Читать книгу Tak trzymać tom 1: Wiatr od lądu - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5
II
ОглавлениеŁódź, na którą natknął się po długim chodzeniu wzdłuż brzegu, wydała mu się dobrym schronieniem, najlepszym schronieniem, jakie mógł tu znaleźć. Wiatr ciągnący od morza przestał już być radością rozsadzającą płuca, upoił się nim, nałykał jego woni i wilgotnego chłodu, teraz był już tylko zimnem budzącym dreszcze i wysoka burta łodzi porzuconej na brzegu, znalezienie jej wśród ciemności na piasku było najprawdziwszym cudem, który przydarzył mu się tej nocy.
Dotknął dłonią szorstkich desek, pogładził je niemal z czułością. Ustawił kuferek na dnie łodzi, w miejscu, gdzie burta była najwyższa, i usiadł, opierając się najpierw o niego plecami, a potem zsunął się i położył na nim głowę, wymościwszy uprzednio jego twardość czapką. Przez niebo leciały gnane wiatrem chmury, raz po raz ukazywały się między nimi gwiazdy i rąbek księżyca – od kiedy przeczytał pożyczoną od rejenta książkę o porządku niebieskim, uspokajało go to zawsze, przydając właściwej miary ludzkim małym i jakże w obliczu wiecznego trwania krótkim sprawom. Teraz jednak nie zjawiły się zwykłe myśli, poczuł jedynie strach, strach przed poszerzoną jakby tym rozstąpieniem się chmur przestrzenią obcości, przed samotnością, która po raz pierwszy wydała mu się zagrożeniem, strach przed tym, czego postanowił dokonać, a co wydało mu się nagle niemożliwe i nieosiągalne. Niemożliwe i nieosiągalne. Żeby się obronić przed uświadomieniem sobie tego do końca, zaczął się modlić tak, jak nie modlił się nigdy dotąd, z żarliwością, jaką widywał u kobiet na wsi, gdy klęczały przed głównym ołtarzem, wsparte kolanami o stopień balasek, ale uniesione jakby całym ciałem ku nadziei, jaka jawiła im się w twarzach świętych, wymalowanych na obrazach. Modliły się tak w czas choroby albo burzy, a on gardził wtedy modlitwą wypływającą ze strachu. Teraz jednak sam przypomniał sobie jej słowa i zaczął je odmawiać, najpierw na głos, potem coraz ciszej, w końcu samym tylko poruszaniem warg i zanikającą przed snem myślą. Zmęczenie zwyciężyło strach i obcość tego miejsca, zasnął wtulony w twarde ciepło burty i chyba od razu pojawił się sen: matka w nowej, długiej sukni, z fryzurą, jakiej nigdy nie nosiła, przypominającą wysoki kok pani Wolskiej, gdy wybierała się do miasta powozem, który kupił w Wiedniu jej dziadek.
Obudziło go gwałtowne szarpnięcie za ramię i czyjś gniewny głos tuż nad uchem. Usiadł, nie od razu pojmując, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i po co.
Księżyc świecił w tej chwili swoim blaskiem i zobaczył w nim wyraźnie dwóch mężczyzn, stojących przy łodzi. Jeden z nich, niższy i szerszy w ramionach, trzymał w ustach papierosa, którego żar oświetlał dół jego twarzy, mocną brodę, schowaną w podniesiony kołnierz kurtki. On właśnie targał go za ramię i krzyczał, pochyliwszy się ku niemu:
– Te, hrabia! Hotel sobie znalazłeś?
– Czytać nie umiesz? – dodał drugi. I stuknął palcem w burtę łodzi, gdzie widniał jakiś napis wydrukowany ciemnym smarem. – Łódź zajęta!
– Zajęta? – wymamrotał, nie ruszając się jednak z miejsca. Nie mógł tego uczynić, gdy tak stali nad nim pochyleni, a poza tym senność opuszczała go powoli, nie ocenił jeszcze w pełni sytuacji. – Jak to... zajęta?
– Zwyczajnie – powiedział ten z papierosem – śpimy w niej od tygodnia. I właśnie dlatego, żeby się jakiś gnojek do niej nie przypętał, wypisaliśmy na burcie...
– Akurat ty wypisałeś! – obruszył się wyższy. – Ja wypisałem na burcie, do kogo łódź należy. Przetrzyj oczy, to zobaczysz. Od góry: Seweryn Turek, Leon Majka i Gerard Schulz. Teraz widzisz?
– Nic nie widzę. Przecież ciemno.
– Zaraz ci się w oczach rozwidni – mruknął ten z papierosem. Cofnął się od łodzi, zdjął marynarkę i rzucił ją na piasek. Dopiero teraz Krzysztof oprzytomniał i zaczął podnosić się powoli, najpierw wspierając się na łokciu, potem na kolanach, zanim wyskoczył z łodzi, od razu przyczajony i gotowy do odparcia ataku. Sen o matce w nowej, długiej sukni; o matce odmienionej odświętnym uczesaniem pani Wolskiej ćmił mu się jeszcze w głowie, ale nie osłabiał go już, nie hamował ruchów, o niego właśnie musiał się bić, był równocześnie siłą i potrzebą siły: obraz matki w nowej, długiej sukni, z fryzurą, której nawet pani Wolska nie nosiła na co dzień.
– No? – warknął. – Który zacznie?
– Niech sobie tylko stąd idzie – powiedział wyższy prawie łagodnie. – Leon, niech sobie tylko stąd idzie! Po co od razu...
– A dlaczego przypętał się do naszej łodzi?
Wypluty papieros jarzył się przez chwilę na piasku i Krzysztofowi na krótko błysnęła w głowie myśl, że musieli już mieć pracę ci dwaj, skoro jeden z nich wypluwał niedopalonego papierosa, musieli już mieć pracę, ubiegli go nie tylko w tej łodzi, ale i gdzieś tam, gdzie trzeba było się zgłosić, przyjść i zająć miejsce przed innymi, zająć miejsce przed innymi, jak wszędzie, na całym świecie.
– No? – powtórzył. – Który zacznie? Łódź jest tak samo moja, jak wasza.
– Biorę cię na świadka! Biorę cię na świadka, że nie chciałem go zbić na kwaśne jabłko. Ale się uparł! Żebyś powiedział Sewerynowi, że nie ja zaczynałem; on zawsze myśli, że to ja zaczynam. Ale ja bym nawet palcem takiego gówniarza nie tknął, gdyby nie to, że się tego doprasza, że się uparł, żeby go zbić na kwaśne jabłko.
– Spróbuj! – powiedział Krzysztof i pięści miał już przygotowane, wysunięte naprzód, twarde, zaciśnięte pięści, wypróbowane nieraz w bijatykach z wiejskimi chłopakami. A matka szła dokądś w swojej długiej, nowej sukni, wyniosła i piękna, jaką nigdy nie była i być nie mogła, wyniosła, piękna i szczęśliwa. – Spróbuj! – powtórzył przez zęby. – Zbliż się tylko! – Musiał go pokonać! Musiał przespać w tej łodzi do rana nie ustępując ze swego miejsca, a rano stanąć tam, gdzie trzeba było stanąć, przed innymi, jak wszędzie, jak na całym świecie... musiał tego dokonać, musiał to przetrzymać, tę całą samotność i obcość pod wysokim niebem. – No! – podniósł głos. – Na co czekasz? Nie oddam ci mego miejsca w łodzi!
– Nie! – Chłopak nazwany Leonem roześmiał się na całe gardło i uderzył się dłońmi w uda. – Jak Boga kocham! Coś takiego! Nie spotkałem jeszcze w życiu takiego gówniarza. Tylko powiedz Sewerynowi, że nie ja zaczynałem. Pamiętaj, żebyś mu powiedział.
– Sam mu powiedz – mruknął ten drugi, chyba Gerard Schulz, ostatni z listy wypisanej na burcie. Odwrócił się ku nadchodzącemu z ciemności, słychać było już chrzęst kroków w sypliwym piasku. – Sam możesz mu powiedzieć.
Chętny do bójki zaklął, schylił się, podniósł marynarkę i wciągnął ją pośpiesznie. Z mroku wyłoniła się wysoka postać, zmierzająca ku łodzi.
– Seweryn – odezwał się Gerard niepewnym głosem – mamy nowego...
– Jakiego nowego? – rozsierdził się od razu Leon Majka, drugi na liście. – Przypętał się do naszej łodzi jakiś gnojek. Położył się od razu spać, jakby to był hotel. Miałem mu właśnie wytłumaczyć...
– Dziś przyjechałeś? – spytał Seweryn. Głos miał spokojny, cichy, ale było w nim coś zmuszającego do uwagi i do patrzenia prosto w oczy.
– Dziś – odpowiedział Krzysztof. – Pociąg miął przyjść do Gdyni przed południem... wtedy znalazłbym sobie jakieś miejsce. Ale przetrzymali nas do nocy na granicy Wolnego Miasta.
– Często tak robią. W dziewiętnastym roku, kiedy Wisłą płynęły dla nas transporty amerykańskiego zboża, odbieranego w Gdańsku, po dwa tygodnie trzymali nasze barki na granicy w Nieszawie. A miejsca nie znalazłbyś tutaj i za dnia. Lepszego niż to. Kładź się spać. Możesz tu zostać.
Majka i Schulz nie odezwali się ani słowem, Leon odwrócił tylko na chwilę głowę owym zwykłym ruchem pokonanych, kiedy nie chcą, żeby zaglądał im ktoś w twarz. Ta uległość zamiast ucieszyć Krzysztofa, obudziła w nim na nowo cichnącą już zaciekłość sprzed chwili.
Wzruszył ramionami.
– I tak bym tu został. Bez pozwolenia.
– O, ho, ho! – mruknął Seweryn. Zapalił zapałkę i przysunął mu ją do twarzy. – Pokaż no się! Lubię takich jak ty, ale we wszystkich innych wypadkach radzę ci liczyć. Nas jest trzech, a ty jeden. Umiesz chyba liczyć. Do szkoły chodziłeś?
– Maturę miałem zdawać w przyszłym roku.
– Aha! Miałeś zdawać! I co? I ten brzeg ci się przyśnił?
– Jak wam! – krzyknął. – Jak wam!
– Jak nam – powiedział nagłe cicho Seweryn. Umilkł na długą chwilę, a potem zapytał – Jadłeś coś?
– Nie. To znaczy jadłem... jeszcze w pociągu. Poczęstował mnie jeden chlebem...
– Zjesz kaszanki?
Chciał odpowiedzieć hardo, jak mówił dotąd, ale chwyciło go coś za gardło i usłyszał tylko własny pokorny szept:
– Zjem.
Usiedli teraz wszyscy w łodzi i Seweryn wyjął z kieszeni kurtki kawałek kaszanki i kromkę chleba. Podał mu to bez słowa, a sam zsunął się po burcie w najniższe miejsce, czapką przykrył twarz i już się nie poruszył ani nie odezwał.
– Zdejm buty – powiedział ściszonym głosem Leon do Gerarda. – I wystaw z łodzi.
– Kataru dostanę.
– Ty jeden. A jak nie zdejmiesz, to od tego gumowego smrodu my wszyscy.
Krzysztof dopiero teraz dostrzegł długie gumowe buty na nogach chłopaka, który schyliwszy się, zaczął ściągać je z mozołem, klnąc cicho:
– Zum Teufel! Zum Teufel nochmal! Jutro wracam do domu.
– Odgrażasz się tak od tygodnia. A masz niedaleko.
– Ale w końcu zrobię to. Zobaczysz, że zrobię!
– Dobra, dobra. Zdejmuj buty!
Gerard, wciąż klnąc cicho w obcej mowie, zdjął wreszcie gumiaki i postawił je przed łodzią na piasku. Zwinęli się teraz obydwaj z Leonem, jak Seweryn, w najciaśniejsze kłębki i przykryli czapkami twarze.
Krzysztof jadł szybko, rad, że nikt na niego nie patrzy; nie mógł pokonać łapczywości, pohamować zbyt gwałtownych ruchów szczęk, mlaśnięć języka. Oblizał wargi, na których został ślad tłuszczu i znieruchomiał na chwilę, uderzony myślą, że tak szybko ze wszystkiego, co było nim, co wyobrażał sobie, że jest nim, pozostały tylko najprostsze odruchy; prymitywne jak pragnienia i potrzeby zwierząt. Ale czuł się syty i od razu zrobiło mu się cieplej. Układał się do snu na pozostawionym mu miejscu przy jego kuferku, gdy Seweryn zapytał spod czapki:
– Skąd jesteś?
– Z daleka. Spod Przeworska.
– Kawał drogi. Ja z Kutna. A tych dwóch, jeden z Żyrardowa, a drugi z Gdańska.
– Ja nie jestem z Żyrardowa – odezwał się Majka także spod czapki. – Przez rok tylko byłem w Żyrardowie. Przyjechałem z Konina za pracą. Nigdzie nie biją tak jak w Żyrardowie. Kiedy tylko przyjechałem...
Krzysztof nie był ciekaw opowieści, którą Majka, pod jego zresztą adresem, miał zamiar rozpocząć. Patrzył na leżącego obok nieruchomo Gerarda.
– On... z Gdańska? – zapytał cicho.
– Słyszałeś przecież. To szwab – parsknął Leon: – Zawsze mówię, że to szwab. Gerard Schulz, kto się może tak nazywać? I słyszałeś, jak klnie? Tylko po niemiecku.
– Odpieprz się, dobrze? Mogę cię obsobaczyć także i po polsku, jak ci na tym zależy. – Gerard zdjął czapkę z twarzy i uniósł się nieco na łokciach. Spokojny i powolny, wyglądał teraz groźnie. – Jak mi jeszcze raz to powiesz, to zęby będziesz przy księżycu w piasku zbierał. Ile razy mam ci mówić, że nazwisko u człowieka nieważne. Dusza ważna, rozumiesz? Nie słyszałeś, że Niemcy celowo zmieniali Polakom nazwiska?
– Spokojnie, chłopcy! – Seweryn także zdjął czapkę z twarzy i nie wiadomo dlaczego patrzył na nich z uśmiechem, ledwie dostrzegalnym w nikłej księżycowej poświacie. – Spokojnie!
– To dlaczego wciąż do tego wraca? Schulz! Nazwiska sobie nie wybierałem. Ani ja, ani ojciec. A ojciec właśnie mnie tu przysłał. Wiesz dobrze, i że ojciec mnie tu przysłał, jak mnie wyrzucili z roboty. I mieszkanie u kumpla załatwił na strychu. Gdyby nie Francuzi, nie leżałbym teraz z tobą w tej łodzi.
– Nie narzekaj na naszą łódź ani na Francuzów. – Seweryn wciąż się uśmiechał, nie patrząc na nikogo. – Łódź najlepsza na świecie, a Francuzi może wreszcie ruszą z budową portu.
– Przecież mówię tylko, że mnie ze strychu wysiudali. Gospodarze sami się tam przenieśli, a im wynajęli izbę na dole. Płacą francuskimi pieniędzmi, które w Gdańsku można wpłacić do banku i zamienić na niemieckie marki. A klnę po niemiecku dlatego – zwrócił się do Majki – że matka tak w domu przykazała. Mówimy po polsku, a klniemy po niemiecku, bo szkoda ojczystej mowy na złość i przekleństwa.
Krzysztof prawie czekał, że Majka się teraz roześmieje, ale nie nastąpiło nic takiego. Głos Leona zabrzmiał niespodziewanie miękko.
– Tak tylko gadam.
– No to nie gadaj. Nie gadaj! Bardzo cię proszę!
– Spokój, chłopcy! – powtórzył Seweryn. Uniósł się teraz na łokciu, długo szukając w kieszeni wyjął połówkę papierosa, zapalił ją, zaciągnął się. – Wszystko się przemieszało w naszej ojczyźnie i nie tylko ucho i oko trzeba mieć, ale i czucie, żeby się w tym rozeznać. Rozeznać i odnaleźć. A Gerarda ojciec naprawdę tu z Gdańska przysłał, jak zaczęli zwalniać Polaków z roboty. Przysłał, żeby budował polski port.
Gerard roześmiał się cichutko.
– Stary o niczym innym nie gada z kumplami. Na barce za dnia i wieczorem przy piwie. Gdyby nie to, plunąłbym na tę całą zakichaną robotę i do domu wrócił, choć w Gdańsku bezrobocie. Ale nie mogę. Musiałbym powiedzieć, jak tu to wszystko wygląda i jak się buduje ten polski port, jak ludziom przy tym w krzyżu trzeszczy i jak cała morska wilgoć w kości im włazi... Więc widzisz, że nie mogę wracać. Stary, gdyby to wiedział, nie mógłby już być taki dumny, że jego syn jest przy tym także. Chociaż syn, kiedy ojciec nie może...
Zamilkli wszyscy i dopiero po długim czasie Krzysztof zapytał:
– Urodziłeś się w Gdańsku?
– Nie. Ale jestem tu stąd. Tak się u nas mówi: tu stąd. Urodziłem się pod Gdańskiem. Wieś nazywa się Święty Wojciech.
– To ten, co przyniósł do Polski chrześcijaństwo.
Gerard pokręcił głową.
– Może. Nie słyszałem. Ale i tam mają człowiekowi za złe, że jest Polakiem. Jak mnie wywalili z pracy, ojciec mnie tu przysłał, żebym wreszcie znalazł miejsce, gdzie się tego nie wypomina. I gdzie pod bokiem Gdańska wyrośnie coś takiego, coś takiego... – głos Gerarda w mściwym rozmarzeniu stał się wysokim zaśpiewem, który zakończył Seweryn, wyrzucając niedopałek za burtę.
– Ani się nie spodziewają, co tu wyrośnie, ani się nie spodziewają! A teraz spać. Jeśli nie chcecie tylko gadaniem się do tego przyczynić. Jutro trzeba o świcie ustawić małego w ogonku przed biurem.
– Kogo? – wykrztusił Krzysztof.
– Ciebie, pętaku – mruknął Majka, wciąż nie do końca pogodzony z jego obecnością w łodzi. – Ciebie! Od świtu trzeba w ogonku stanąć, jak się chce być przed innymi.
– Wiem – warknął. – Sam wiem!
– Nie masz się o co złościć. To dobra rada.
– Wiem! – powtórzył. – Nie potrzebuję dobrych rad.
– To się jeszcze okaże.
– Jak masz na imię? – spytał Seweryn.
– Krzysztof, Krzysztof Grabień.
– A więc witaj w Gdyni, Krzysztofie Grabień – powiedział Seweryn żartobliwie, ale i trochę uroczyście zarazem. – Witaj w Gdyni! Zameldowałeś się tu dziś na stałe i na dobre, daj ci, Panie Boże, wszystkie dni takie pomyślne. A teraz śpij, obywatelu nie istniejącego jeszcze miasta.