niezadowolonego.

– Po co ty od razu o tym wszystkim...

– Żeby panna Fela wiedziała, z kim ma do czynienia. Kto stawia i płaci. Dla mnie to by nalała czystej. A panu szefowi to poda co innego.

– Dwie wiśniówki na rumie – dysponuje Paproć.

– Chyba trzy – poprawia Mączka.

– Oczywiście trzy, jeśli panna Felicja pozwoli...

– Dlaczego ma nie pozwolić? Musi interes popierać. Przecież nie stoi w barze tylko dla ozdoby.

Fela podnosi w górę obnażone ramię.

– Zdrowie panów!

Ale Paproć protestuje.

– Nie, nie, najpierw zdrowie pani!

– Ja was pogodzę. Przede wszystkim trzeba spełnić życzenie gości i wypić zdrowie naszej panny Feli, żeby zawsze królowała w „Bursztynowej”, a potem... pięknym kobietom odmawiać nie wypada i jeśli chcą wypić nasze zdrowie...

– Jeszcze raz trzy wiśniówki!

– A więc za zdrowie panów i nową znajomość!

Mączka bije się pięścią w potężne piersi.

– Odtąd już będzie pani miała na „Tarnowie” dwóch wielbicieli...

– Co do wielbicieli to się zgadza, no ale jeśli chodzi o ,,Tarnów”... – Paproć przypomina sobie o gnębiącym ich zmartwieniu.

– Właśnie, coś już dzisiaj słyszałam. Bo byli tu przedtem goście i też rozmawiali o „Tarnowie”.

– Słyszy szef? Tutaj już ktoś z naszych szukał u panny Feli pocieszenia.

Barmanka pokazuje piękne zęby i klepie się po skórzanej torbie, którą nosi pod maleńkim fartuszkiem.

– I znalazł! Zapewniam pana, że znalazł!

– Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Niech pani jeszcze naleje! Łajbę nam na stocznię wzięli i nie wiadomo, co z nią będzie. I z nami!

– To przykre – martwi się Felunia, ponieważ zawsze współczuje wszystkim zmartwieniom swoich gości.

– Niech to wszyscy diabli!

– Fe, panie szefie, przy panience?

– Przepraszam, ale ile razy o tym pomyślę, najgorsze słowa cisną mi się na usta.

Fela znów sięga po butelkę.

– Zamiast się martwić, proszę wypić.

– Widzi szef, co to znaczy czułe kobiece serce! Panna Felunia nie pozwoli się nam martwić.

– A mówiłem staremu, co to za statek, skoro nawet garnki na nim ciekną. Nie wierzył.

– O starego niech pan będzie spokojny, nie zostanie bez statku. Już mi ktoś rano mówił, że ma dostać nowy dziesięciotysięcznik.

– Goście, co tu byli, mówili to samo.

– Słyszy szef?

Fela jest poinformowana dokładnie.

– Nowy dziesięciotysięcznik po próbnym rejsie. Tylko kłopot z tym, że podobno jest już kapitan i część załogi.

– No masz! Jest już kapitan! I może kucharz także? Jak mojej mamusi śni się kwoka z kurczętami... no, co? Nie sprawdza się, Heniek? Nie ma zmartwienia?

– A ja jak tylko zobaczę we śnie, że butelek mi na półce brakuje, od razu wiem, że będzie remanent.

– A niech was! Dobraliście się w korcu maku!

– On nie wierzy! Panno Feluniu kochana, niech no pani da rączkę do pocałowania, przynajmniej pani po mojej stronie. Wszystko się sprawdza, a on nie wierzy.

– Co się sprawdza, że mamy na razie o jednego kapitana za dużo? Zostanie któryś w domciu.

– Ja tam bez swego starego nigdzie się nie ruszam.

– Żeby on się tylko bez nas nie ruszył.

– O to jestem spokojny. Cała dyrekcja PLO wie, że kapitan Gralewicz bez Paprocia w morze nie wyjdzie. On się nieraz przekonał, co te młodziki potrafią nagotować. A w morzu kuchnia najważniejsza! O czym człowiek ma myśleć w rejsie, jak nie o jedzeniu? Jaką ma rozrywkę? Te kilka książek? I trzy filmy, które zanim się przejdzie Gibraltar, już się umie na pamięć? Jedyna rozrywka to rozmyślanie, co Paproć poda na obiad. Albo na kolację.

Mączka przechyla się przez kontuar i trąca Felę w ramię.

– Nie ma to, panno Felu, jak pewność siebie, prawda?

Ale Fela wpatruje się w kucharza poważnymi, zasłuchanymi oczyma.

– Pan Paproć ma dużo racji. Od dobrego kucharza wiele zależy. Może poprawić wszystkim humor na statku i może go zepsuć.

Paproć promienieje.

– Jak pani to od razu... jak pani to prześlicznie powiedziała! Rączka! Rączka do pocałowania!

– Szybko pana załatwiła, panie szefie! Rączki by pan już tylko cmokał, oczyma przewracał...

Jacyś goście stają obok i natarczywie dopominają się obsłużenia.

– Przepraszam na chwileczkę, muszę gościom nalać.

– Ale wróci pani do nas, Felunia?

– Panno Felicjo!

– Wrócę! Zaraz wrócę!

Mączka obejmuje Paprocia przez plecy.

– Wzięło szefa, co? Dziewczyna! Nie ma to jak Polki! Ja to na tym odcinku jestem taki patriota, że się najładniejszej za granicą skołować nie dam. Owszem, jest czasem na co popatrzeć, ale rozumie szef? Duszy nie ma!

– A w pannie Felicji to od razu coś tak bliskiego...

– Swoja dziewczyna! To się czuje z daleka!

– Jak ona to ślicznie powiedziała: od kucharza wiele zależy!

– A jak patrzyła na pana szefa! Szef widział takie oczy? I ząbki? I wszystko inne na swoim miejscu, żadnej lipy, od razu widać. A nóżki! W kostce cienkie, a wyżej, jak butelka od szampana.

– Już innego porównania nie mogłeś wymyślić?

– A jakie inne może się tu nasunąć, kiedy stoję przed dwoma rzędami butelek? Felunia zresztą warta jest porównania tylko z szampanem.

Paproć zamyka oczy.

– Nadzwyczajna kobieta!

– Ba! Ja bym szefowi coś powiedział, kuć żelazo, póki gorące! Na co szef ma czekać? Na następną pięciolatkę? A tymczasem dziewczynę zdmuchnie ktoś sprzed nosa.

– O czym ty mówisz?

– Mówię o tym, że jeśli szef pozwoli, żeby ktoś nie z branży Felunię poderwał, to nigdy tego szefowi nie przebaczę i nie przebłaga mnie szef nawet piersią indyka.

Paproć chichoce cichutko, obracając w palcach kieliszek.

– Heniek, przestałbyś, doprawdy...

– Właśnie że nie przestanę. Jeszcze mnie szef za ojca chrzestnego poprosi. Małe Paprociątko sobie szef wyobraża? Do Feluni podobne, oczka czarne, włoski kręcone...

– No, Heniek! Co ty, Heniek!

– Czy ród Paprociów ma wygasnąć? Niechże szef się zastanowi. Bo na morzu będzie za późno.

– Wiesz, ja bym się nawet i odważył – Paproć poważnieje i odwraca oczy, żeby nie widzieć, jak Fela opiera się biodrem o kontuar – ale, psiakrew, wciąż mi ten nasz cieśla przed oczyma stoi.

– Wojtysiak?

– Przecież że Wojtysiak.

– Co ma cieśla do tego?

– A to, że wciąż o nim myślę. Nie wyszło mu coś w życiu, to widać. I pchać tu się dobrowolnie w taką historię? Powiedz sam, Heniek, no powiedz sam...

Urzędniczka w schronisku dla nieletnich nie lubi widocznie zwierząt. Nawet niewinny wzrok Pirata nie budzi w niej zaufania.

– Z psem? Z psem wchodzić nie wolno.

– Nie mam go gdzie zostawić – tłumaczy się Wojtysiak. – Leżeć, Pirat! Leżeć koło nogi!

– Pana dowód osobisty!

– Proszę!

Urzędniczka otwiera dużą księgę i zapisuje:

– Wojtysiak Józef... widzenie z Franciszką Wojtysiak, córką.

Wojtysiak obiecywał sobie, że zachowa spokój, ale nagle odzywa się w nim taki żal, że nie może pohamować słów:

– Proszę pani, to niemożliwe, ona tego nie zrobiła! Moja córka? Przecież to jeszcze dziecko!

– My w to nie wchodzimy. Do naszego schroniska nieletnie kieruje sąd i niech się pan tam zwróci.

– Człowiek prawie pół roku w morzu, dziecko samo, tylko ze starą ciotką...

Urzędniczka zamyka księgę.

– Z tym to już do sądu, to do nas nie należy. Proszę poczekać.

Wojtysiak przysiada na brzegu krzesła i wsłuchuje się w odpływające w głąb korytarza kroki. Skrzypią jakieś drzwi i nagle odzywa się głos, na którego dźwięk Pirat stawia uszy, zrywa się na nogi i zaczyna kręcić ogonem.

– Leżeć, Pirat! Leżeć! – upomina go groźnie cieśla, i gdy na progu staje dziewczyna, mówi cicho, jakby sam siebie o coś prosił:

– Franka!

Dziewczyna robi kilka kroków ku ojcu i zatrzymuje się niepewnie. Wtedy cieśla krzyczy:

– Zrobiłaś to? Odpowiedz zaraz, zrobiłaś?

– Nie! – Franka wybucha gwałtownym płaczem, wciskając obie pięści w oczy. – Nie!

– Skąd się tam wzięłaś? W nocy w „Riwierze”?

Milczenie.

– Słyszysz, o co cię pytam?

– Bożena przyszła po mnie wieczorem...

– Po co?

– Tak sobie.

– Ciotka ją wpuściła?

– Ciotki już nie było. Ciotka chodzi nocować do swojej córki.

– Dlaczego mi o tym nie pisałaś?

– Ona musi tam chodzić, bo tam jest teraz małe dziecko.

– I poszłaś z Bożeną do „Riwiery”?

Prawie że niedosłyszalne:

– Tak.

– Ile razy ci mówiłem, że masz się z nią nie zadawać?

– Bożena jest w porządku!

Cieśla znów nie panuje nad sobą i krzyczy:

– Po co wyciągała cię z domu?

– Żeby potańczyć.

Wojtysiak odwraca głowę i milczy przez długą chwilę.

– Same dziewczyny w nocy do lokalu. Wiesz, kto tak robi?

Franka przestaje płakać i czerwienieje gwałtownie.

– Ale my nic złego, nic... Tylko że w domu pusto i zimno... Ciotka nie napaliła.

– A ty sama nie mogłaś napalić?

Dziewczyna znów milczy.

Wojtysiak tłumi ciężkie westchnienie.

– I co tam było w tej „Riwierze”?

– No, nic, tańczyłyśmy. I potem przyszło dwóch szwedzkich marynarzy i...

– I?

Bardzo cicho:

– I jednemu zginął zegarek. Więc on od razu na mnie...

– Dlaczego na ciebie?

– Nie wiem, nic mu nie zrobiłam. Ale on od razu, że to ja.

– Przecież mogli cię zrewidować.

– I zrewidowali. Milicja. Bo zaraz przyszła milicja. Ale nic nie znaleźli.

– To dlaczego cię zabrali? Dlaczego cię zabrali, skoro nic nie znaleźli?

– Bo... bo myśmy raz wyszły z Bożeną. Musiałyśmy, a oni się od razu do tego przyczepili...

– Franka!

I znowu gwałtowny płacz i pięści przy oczach, jednak jak u dziecka, jak u dziecka.

– Franka!

– Nie wzięłam! Nie wzięłam! Jeszcze i tatuś na mnie!

– Przecież masz w domu wszystko – mówi Wojtysiak cicho. – Głupiego zegarka by ci się zachciewało...

– To samo im mówiłam! – woła dziewczyna przez łzy.

– Po co byś miała...

– To samo im mówiłam!

– I co teraz? Co teraz?

Franka trochę się uspokaja.

– Teraz trzeba czekać na sąd. Dopiero w sądzie się wyjaśni.

– Stracisz rok w szkole.

– Tutaj nas uczą.

– Gdzie?

– Tutaj, w schronisku. Przychodzą nauczyciele. Wojtysiak patrzy na nią, na pochyloną jasną głowę, na mokre jeszcze od płaczu policzki.

– Jak ci tu jest?

– Dobrze. Tylko trzeba pracować.

– Widzisz, a w domu nic nie chciałaś robić. Och, Franka, Franka! Tyle razy mówiłem, prosiłem...

Dziewczyna znowu ma oczy pełne łez.

– To dlaczego zostawiłeś mnie samą?

– Przecież wiesz, jaką mam pracę. Chyba nie wyobrażasz sobie, że miałbym dla ciebie rzucić pracę?

Franka powtarza cicho:

– Nie wyobrażam sobie...

I to właśnie doprowadza Wojtysiaka do wściekłości.

– Przestań! Przestań! Nie mam zamiaru tego słuchać!

– A co ja takiego powiedziałam?

– Ty dobrze wiesz! Naumyślnie to po niej powtarzasz!

– Niczego nie powtarzam.

– Matka szukała zawsze usprawiedliwienia na wszystko w tym, że zostawiam ją samą. Nauczyłaś się tego od niej.

– To dlaczego ojciec mamę wypędził? Dlaczego musiała wyjechać? Nawet nie wiem, gdzie jest.

Wojtysiak nie patrzy na córkę.

– Dobrze, że nie wiesz, gdzie jest.

– Jakby mama była, toby się to nie stało.

– Stałoby się coś o wiele gorszego. I ani słowa! Ani słowa o niej! Słyszałaś!

– Słyszałam.

– Człowieka przez tyle miesięcy nie ma w domu, wraca i oto co zastaje.

– Przecież ja nic nie zrobiłam! Nic!

Wojtysiak macha ręką.

– A diabli to wiedzą! Kto by tam wam wierzył. – I dodaje po chwili łagodniej: – Przywitaj się z Piratem!

– Chodź tu, Pirat! Chodź, daj łapę! No, możesz mi śmiało podać łapę, ja naprawdę nie wzięłam tego zegarka.

– Franka!

Pirat łasi się do dziewczyny, obszczekując ją radośnie.

– Przynajmniej ty mi wierzysz, prawda? To straszne, kiedy człowiekowi nikt nie wierzy. Nikt na całym świecie. Ty to rozumiesz, Pirat, co? Ty byś tego też nie mógł wytrzymać.

– Przestań!

Franka nie zwraca na ojca uwagi i wciąż mówi do Pirata. – Mam nadzieję, że miałeś dobry rejs. Świetnie wyglądasz.

Futro ci się błyszczy. Tęskniłeś trochę za mną?

Pies szaleje wokół Franki, a Wojtysiak mówi cicho:

– Mnie nawet o to nie zapytałaś.

– Bo tatuś tak od razu na mnie spojrzał.

– Miałem się ucieszyć, tak? Czy ty wiesz, co się działo ze mną, kiedy otrzymałem na statku tę wiadomość?

– Wiem.

– Nawet się nikomu przyznać nie mogłem. Kolegom mówię, że jesteś w internacie.

– Żeby tylko ciotka komu nie wypaplała.

– Z ciotką też się rozliczę! Tak cię pilnowała, za to wszystko co miała ode mnie. Pchałem w nią, jak w dziurawy worek! Już ja z nią porozmawiam!

Franka spuszcza oczy.

– Ona będzie na pewno gadać na mnie, niech... niech jej tatuś nie wierzy... zła na mnie, jak nie wiem co...

– O co zła?

– O wszystko! O te tańce, o kolorowe pończochy, wciąż jej się tylko coś nie podobało.

– Okazuje się, że miała rację.

– Ale ja nie chcę już z nią być, jak stąd wyjdę. Tylko patrzyła, co z domu wynieść.

– Nie będziesz już z nią. Ale sama być w domu też nie możesz. Rozmawiałem już z Paprociową, matką naszego kucharza, kobieta sama, ucieszy się z towarzystwa. Powiedziałem jej... powiedziałem jej, że kiedy wyjdziesz z internatu...

– Nie domyśli się?

– Nie, skąd? Ona nawet wyobrazić sobie czegoś takiego by nie mogła.

Franka znowu wybucha płaczem.

– Dlaczego mnie samą zostawiłeś? Jakbym nie była sama... Spytaj naszego kierownika, on ci powie, tu nie ma ani jednej takiej, co by miała ojca i matkę...

Wojtysiak stoi bezradny, a potem przygarnia ją do siebie.

– Cicho, Franka, cicho...

A na Rajskiej w mieszkaniu Danielewiczów brzmią dźwięki fortepianu. To Krzysztof przegrywa zadane ćwiczenia.

– Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery – liczy Teresa. – Źle! Jeszcze raz!

– Ojej, mamusiu! – wzdycha Krzysztof.

Teresa jest nieubłagana.

– Proszę, jeszcze raz!

– Już nie mogę!

– Możesz, możesz, proszę!

I znowu wszystko od początku. Wreszcie Krzysztof zrywa się z taboretu.

– Więcej nie było zadane.

– Ale jeszcze tego dobrze nie umiesz, będziesz się wstydził przed panią.

– Wcale się nie będę wstydził, bo i tak najlepiej gram.

Teresa musi się roześmiać, choć bardzo chce zachować powagę.

– Ładna historia!

– No! Niech mama pani zapyta. Zawsze mnie za przykład stawia. A mamusia wciąż niezadowolona.

– Ale tylko trochę. Wiesz, z takiego małego, całkiem małego niezadowolenia, to się kiedyś zrobi duża, bardzo duża radość.

– Kiedy?

– Kiedy zupełnie dorośniesz i wszyscy będą się zachwycać, jak pięknie grasz na fortepianie.

– E, to jeszcze daleko.

– Sam widzisz. Będziesz musiał bardzo pilnie ćwiczyć.

– A wie mamusia, nasza pani będzie miała małe.

– Nie mówi się „małe”.

– A jak?

– Mówi się: „Będzie miała dziecko”.

– Tak mówią w II B, a u nas w A mówią: „małe”. To i tak na jedno wychodzi, nie?

– Oczywiście. Ale małe mają zwierzęta, a ludzie dzieci.

– My nie będziemy mieli?

– Nie – Teresa ściąga brwi. – I zajmij się lekcjami, dobrze?

– Już wszystko odrobiłem. Bo Zenek dostał teraz nowego brata, wiesz?

– Ty nie dostaniesz.

– Dlaczego?

– Już ci raz mówiłam. Tatusia teraz prawie nie ma w domu...

– A po co do tego tatuś?

– Oj, nie nudź mnie!

– Bez tatusia nie można?

– A jak bym sobie dała radę, sama z małym dzieckiem?

– Pani też jest sama. Pan od naszej pani jest razem z tatusiem na statku.

– Krzysztof, ile razy mam do ciebie mówić? Nie masz się czym zająć? Tyle zabawek leży. Nawet wszystkich dobrze nie obejrzałeś.

– Obejrzałem – mruczy Krzysztof bez entuzjazmu. – Jakbym miał brata, tobym mu dał połowę zabawek. I tatuś miałby dla kogo przywozić, nie tylko dla mnie. A dlaczego tobie nic nie przywiózł?

Teresa rumieni się gwałtownie.

– Mnie? Cóż mnie... miałby przywieźć?

– Bo stamtąd można przywozić tylko zabawki?

– Tak, oczywiście.

– No to pewnie, po co nam tyle zabawek? A dlaczego tatusia jeszcze nie ma? Kiedy jest w domu, to go też nie ma.

– Tatuś jest w Gdyni. Ma jakieś kłopoty.

– Jakie?

– Nie zrozumiesz. Może być tak, że będzie musiał zostać na lądzie.

– W domu?

– W domu.

– To fajnie! No powiedz, że to byłoby fajnie.

– Tak.

– Ty się nie cieszysz?

– Ależ tak, cieszę się, ale po pierwsze: to wcale nie jest pewne, a po drugie: tatuś by się martwił.

– Tatuś woli być na statku niż z nami?

– To jest jego praca.

– Ja wolałem, kiedy tatuś pracował na stoczni, zawsze był w domu.

– Musisz się z tym pogodzić, że teraz jest inaczej – mówi Teresa surowo, bez cienia pieszczotliwości w głosie. – U nas dużo ludzi pracuje na morzu.

– Dużo? Ale myśmy nikogo takiego nie znali.

– Coś ci się pomyliło. Przecież wiesz, że mamusia pracuje w Gdynia-Radio, a to jest właśnie radio specjalnie dla marynarzy. Mamusia rozmawia z nimi, kiedy płyną daleko stąd przez różne morza i oceany. Nie opowiadałam ci?

– To ty ich znałaś, nie ja.

– Ty też. – I nagle cicho: – Nie pamiętasz Marcina?

Krzysztof odpowiada nie od razu.

– Pamiętam. – I zaraz dodaje nie patrząc na matkę: – To ja może pójdę na podwórze?

– Deszcz pada.

– Już przestał.

– Wcale nie przestał i proszę, nie sprzeciwiaj mi się po każdym słowie.

– To co ja mam robić?

– Nie wiem, co masz robić. Jeszcze nie widziałam takiego dziecka, które by się tak bez przerwy nudziło jak ty.

Krzysztof zbuntowany mamrocze pod nosem:

– Mamusia w ogóle nie widziała innego dziecka.

Teresa musi podnieść głos:

– Krzysztof! Ja ci mówię, Krzysztof...

W progu pokoju staje Danielewicz.

– Co się tu dzieje? Nawet nie słyszeliście, kiedy wszedłem.

– Tatuś! – szepcze Krzysztof zawstydzony.

– Zwykła rozmówka z Krzysztofem – wyjaśnia Teresa zła, że i ona czuje się przyłapana.

Danielewicz nie ma jednak zamiaru wdawać się w rodzinną dyskusję.

– Tylko teraz proszę, żeby był spokój, bo mi łeb pęka.

– Zażyj proszek.

– Już zażyłem. Muszę się położyć.

– Obiad jadłeś?

– Musiałem przecież coś przegryźć na mieście. Cały dzień bez jedzenia.

– I wiesz już wreszcie coś konkretnego?

– Niezupełnie. Ostatecznej decyzji jeszcze nie ma. Ale teraz ci powiem coś najlepszego! Jeśli kapitan Gralewicz dostanie nawet ten nowy dziesięciotysięcznik, to jeszcze wcale nie jest pewne, czy ja nie zostanę na lądzie.

Teresa nie jest w stanie ukryć niepokoju.

– Dlaczego?

– Bo na dziesięciotysięcznikach nie przewiduje się teraz lekarzy. Rejs krótszy, lepsze warunki, przeszkala się trzeciego oficera, żeby w razie czego mógł przyjść z pomocą.

– Ale przecież pasażerowie są na pokładzie.

– To właśnie stary usiłuje im wytłumaczyć. Poza tym, jeśli to będzie naprawdę sprawa jednego rejsu i po remoncie wrócimy na „Tarnów”, po co przeprowadzać taką rewolucję w kadrach? Kapitan, zdaje się, zrozumiał, że jeśli mnie teraz nie przeforsuje, to nie będę czekał na niego i nie zobaczy mnie na „Tarnowie”.

– Powiedziałeś mu to?

– Ach, takich rzeczy się nie mówi. Ale on o tym wie. A przy jego nadciśnieniu...

– Myślisz, że... że uda się to załatwić?

– Na razie nic nie myślę, mam wszystkiego dosyć! Człowiek wraca z takiego rejsu, chciałby odpocząć, jakoś się odprężyć, a tu wyskakują tego rodzaju historie.

– Nie denerwuj się.

– Tobie łatwo powiedzieć: nie denerwuj się.

Teresa uśmiecha się z lekką ironią:

– Tak bardzo się boisz, żeby nie zostać?

Adam podnosi na nią oczy.

– Wcale też nie mam uczucia, że zatrzymujesz mnie zbyt gwałtownie.

– Krzysztof – woła Teresa. – Poszukaj „Przekroju” z ubiegłego tygodnia. Powinien być w tamtym pokoju.

Krzysztof nie rusza się z miejsca.

– Przecież tam i tak wszystko słychać.

– Zrób, co ci mama powiedziała! – mówi ojciec z naciskiem.

– To już najlepiej pójdę na podwórze.

– Idź! Idź i daj mi spokój!

– Przecież deszcz pada – oponuje Teresa.

– Nic mu nie będzie.

– Ale ja nie pozwalam. Jak się zaziębi, to kto go będzie doglądał? Ty?

– Jeszcze nie wiadomo, czy nie ja?

Dziecko stoi pośrodku pokoju.

– Więc co mam właściwie robić? Bo tatuś co innego i mamusia co innego.

– Zostań, jeśli mama tak sobie życzy.

– I mam iść szukać tego „Przekroju”? – w głosie Krzysztofa brzmi prowokacja.

– Nie, już nie trzeba – kapituluje Teresa.

– Chodź tu, połóż się koło tatusia. Odpoczniemy sobie.

– Wcale nie jestem zmęczony.

– Ale ja jestem. Możesz coś dla mnie zrobić?

– Mogę – decyduje się Krzysztof po zbyt długim namyśle, ale ojciec tego nie zauważa.

– Widzisz, jak dobrze! A mama sobie przy nas posiedzi. Usiądź, Biedroneczko!

– Prosiłam cię tyle razy... – mówi Teresa cicho.

– No, już, przepraszam. Tylko usiądź tutaj na tapczanie, posuń się, Krzysztof.

– Zostań, Krzysztof, ja tylko na brzegu.

– Właściwie to dużą winę za to wszystko ponosi nasz stary.

– Dlaczego?

– Bo mu wszyscy wokoło mówili, że „Tarnów” długo nie pociągnie. On zresztą sam na pewno dobrze o tym wiedział, ale jakoś nie mógł się z nim rozstać, choć to naprawdę w porównaniu z tymi nowymi statkami grat nie z tej ziemi.

– Przyzwyczaił się – Teresa bez zainteresowania prowadzi rozmowę.

– Jasne, że się przyzwyczaił. Ale dzięki temu dzisiejsza sytuacja zaskoczyła go w tak przykry sposób. Na tym nowym dziesięciotysięczniku jest już kapitan. Odbył na nim próbny rejs i miał właśnie po raz pierwszy iść do Japonii. Głupia historia! Mają mu przedstawić naszą sytuację i prosić, żeby popłynął z naszym starym jako pierwszy oficer. Właśnie dzisiaj wszyscy czekają, czy Jas się zgodzi.

– Kto? – pyta Teresa cicho.

– No, ten młody, przecież o nim właśnie mówię. Marcin Jas się nazywa.

Kochankowie róży wiatrów

Подняться наверх