Читать книгу Tak trzymać tom 1: Wiatr od lądu - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6
III
ОглавлениеObudził się, kiedy słońce wyszło już z morza i oślepiającym blaskiem zalało całą zatokę.
Mrużąc oczy przed natarczywością światła zrozumiał, dlaczego jego towarzysze śpią w łodzi z czapkami na twarzach. Myślał, że czynili tak dla zatrzymania ciepła własnego oddechu, dla ogrzania nim twarzy, i na pewno tak było, ale czapka rzucona na oczy broniła ich także przed wczesnym letnim świtem, który ostrą jasnością wstawał z morza.
Leżał przez długi czas nieruchomo, przysłuchując się głosom nieznanych ptaków, które – większe i mniej ruchliwe od gołębi – krążyły nad brzegiem. Patrzył tylko w niebo, bał się unieść głowę i rozejrzeć się po okolicy, odwlekał chwilę zobaczenia tego miejsca, w które trafił, do którego pragnął dojść, i które było mu przeznaczone już wtedy, kiedy jeszcze o nim nie wiedział i nie marzył.
Dużo minęło czasu, zanim odważył się usiąść i spojrzeć na morze, a potem na wysoki, zielony stok ponad nim i dalej, na niską kotlinę przed następnym wzgórzem, którego stroma kępa topiła się w morzu. Kiedy szedł tu nocą, ciemność, z rzadka rozjaśniana księżycem, kryła urodę ziemi, tylko morze obdarzając nikłym lśnieniem ruchliwego srebra. Teraz, gdy odkrył wśród rannej jasności piękność brzegu, wydało mu się to wszystko czymś nierealnym prawie, jak sen, który zaraz się skończy, przywoła przed oczy zwykłą, codzienną szarość odzieraną przez przyzwyczajenie z ostatniego uroku. Ale gdy przymknął powieki i otworzył je jeszcze raz, obraz trwał nie zmieniony: daleka, niezmierzona błękitność, przysypana złotym pyłem, a nad nią zielona, ruchliwa od wiatru przelatującego po sosnach ściana wzgórza i dalej niska kotlina, złote od piasku nad brzegiem wklęśnięcie przed następnym wzniesieniem, stromo opadającym w morze. Wśród sosen, na szczycie stoku, czerwieniły się dachy okazałych domów, których ujrzeć tu się nie spodziewał. Ucieszyło go to, jakby była tu i pomyślność dla niego, nagła nadzieja, szybsza jakaś nadzieja, że pustkowie to zapełni się domami i ludzie wejdą pod ich dachy.
Odetchnął głęboko rzeźwym, chłodnym jeszcze powietrzem, rozprostował ramiona.
– Czego się wiercisz? – burknął Majka spod czapki.
– Już dzień.
– Ale możemy jeszcze pospać. Żebyś tylko się nie kręcił jak gówno w przerębli.
Seweryn zdjął czapkę z twarzy i przez chwilę patrzył na nowego przybysza w łodzi. A i Krzysztof dopiero teraz mógł się przyjrzeć dobrze jemu i chłopcom. Od razu oddzielił go w myśli od tamtych dwóch, którzy byli najwyżej w jego wieku, chyba zaraz po dwudziestce, a Seweryn miał na pewno co najmniej trzydzieści pięć lat, a może i więcej. Jego twarz o zapadniętych policzkach nie była już twarzą młodzieńca, włosy miał nawet przerzedzone trochę nad czołem, ale oczy, gdy uśmiechnął się do Krzysztofa, rozjaśniły go całego.
– Nie możemy pospać, bo trzeba małego ustawić w ogonku.
Nie żachnął się jak poprzedniego dnia, patrzył na Seweryna z wdzięcznością.
– Trzeba małego ustawić w ogonku, żeby miał dobre miejsce. Nie wiadomo, ilu dziś przyjmą.
– O, do jasnej... – zaklął Leon w zagłębieniu ramienia. Trwał jeszcze chwilę w bezruchu, a potem się zerwał, wyskoczył z łodzi od razu i kuksańcami zmusił Gerarda, żeby zrobił to samo. Gerard przeciągnął się na twardym dnie łodzi jak na miękkiej pościeli, ziewnął szeroko. Był chyba najmłodszy z nich wszystkich, ale wysoki, choć nie tak rozrośnięty w ramionach jak Majka, na którego barkach musiał spoczywać niejeden worek ziemniaków czy żyta.
– Daj spokój – powtarzał sennie. – Daj spokój.
– Wyśpij się u mamusi w niedzielę. Na szwabskich piernatach.
– Leon! – Gerard oprzytomniał od razu i wyskoczył z łodzi. – Ile razy mam ci powtarzać..
– Widzisz! Od razu się rozbudziłeś. Wiedziałem, co cię ruszy z miejsca.
Zaczęła się teraz czynność odwrotna do tej, której zwykle oddawali się rano ludzie – ubrani do snu w cały swój przyodziewek, ściągali teraz ubranie i w adamowym stroju gnali do morza. Krzysztof rozejrzał się w lewo i w prawo – na długość spojrzenia nie było na brzegu żywego ducha. Drżąc z zimna i zażenowania, rozebrał się także, uprzednio wyjąwszy z kuferka ręcznik i mydło.
– Czy nie mówiłem, że to hrabia! – parsknął Majka. Pierwszy rzucił się w wodę i Krzysztof nawet nie mógł mu nic odpowiedzieć, bo odpłynął od razu daleko, wyrzucając ponad głowę ramiona.
– Umiesz pływać? – spytał Seweryn.
– Trochę... – odpowiedział Krzysztof, nie zanadto pewny, czy utrzymywanie się przez chwilę na wodzie w wiejskim stawie było umiejętnością wystarczającą. – Sam nie wiem...
– Musisz uważać. Morze to nie balia.
– Jakbyś od małego pływał z ojcem na barce jak ja – zaczął Gerard i także rzucił się w nadbiegającą falę, która go od razu nakryła i uniosła ze sobą.
– Na początku lepiej trzymaj się brzegu – powiedział Seweryn, powoli wchodząc w wodę. – Nauczysz się pływać! Wszystkiego się pomału nauczysz.
– Tak – szepnął upokorzony, ale i zawzięty zarazem. Cała zawziętość, z jaką odnosił się do świata, jaką niósł w sobie przeciwko światu, wyraziła się w tych kilku słowach.
– Tak, pływać nauczę się także.
Woda wydawała się tylko z początku zimna. Kiedy się z nią oswoił, nie mógł się nacieszyć jej przeźroczystą czystością, złotym dnem, po którym stąpał oswobodzonymi nareszcie po tylu godzinach z obuwia stopami. Zmył z siebie cały brud, prawie całą pamięć po długiej podróży w zasypanych sadzą i pyłem wagonach, w tłoku, przesyconym odorem spoconych ciał i psującej się w upale żywności. Nabrał w usta wody, przełknął.
– Słona! – zawołał do Seweryna.
– Słona! – odpowiedział mu ten z taką samą radością. – Zapamiętaj tę chwilę. Zapamiętaj wszystko, co przeżywasz pierwszy raz. Kiedy wyszli na brzeg, podnieśli łódź i wyjęli z zagłębienia pod nią skromne zawiniątka z rzeczami. Mieli jednak ręczniki i Krzysztof się zawstydził, że przed chwilą pomyślal z niechęcią, iż będzie musiał użyczyć im swego, który matka włożyła mu do kuferka wraz z bielizną.
– Najgorsza sprawa z tym – mruknął Seweryn, kończąc się wycierać i rozwieszając ręcznik na burcie łodzi, aby choć przez chwilę mógł schnąć na słońcu – że nie mamy co zrobić z rzeczami. Niewiele tego, ale jednak trzeba mieć jakąś koszulę na zmianę, lusterko i brzytwę do golenia czy choćby ten ręcznik. Wciąż mokry. Nie ma go jak wysuszyć. Bo kiedy odchodzimy, musimy wszystko chować.
– Przed złodziejami? – szepnął Krzysztof, spoglądając na swój kuferek. – Kradną?
– Człowieku! – odpowiedział mu tylko Seweryn.
– Tutaj tylko wesz możesz bez strachu na desce zostawić – zaśmiał się cicho Leon. Wyszczerbionym grzebieniem rozczesywał włosy na głowie, sprawdzając palcem równość przedziałka.
– Pfuj! – splunął Gerard. – Ty jak się już odezwiesz...
– Nie bądź taki delikatny. W Gdańsku może wszów nie ma, ale za to są pluskwy. Sam widziałem. Raz byłem i widziałem. Pluskwy i szczury w porcie.
– Jedno i drugie ze statków – usiłował się bronić Gerard, rozsierdzony jednak tym atakiem na dobrą sławę Gdańska. – Jedno i drugie ze statków! Wiesz, jakie stare łajby stoją czasem przy nabrzeżu..
– My takich nie będziemy tu wpuszczać, prawda, Seweryn?
Seweryn golił się przed nadbitym lusterkiem, opartym o burtę łodzi. Usta miał pokryte mydlaną pianą, ale tak jak po przebudzeniu uśmiechnął się oczyma.
– Tak, nie będziemy tu takich wpuszczać. Do naszej pięknej, nowej Gdyni będą mogły zawijać tylko najpiękniejsze na świecie statki. Innych nie będziemy cumować przy nabrzeżach.
– Nie pozwolimy, żeby nam pluskwy nalazły w nasze domy, ze stali i szkła jak w Ameryce. Powiedz, Seweryn, jak w Ameryce?
– Jak w Ameryce – potwierdził Seweryn zza mydlanej piany. – Ze stali i szkła, wysokie pod niebo.
– Poczekamy jeszcze trochę na to – mruknął Gerard. Walczyła w nim życzliwość dla tej nadziei z obrazą po obeldze, jaką wymierzono jego staremu miastu.
– Ale się doczekamy – podniósł głos Majka. – Powtórz, Seweryn, ze stali i szkła, wysokie pod niebo, jak w Ameryce...
Krzysztof słuchał tego wszystkiego pochylony nad kuferkiem, w którym układał ręcznik, starając się nie zamoczyć nim koszul i skarpetek. I jego te przechwałki, którymi bawili się bezdomni lokatorzy starej łodzi, wprawiły w dobry humor, miał właśnie zamiar do nich się przyłączyć, gdy podniósłszy głowę spostrzegł, że to nie żarty, że twarz Majki pociemniała od rumieńca, a w oczach Seweryna nie ma już uśmiechu, że jest w nich tylko uroczysta powaga, dostrojona do patosu słów, którego on sam wcale nie czuł, ale który nie wydawał mu się ani zbyt śmiały, ani śmieszny. Nie wiadomo dlaczego przeraziło go to i przejęło grozą, nie dającą się niczym uzasadnić, ale wyraźną i bolesną. Pochylił się znowu nad swoim kuferkiem i dopiero wtedy, kiedy tamci trzej zabierali się znowu do podniesienia łodzi, aby ukryć pod nią swój dobytek, powiedział:
– Już teraz stoją tu jakieś domy. I wcale nie najbrzydsze.
– Gdzie? – spytał Majka.
– Choćby tam – wskazał ruchem głowy wzgórze ponad plażą.
– Tam? Spróbuj się tam dostać.
– Tereny na Kamiennej Górze – wyjaśnił Seweryn, podsadzając się bokiem pod dziób łodzi – wykupiło jeszcze przed trzema laty Pierwsze Polskie Towarzystwo Kąpieli Morskich. Słyszałeś o czymś takim?
- Nie.
– No widzisz. A każdy mógł się do niego zapisać, jeśli oczywiście miał pieniądze. Na Kamiennej Górze są już pensjonaty, jest światło i woda, nawet muszla koncertowa. Tylko że nas pewnie nigdy tam nie będzie...
– Dlaczego? – krzyknął, jakby go ktoś uderzył. – Dlaczego? A tamte domy ze stali i szkła? Dlaczego myślicie, że one...
– A, to zupełnie inna sprawa – odrzekł Seweryn cicho i niespiesznie. – Inna sprawa i inna nadzieja. – Trzymał uniesiony dziób łodzi, podczas gdy Leon i Gerard upychali pod nią swoje zawiniątka. – Wsuń tutaj także kuferek.
– Ja... – zająknął się.
– Prędzej! – zawołał Majka spod grzbietu łodzi. – Daj go tutaj! Zmieści się, jak się odgarnie trochę piasku.
–Ja... – powtórzył czując, jak krew uderza mu do głowy i zaczyna szumieć w uszach. – Ja zabiorę go ze sobą...
– Ze sobą? – zdumieli się chłopcy.
– Tak... Może będę czego potrzebował...
– Jak chcesz – uciął Seweryn, opuszczając łódź na piasek. Nie patrzył na niego i Krzysztof od razu zrozumiał to we właściwy sposób. Może powinien był powiedzieć, że ma w kuferku wszystkie swoje koszule, że matka nie zostawiła ani jednej w szafie, i wszystkie skarpetki; i sweter ojca, pocerowany na łokciach, ale jednak dobry na chłody, które przecież tu nadejdą, na pewno tu nadejdą, może szybciej niż tam, skąd przybywał. Powinien by im to powiedzieć, może zrozumieliby, że nie może zostawić swego kuferka byle gdzie, na pewno by zrozumieli, każdy by to zrozumiał – ale oni szli już przez piasek ku kotlinie między wzgórzami i musiał biec, z kuferkiem w garści, żeby ich dogonić.
– Najpierw trzeba tak jakoś wykombinować, żebyś mógł zjeść z nami śniadanie – powiedział Seweryn. Nie patrzył na niego, ale mówił do niego i Krzysztof powziął nadzieję, że nie pamięta już tego zdarzenia sprzed chwili.
– Gerard pracuje przy kolei, tam dostaje zupę, a my z Leonem robimy w porcie. Od miesiąca mamy kuchnię, naczelnik budowy kazał ją otworzyć, ale pewnie ją zamkną, jeśli Francuzi nie podpiszą umowy.
– A mogą... nie podpisać?
– W każdym razie zastanawiają się. Staniesz z nami w ogonku przed kuchnią. Weźmiemy cię z Leonem między siebie. Może dziewczęta przy kotle nie zauważą, że nie masz kwitka.
– Pieniądze mi w pociągu ukradli – szepnął, nie wiadomo dlaczego z poczuciem winy. – Miałbym przynajmniej na pierwsze dni... i dlatego... i tylko dlatego wolałem, żeby kuferek...
Seweryn wciąż nie odwracał głowy, ale Krzysztof już widział obserwując go z boku, że zaczyna uśmiechać się po dawnemu. Ośmieliło go to, chwycił go za ramię, żeby zmusić do spojrzenia.
– Ja tylko dlatego... – powtórzył. – Tylko dlatego...
Seweryn przystanął.
– Słuchaj – powiedział. – Nie mam do ciebie pretensji. Przez wszystko trzeba samemu przejść. Cudzą stopą ziemi nie wymacasz:
– Chciałem tylko powiedzieć, że... nie tak to sobie wyobrażałem... To znaczy... ziemia, to miejsce... jest piękniejsze, niż mogłem się spodziewać, ale...
– Przełknij to „ale”. Wszystkim nam staje w gardle co dnia, a przecież żyjemy. W życiu nie trzeba się oglądać na „ale”, tylko na to, co istnieje poza nim.
– Rozumiem – szepnął bez przekonania.
– Teraz jeszcze nie rozumiesz. Za wcześnie.
W ogonku przed barakiem, gdzie przyjmowano do pracy w porcie, był sto trzydziesty siódmy. Seweryna to speszyło.
– Kiedy ja zapisywałem się przed miesiącem – zaczął się prawie tłumaczyć – nie było jeszcze tylu ludzi. Widocznie dowiedzieli się, że Francuzi przyjechali.
– Skąd mogli się dowiedzieć?
– Taka wieść szybko się rozchodzi. – Seweryn rozejrzał się po piaszczystym placyku przed barakiem. Okienko było jeszcze zamknięte, a ludzi wciąż przybywało. Krzysztof nie był już ostatni. Stanął za nim jakiś człowiek z walizką obwiązaną sznurkiem.
– Kiedy otworzą? – zapytał.
– Dopiero pan przyszedł, a już się pan pyta? – parsknął Majka. – Tu trzeba mieć cierpliwość.
– Szkoda, że nie przyszliśmy tu przed śniadaniem. – Seweryn był wciąż zmartwiony, mimo że w ogonku przed kotłem z kawą powiodło się im świetnie. Kaszubskie dziewczęta nie sprawdzały kwitków, można było nawet dwa razy obrócić po kawę i chleb, zajęło to jednak trochę czasu, a tutaj ludzi wciąż przybywało... – Nie wiadomo, ilu dziś przyjmą. Francuzi przyjechali, ale jeszcze się namyślają. Na pewno chodzi o jakieś szczegóły, bez dopełnienia których nie chcą rozpoczynać pracy. Bo umowa ma już być chyba lada moment podpisana, skoro się zjawili.
– O co chodzi? – spytał Krzysztof z niepokojem, patrząc na jego twarz.
– Myślę, że trzeba było tu przyjść jeszcze wcześniej. Ci – skinął głową ku przodowi ogonka – stoją tu pewno od wczoraj.
– Też bym stanął, gdybym wiedział, gdzie to jest. Stanąłbym zaraz po przyjeździe...
– Może się dostaniesz. A jak nie, to trzeba tu przyjść już z wieczora.
– Spóźnimy się do roboty – wtrącił Majka.
– Przyjdź na noc do łodzi – powiedział Seweryn odchodząc. Skierował się wraz z innymi w kierunku bagien, które rozpoczynały się za złotą granicą piasku i ciągnęły się wzdłuż wysokiego wzgórza nad morzem, od południa opadającego w niską kotlinę leniwie toczącej się rzeczki.
Krzysztof długo patrzył za nim w potwornym uczuciu osamotnienia, które go zaraz ogarnęło, choć wokoło byli ludzie, dużo ludzi, za dużo ludzi – przed sobą miał stu trzydziestu sześciu, za sobą już chyba ze czterdziestu, klęli, siadali na piasku, kręcili w palcach papierosy, zlepiając je ostrożnym, pełnym uwagi i namaszczenia liźnięciem brzegu bibułki.
Słońce było już wysoko i zaczęło przygrzewać ostro, kiedy okienko w baraku otworzyło się z trzaskiem. Wszyscy zwrócili się ku niemu; ci, co siedzieli, zerwali się z piasku i starali się dojrzeć łysą głowę urzędnika, wychyloną z ciasnego kwadratu.
Urzędnik tymczasowy najpierw zaklął, rozejrzał się po placyku, zmierzył wzrokiem długość ogonka, zaklął jeszcze raz i dopiero potem, cofnąwszy się w głąb okienka, wyciągnął kartkę papieru i ołówek.
Zapisał pięćdziesięciu. Reszcie kazał się rozejść. Ale nikt nie ruszył się spod okienka.
– Koniec! – krzyknął. – Rozejść się! Na dziś koniec!
– W gazetach piszą – odezwał się ktoś z tłumu – że tutaj robota czeka na ludzi.
– Ja bym tych sukinsynów, co to piszą, na suchych gałęziach wieszał! – złorzeczył urzędnik wychyliwszy się przez okienko. W kamizelce na rozpiętej koszuli i w drucianych okularach, zaledwie trzymających się czubka nosa, wyglądał groteskowo, ale nikt się nie roześmiał.
– Umowa z Francuzami! – krzyknął ktoś jeszcze. – Przecież przyjechali!
Urzędnik cofnął się w głąb i podniósł rękę, żeby zamknąć okienko.
– No to szukajcie ich – powiedział.
– Ale w gazetach pisali – odezwał się znów ten sam uporczywie wierzący głos – w gazetach pisali...
– Już wam powiedziałem, co bym zrobił z tymi, którzy wypisują w gazetach te obiecanki-cacanki! – Okienko zatrzasnęło się i przez chwilę przeraźliwa cisza trwała na placyku przed barakiem.
Krzysztof zobaczył przed sobą twarz człowieka stojącego przed nim, który był dotąd odwrócony do niego plecami. Teraz zakręcił się na pięcie i straciwszy na chwilę równowagę, oparł się na jego ramieniu.
– No to na dziś fajrant! – powiedział. I dodał: – Mówią na mnie: Wołodia.
Skórę na twarzy miał spaloną słońcem, włosy czarne, spadające na czoło, i oczy, w których wbrew sytuacji nie było przygnębienia. – Fajrant! – powtórzył.
Krzysztof podniósł z ziemi swój kuferek.
– I co teraz? – spytał z bezsilną wściekłością i rozczarowaniem.
– Co teraz? – powtórzył tamten. Oczy mu się roziskrzyły, między wargami błysnęły zęby. – Mamy mnóstwo możliwości.
– Jakich?
– Możemy na przykład pójść na plażę podglądać letniczki. Człowieku, żebyś zobaczył, w jakich kostiumach się kąpią! – zaśmiał się, ale zaraz umilkł i przeciągnął dłonią po krótko ostrzyżonych kędzierzawych włosach, które odgarnięte z czoła znowu na nie opadły. – Możemy zajrzeć do knajpy przy dworcu albo do tej pod dębem, niedaleko stąd.
Krzysztof poczuł w żołądku czczość tak wielką, jakby w nim wcale nie leżały dwie kromki chleba popite czarną kawą.
– Nie mam pieniędzy.
– Ja też nie. Ale czasem trafia się tam zarobek.
- W knajpie?
– W knajpie. Kiedy z Gdańska przywiezie ktoś papierosy albo wódkę.
Krzysztof przełożył kuferek z ręki do ręki, zaczynał go już męczyć, choć nie był ciężki.
– I co z tą wódką?
– Jak to co z wódką? – Wołodia przykrył na chwilę powiekami swoje błyszczące źrenice. – Sprzedaje się. Sprzedaje się tym, co chcą pić. Tańsza jest od naszej i nie na kieliszki, tylko w butelce lepiej się kalkuluje.
– No to ja sobie pójdę – powiedział Krzysztof tonem głupiej, szczeniackiej bezradności, której nie mógł się wyzbyć, choć gardził sobą, że ją odczuwa.
Wołodia przytrzymał go za ramię.
– Dokąd?
– Nie wiem dokąd. Ale pójdę.
– Głupi! – parsknął z irytacją Wołodia. – Myślisz, że ta wódka już tam jest, że tak łatwo o zarobek? Poczekasz jeszcze na taką okazję. Co masz w kuferku? – zapytał nagle.
– Nic – odpowiedział Krzysztof, ale palce zabolały go od zaciśnięcia na metalowej rączce.
– Jak to nic? Nie nosiłbyś go ze sobą, jakby był pusty.
– Mam tam kilka koszul. I skarpetek.
Wołodia roześmiał się.
– Nie rób takiej wystraszonej miny. Nie wyrwę ci tego kuferka z ręki i nie ucieknę. Od razu widać, że nie wychodziłeś nigdy z żadnej opresji do figury. Do figury! – powtórzył i umilkł na długo.
Krzysztof rozejrzał się po placyku przed barakiem, pustym już prawie w tej chwili, po rozległej kotlinie, wtłoczonej między zielone wzgórza, i ogarnął go paniczny strach, poczuł ściśnięcie serca aż bolesne. Gdyby koszule w kuferku nie były tak stare, sprzedałby je natychmiast i nie myśląc o wstydzie, nieodłącznym od każdej ucieczki, pobiegłby na dworzec co tchu w płucach, żeby zdążyć na najbliższy pociąg. Ale każda z koszul miała liczne cery i choć był to haft drogocenny matczynej troskliwości, nie można było łudzić się nadzieją, że znajdzie się kupiec, który go oceni.
– Psiakrew! – powiedział Wołodia. – Palić mi się chce. Nie masz skręta?
– Nie. Nie palę.
– Masz szczęście. Nie należy nabierać przyzwyczajeń, jeśli się nie ma pewności, że będzie się je mogło kultywować. Ale ja palić nauczyłem się jeszcze w Kijowie.
– Gdzie?
– W Kijowie. Na Ukrainie. Tam o machorkę łatwiej niż o chleb. Rano wstajesz, pokurit’ możesz, a pokuszat’ nie zawsze.
– Skąd się tu wziąłeś?
Wołodia machnął ręką i znowu zakręcił się na pięcie, ale teraz skurczony jakiś, jak bokser po otrzymaniu ciosu w nie osłoniętą miękkość brzucha.
– Tatusiowi ojczyzny się zachciało. Ot i całe dieło!
Czekał na jakieś pytanie, na cień zainteresowania w twarzy Krzysztofa, a gdy go nie dostrzegł, znowu okręcił się wokół swojej osi, jakby otrzymał drugi cios w żołądek, silniejszy niż poprzedni.
– Zdawało mu się, że tutaj będzie znowu tym, czym był. Ale bez pieniędzy człowiek nigdzie nie jest tym, czym był; o tym dopiero musiał się przekonać w ojczyźnie.
Krzysztof znowu o nic nie zapytał, nieciekaw cudzego losu, skoro tak bardzo niepewny był jego własny.
– Słuchaj – zaczął pozornie bez związku – rano stanąłem w ogonku i dostałem śniadanie, jak wszyscy inni. Może tak samo uda się z obiadem. Pójdziesz ze mną?
Wołodia pokręcił głową.
– Jeśli chodzi o mnie, ten numer nie przejdzie. Już tam podpadłem.
– Komu?
– Kierownikowi. Dziewczęta pytają się o kartki tylko wtedy, kiedy on jest. Z jedną nawet przespałem się z wdzięczności – roześmiał się.
Krzysztof, patrząc na jego twarz, zrozumiał – bez zazdrości jeszcze, ale już z pełną podziwu pokorą, że to było możliwe, że dziewczyny mogły godzić się na wszystko, jeśli tego chciał.
Powiedział jednak, wzruszając ramionami:
– Opowiadasz!
– Uwierzysz, jak ci ją pokażę. Albo jak ci twoją sprzątnę sprzed nosa. – Wciąż się śmiał, ale jakby już nie pamiętając, dlaczego się śmieje. Zapatrzony był w dwóch mężczyzn, którzy zjawili się nagle w polu ich widzenia i zbliżali się, niosąc na ramionach jakieś przyrządy.
Ubrani byli w sposób nietutejszy, w obcisłe jasne spodnie i brązowe sznurowane buty do kolan; twarze także mieli nietutejsze – nie dało się niczym uzasadnić tego wrażenia, ale tak było naprawdę. Rozmawiali ze sobą z ożywieniem, a słowa w ich ustach brzmiały jak głos gołębi.
– Francuzi! – zawołał Wołodia. – Jak Boga kocham, Francuzi! – Rzucił się przed nich i zawołał: – Bonjour! N’avez-vous pas besoin de secours?
Przystanęli zdumieni, ale obydwaj prawie równocześnie zdjęli z ramion przyrządy miernicze, jak można się było na pierwszy rzut oka zorientować, i oparli je o ziemię.
– Parlez-vous français? – zapytał jeden z nich.
Wołodia skłonił się nisko, z elegancją nie pasującą do jego wypchanych na kolanach spodni i postrzępionej koszuli.
– Depuis mon enfance! – zawołał. – Depuis mon enfance! – Odebrał sprzęt od wciąż zdumionych Francuzów i skinieniem ręki przywołał Krzysztofa. – Mon colleque! Il aidera aussi! Il reve de vous aider.
I załadowawszy większą część sprzętu na barki Krzysztofa, nie oglądając się na Francuzów, pewny, że pójdą za nim, ruszył naprzód z Marsylianką na ustach.
Wieczorem w łodzi Krzysztof obwieścił wielką nowinę: Francuzi podpisują z rządem polskim umowę na budowę portu. Już jutro trzy firmy francuskie, posiadające wieloletnie doświadczenie w budowie nabrzeży, i dwie firmy polskie przejmują z ramienia rządu wszelkie pełnomocnictwa w tym zakresie. Będą statki i maszyny. Będzie wszystko!
Układali się już do spania, bo zjawił się późno, gdy już się nie spodziewali, że przyjdzie. Oparł swój kuferek o burtę i tłumiąc podniecenie, wyśpiewał swoją nowinę.
Zapytali najpierw nieufnie, skąd wie – ludzie od dawną gadają o polsko-francuskim konsorcjum, pan Roger Paul Le Goff, najważniejszy wśród Francuzów, od dwóch miesięcy kręci się po Gdyni, ale nic z tego nie wynika. Powiedział im, skąd wie. Musiał także wspomnieć o Wołodi. Znali go i nie byli o nim najlepszego zdania.
– Panicz zasmarkany! – powiedział Leon, ale Gerard go uciszył i Seweryn także. Przez tego panicza w podartej koszuli, przez tego pięknisia o czarnej kędzierzawej głowie dochodziła ich wieść, na którą od dawna czekali.
– Teraz się zacznie – powiedział Seweryn. – Teraz się naprawdę zacznie. Pewnie jeszcze nasze dzieci – dodał po długiej chwili – będą spłacać tę budowę, ale jeśli nie możemy podołać jej sami, trzeba godzić się i na to.
– Ale dlaczego akurat Francuzi? – spytał Majka.
– Bo Francuzi są nam w tej chwili najprzychylniejsi. Gdyby w Wersalu zwyciężył ich głos, nie mielibyśmy teraz na karku tego wrzodu, jakim jest Wolne Miasto. Wiedzą tak samo, jak my, kim jest niemiecki sąsiad. Pozą tym usiłują tu wepchać kapitały. Anglicy weszli im w drogę w Gdańsku, mają już udziały w stoczni gdańskiej, otrzymali od naszego rządu pełnomocnictwą na rozbudowę portu, więc Gdynią znakomicie łagodzi we Francuzach tę porażkę. No a ponadto będzie przez nią przechodził węgiel z kopalń na Śląsku, w które Francuzi zaangażowali swoje kapitały. Majka uniósł się na łokciach.
– To co, do jasnej cholery, jest w końcu nasze?
– Nasze są ręce – powiedział Seweryn – i może przyjdzie jeszcze czas, że to one, a nie pieniądz, będą tytułem własności.
Zamilkli, a Krzysztof zrozumiał, że radosna nowina sprzed chwili nie jest już tą samą radosną nowiną, z jaką tu biegł. Gdy jednak wszedł do łodzi, od razu zrobili mu miejsce, pośrodku, gdzie burta była najwyższa i najlepiej zasłaniała od wiatru. Chciał zaraz zasnąć, żeby nie utracić do końca swoich miłych wspomnień z tego niezwykłego wieczoru, jaki miał za sobą, więc rzucił zwiniętą czapkę na kuferek i wymościł nia jego twardość, ale wtedy właśnie usłyszał zasmucony głos Seweryna:
– Piłeś?
Wstrzymał oddech i przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć – prawda mogła im się wydać bardziej niegodna wiary niż zmyślenie.
– Tylko wino – wykrztusił wreszcie. – Wino z francuskimi inżynierami.
– Z kim? – spytał Majka, znowu unosząc się na łokciu.
– Z tymi, których spotkaliśmy. Zaprosili nas na obiad po robocie.
– Nie opowiadaj bajek.
– Kiedy prawda. Zaprosili, mnie i Wołodię. Ucieszyli się, że Wołodia zna francuski, będzie u nich tłumaczem.
– Taki to ma szczęście! – Gerard ściągnął już swoje buty, żeby je wystawić za burtę, ale teraz wsunął je z powrotem na nogi i objąwszy rękami kolana, patrzył ponuro przed siebie. – W dodatku głowę daję, że to ci sami Francuzi, przez których wyleciałem z mego strychu.
– Spij! – powiedział Seweryn. – Śpij i ciesz się, że się wreszcie zjawili.
– Cieszę się, ale wolałbym nie spać pod gołym niebem.
– Jeszcze raz ci powiem: ciesz się. Ciesz się, że deszcz nie pada i że nikt do ciebie nie strzela.
Gerard długo się nie odzywał, bębnił tylko palcami po dnie łodzi.
– Czy wciąż trzeba do tego wracać? – powiedział wreszcie. – Ojciec też: tylko Verdun i Verdun. Zwariować od tego można. Polak z Gdańska w niemieckim mundurze z Niemcami przeciwko Francuzom. O co, za co, po co? Nie chcę tego słuchać! Mam tego dość!
– Tak – Seweryn odwrócił się na drugi bok, ale oczy miał otwarte – masz rację, nie chce się tego słuchać. Ale nie myśleć się nie da. A tutaj bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi.
Od morza szło ciche szemranie, niska fala obmywała piasek i cofała się zaraz w głąb załamującym się na kamieniach grzbietem. Każdy powiew wiatru przynosił gorzką woń gnijących na brzegu wodorostów, W oddali, gdzieś na samym horyzoncie, stały w prawie równej od siebie odległości punkty migającego światła.
– Zobaczcie, ile dziś statków na gdańskiej redzie – odezwał się Seweryn, choć myśleli już, że zasnął. – Za rok będą tak stały i tutaj.
– I jeszcze o tych domach powiedz, w których będziemy mieszkali – burknął Gerard – o tych domach jak w Ameryce!
– Na ile to pięter? – roześmiał się Majka. – Na trzydzieści?
– Rano wtórował Sewerynowi, sam rozpoczął rozmowę na ten temat, dla Krzysztofa najpierw trochę śmieszną, potem zatrważającą, a teraz nie wiadomo dlaczego; popadł w równie gwałtowne zniechęcenie.
– Cicho! – krzyknął Seweryn. – Cicho, do jasnej, cholery!
– Uderzył pięścią w burtę, a potem wstał, dźwigając się ciężko, i wyszedł z łodzi. Powoli obszedł ją dokoła, raz i drugi, uderzył nogą o jej stare, ale twarde jeszcze, jeszcze chroniące ich przed wiatrem i wilgocią poszycie. – Kto w to nie wierzy – powiedział po długiej chwili – niech stąd zjeżdża. Ale już! Nie trzeba tu takich. Nic się nie zrobi z takimi, co nie wierzą. No, żebym nie musiał drugi raz powtarzać! Wolna droga, nikt tu nikogo nie trzyma.
Nie odezwali się, ani nie poruszyli, a Seweryn obszedł jeszcze raz łódź dookoła i znowu tu i ówdzie uderzył nogą o burtę, zanim wszedł z powrotem do środka i ułożył się na swoim miejscu.
Wtedy dopiero oni także zwinęli się w najciaśniejsze, najbardziej szczelne kłębki. Krzysztof nie podsunął już sobie pod głowę kuferka z ułożoną na nim czapką. Oparł czoło o twardą ścianę łodzi, o deskę nasiąkłą słoną wodą i wysuszoną słońcem, przez wiele lat dzień po dniu nasiąkającą słoną wodą, a potem suszoną słońcem, odetchnął głęboko jej przedziwną wonią, odorem ryb i cudownym zapachem żywicznego drzewa, i zasnął od razu w kojącym spokoju znalezionego domu.