Читать книгу Tak trzymać tom 2: Brzeg - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 5
I
ОглавлениеZ całej nowej egzystencji najbardziej zdumiewała Konkową winda. Winda w wysokim domu, który Łucka wybudowała pod Kamienną Górą na jednym z placów wykrojonych z ojcowskiego pola. Można się było przenosić nią bez męczenia starych nóg z piętra na piętro, nawet na to najwyższe, na piąte, gdzie obok pralni i suszarni miała Konkowa swoje własne, osobne mieszkanie, gar-so-nie-rę, jak je nazwał odwiedzający Grabieniów pan kapitan Jazowiecki, który dla Krzysztofa i jego rodziny był nadal dawnym Wołodią, zatrącającym wciąż jeszcze z rosyjska, choć już nie tak mocno jak przed piętnastu laty, kiedy zjawił się w Gdyni. Mimo że przybywało mu złota na rękawach munduru, a na ulicy salutowali mu marynarze, bosmani i porucznicy marynarki, nie miało to żadnego wpływu na zmianę jego stosunku do siebie samego, nie przydawało mu ani powagi, ani nie hamowało żywiołu, którym wciąż jeszcze był. Teraz przychodził co czwartek na karty do pana Słubickiego, prezesa Carbopolu, który sam, tylko ze służącym Karolem, zajmował całe pierwsze piętro od ulicy i od podwórza. W karty grano tam ostro i gdy dziś opuściło Wołodię jego zwykłe szczęście, a Krzysztofa i Łucki nie było akurat w domu, zawitał zdyszany do Konkowej – po pożyczkę.
Powiedziała mu, że przecież jest winda, dlaczego to pan kapitan biegł po schodach jak knop jaki, nie wiedzący, że na dole można guzik nacisnąć, i już się jest na górze, ani człowiek zdrowaśki zacząć nie zdąży.
– Rzeczywiście – powiedział kapitan w roztargnieniu – jest winda. Nie odebrał jednak należycie intencji tej informacji, nie spełnił nadziei konkowej na podziw dla tego niezwykłego komfortu –nie mogła wiedzieć, że jeszcze przed wojną jeździł w Kijowie windą wysłaną czerwonym taszkienckim dywanem, o ścianach z luster, sprawiających, że gdy się do niej wsiadało, miało się zawsze ochotę ukłonić się sobie samemu; nie mogła o tym wiedzieć i, być może, nie zdołałaby ukryć urazy, gdyby Wołodia natychmiast nie naprawił swego nietaktu. Stanąwszy na progu podniebnego pokoju Konkowej, który od zgiełkliwości ulicy oddzielony był szerokim tarasem z balustradą płonącą czerwonymi pelargoniami, zagwizdał cichutko i powiedział: – Ależ garsoniera!
– Że co? – zapytała, wstrzymując oddech.
– Gar-so-nie-ra! – powtórzył kapitan: Zajrzał do łazienki i małej kuchni po drugiej stronie przedpokoju, pochwalił spiżarnię w ścianie z dopływem świeżego powietrza, zapalił gaz, żeby sprawdzić ciśnienie, po czym wyszedł na taras, odetchnął wieczornym chłodem i jakby na dobre zapomniał, po co tu przyszedł i dlaczego tak się śpieszył, wspinając się po schodach.
Z sąsiedniego tarasu, należącego także do piątego piętra kamienicy Łucki i także obwiedzionego czerwonym płomieniem pelargonii, dochodził przytłumiony dźwięk radiowego koncertu. To panna Loewe, przybyła tu z Gdańska wraz z filią swojej firmy maklerskiej, słuchała muzyki przy wieczornej toalecie. Pojawiła się na chwilę przy drzwiach, w szlafroku, żeby je zamknąć pośpiesznie, gdy z dołu, z ulicy, buchnął niepohamowany męski śpiew – środkiem jezdni, spleceni ramionami, szli jacyś marynarze, Holendrzy albo Anglicy, nie można było zrozumieć, w jakim języku śpiewają. Za nimi – ale już w milczeniu – podążała truchtem grupka Chińczyków w brudnobiałych koszulach, wyrzuconych na szerokie, przykrótkie spodnie, spod których widać było ich chude łydki. Wszyscy razem wtargnęli po chwili do nocnego lokalu na rogu, przez śpiew przedarł się jazzowy jazgot, krótkie lśnienie światła z otwartych drzwi prześlizgnęło się po czarnych warkoczach Chińczyków. Z pobliskiego stoku Kamiennej Góry dochodziła przenikliwa woń świeżej, majowej zieleni, nie obeschłej jeszcze po niedawnym deszczu.
– Czuje pani, jak świat pachnie? – spytał kapitan z mroku. Nie odpowiedziała, więc powtórzył: – Świat pachnie, pani Konkowa, nie czuje pani?
– Ano, jak każdej wiosny – odrzekła wreszcie. – Teraz dopiero pan kapitan to zauważył?
– Tak, to śmieszne – powiedział po długim milczeniu (i jak przedtem nie widziała jego twarzy, zasłoniętej przez mrok w nocnej głębi tarasu) – to śmieszne i dziwne, że tak bardzo zauważyłem to dopiero tego roku.
Potem zaczął mówić o czymś innym i już przypomniał sobie, że się śpieszy, że na dole na niego czekają, ale niesporo było mu od razu zacząć o pożyczce, więc jeszcze zapytał, ile wynosi czynsz za tę garsonierę panny Loewe i tę trzecią obok, którą zajmowało młode małżeństwo z Warszawy, pracujące w Komisariacie Rządu. Sto dwadzieścia – powiedziała, a on się zdziwił, uprzejmie się zdziwił, że tak tanio, że cena taka przystępna za tej klasy gar-so-nie-rę.
Zapytał jeszcze, czy płacą? No tak, to było najważniejsze, jakie znaczenie miałoby posiadanie domu, gdyby lokatorzy zalegali z komornym – ale tu Konkowa musiała się zająknąć, bo panna Loewe była akuratna jak nikt, jej jednej z całej kamienicy nie trzeba było przypominać, że już pierwszy, ale tamci z Warszawy... Ludzie z Warszawy nie mieli w ogóle tej życiowej punktualności, nastawionej jak dobry zegar na rzetelność i solidność w spełnianiu zwykłych obowiązków. Może wydawały im się nudne, może niewarte uwagi, a w dodatku ci z trzeciej gar-so-nie-ry, ci Arciszewscy z Warszawy, byli młodzi i wciąż czegoś im się zachciewało, nieprzydatnego, niepotrzebnego, cali byli jakby w nierozsądku i niepraktyczności, no i jeszcze to kasyno w Sopotach za wcześnie ich podkusiło, mieli na to przecież czas, z jakie dobre dwadzieścia lat, ażby obrośli w piórka, ażby mieli w szafie trochę prześcieradeł i powłok i nie trzeba by było suszyć na słońcu albo na kaloryferach wciąż tej samej zmiany, która wcale zmianą nie była, bo była jedna. Urzędnikom z Gdańska wstęp do kasyna był wzbroniony, ale urzędnikom z Polski nie, od razu poczuli się tak bogaci, tak zabezpieczeni przed losem, że niepotrzebne wydawało im się grzanie złotówek w rękach, nawet takim Arciszewskim, takim nieopierzonym Arciszewskim z jednym prześcieradłem i jedną powłoką...
– Płacą? – spytał kapitan jeszcze raz.
– Różnie – bąknęła Konkowa, żeby nie wdawać się w szczegóły, żeby nie rozgadać się niepotrzebnie d tajemnicach kamienicy, o której opinię trzeba było dbać tak samo, jak o czystość tynku i okien.
– Jak się stąd wyniosą, wynajmę od pani tę garsonierę – powiedział Wołodia. – W lecie spałbym na tarasie, oddychałbym tym zielonym zapachem świata, który pani daje lokatorom za sto dwadzieścia złotych miesięcznie, podczas gdy ja za sto dwadzieścia pięć oddycham rybim smrodem, budzony o każdym świcie krokami rybaków zdążających do portu.
– Dobrze, panie kapitanie – powiedziała westchnąwszy, nie wiadomo: z zachwytu czy z przykrego zaskoczenia, bo zaraz potem poprosił ją o dwadzieścia złotych, które mu dala, pocieszając się równocześnie, że jeśli nie on, to Krzysztof będzie musiał przecież jej te pieniądze oddać. Zwiozła go windą na dół i odstawiła do samych drzwi pana prezesa Carbopolu, z których – gdy się otwarły – buchnęła na całą klatkę schodową woń dobrej kawy i dobrych cygar, a także nieznanych jakichś przypraw, używanych przez Karola, kamerdynera i kucharza do potraw podczas czwartkowych przyjęć. Konkowa wciągnęła ją głęboko w nozdrza, starała się przez chwilę wyobrazić sobie, co i jak się je tam za tymi drzwiami, których próg w jej własnym domu był jakby dla jej nóg za wysoki. Bez interesu nie mogła go przestąpić, choć dla gołego kapitana z dwudziestoma pożyczonymi od niej złotymi w kieszeni był w sam raz, a może nawet trochę za niski, bo nazwisko Wołodi brzmiałow towarzystwie pierwszopokoleniowej portowej finansjery. Krzysztof dość dawno jej to wyjaśnił, kiedy się dziwiła, czemu pan Słubicki na przykład jego nie zaprasza. Nie trzeba było chcieć za wiele; w tej całej zdumiewającej zmianie, jaka spadła na piaszczysto-torfiasty skrawek nadmorskiej ziemi, na którym od wieków rodzili się, żyli i umierali Konkowie, wśród takich samych jak oni, Konkowa usiłowała zachować pokorę. Trzymała się jej niekiedy jak ostatniej deski ratunku przed szaleństwem, które mogło przyjść z nagłego dostatku, z pychy, z utraty dawnego gruntu pod nogami, jakim była zawsze ta sama, zawsze pewna, nadmorska, rybacka bieda i myślenie przede wszystkim o chlebie, o niczym więcej.
Odeszła od drzwi, ale wciąż jeszcze przy nich była, kuszona tym, co przed nią kryły, a co było splendorem kamienicy, i nie warto było udawać nawet przed samą sobą, że nim nie jest – tu przecie, gdzie Augustyn kiedyś siał żyto, zatrzymywały się najpiękniejsze w mieście samochody i tu wchodziły najważniejsze osoby, stąd i z Gdańska, i ze Śląska, i z samej Warszawy, wchodziły do tego domu, który na miejscu Augustynowego żyta wyrósł, od razu taki, jak być powinien, dla najlepszych lokatorów, z pokojami do słońca, z kuchniami i służbówkami od podwórza, i z windą, z obszerną, cichą, nie psującą się nigdy i tak sprzyjającą starym nogom windą. Wróciła do tej windy z ulgą, odżegnując się od myśli sprzed chwili, dobrych dla tych, którzy z podniesionymi w górę pięściami maszerowali ulicą każdego pierwszego maja, a nie dla kogoś, kto jeździł własną windą przez pięć własnych pięter i mógł to robić, ile razy przyszła mu na to ochota, z dołu do góry i z góry na dół, jeszcze raz i jeszcze raz, dopóki któryś z lokatorów nie wezwał windy, co o tak późnej porze zdarzało się rzadko. Konkowa więc po raz czwarty nadusiła guzik parteru, zjechała na dół, znowu pomyślała, że nie trzeba chcieć za wiele, gdy i tutaj dosięgły ją wonie bijące z mieszkania na pierwszym piętrze, potem zastanowiła się, czy nie trzeba by zajrzeć do Łucki na drugie piętro, sprawdzić, czy dzieci nie śpią przy świetle i czy Anula, którą sama przywiozła Łucce do pomocy aż spod Pucka, nie stoi na schodach albo w bramie z marynarzem – ale nie wiadomo dlaczego nie wydało jej się to dostatecznie ważne, ważniejsze od tego, co zamierzała na tę i następną chwilę dla siebie, tylko dla siebie, bo jakoś znowu nacisnęła guzik piątego piętra i przymknąwszy z lubością oczy, pojechała na górę.
Co powiedział kapitan, stojąc na tarasie? Że świat pachnie. Zapytał ją, starą kobietę, czy to czuje? Nie chodziło już o to, jakimi woniami jej się objawiało życie, ale dlaczego on akurat teraz to powiedział? Żadnej innej wiosny tego nie zauważył? Powiedziała mu to, a on odrzekł, że takbardzo zauważył to dopiero tego roku.
Nacisnęła znowu guzik sprowadzający windę na parter. Nie, pomyślała, nie wynajmę mu tej gar-so-nie-ry, nawet gdybym wymówiła Arciszewskim. Może by nie płacił, tak samo jak oni, i nawet upomnieć by się nie wypadało, dosyć było tego kontredansa z panem Słubickim, który nigdy nie raczył pamiętać, czy zapłacił za mieszkanie, czy nie. Taki wielki pan pewnie miał prawo do roztargnienia, już samo myślenie, skąd, z jakiej spółki należą mu się pieniądze, musiało być uciążliwe i zajmować dużo czasu, ale jak człowiek ma komuś dać pieniądze, to nie powinien być przy tym bardziej roztargniony niż wtedy, gdy je sam bierze – a tego właśnie pan Słubicki nie raczył rozumieć; kapitan, gdyby zarabiał tyle pieniędzy co on, byłby taki sam. Ale nie zarabiał i nie wiadomo było, czy to dobrze, czy źle, skoro i tak miał nie płacić za mieszkanie...
Winda od dłuższego już czasu stała na parterze, więc Konkowa znowu nacisnęła guzik piątego piętra. Oparła się o ścianę, ręce splotła na piersiach. To wszystko było żartem ze strony kapitana, bo przecież miał się żenić, wreszcie miał się żenić i, jak mówił Krzysztof, choć niezbyt w to wierzył, miał się żenić ostatecznie. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy się przyjaźnili, a dzieci Łucki i Krzysztofa – Julitka i Tomaszek – przychodziły na świat i rosły, ożenek Wołodi był bezustannym tematem ich rozmów. Ze cztery już razy Łucka, zapraszana na wesele, szyła suknię, Krzysztof oddawał do prasowania swój czarny garnitur, a kapitan zjawiał się niby zakłopotany, ale dziwnie promienny i oznajmiał, że się rozwiało, że pozostaje w kawalerskim stanie. „Nie martw się, Wołodia – mówiła Julitka, wdrapując mu się na kolana – ja się z tobą ożenię. Ja się całkiem z tobą ożenię”. „Jak się ożenisz?” – śmiał się kapitan. „Całkiem – powtarzała – zupełnie się ożenię, raz na zawsze”.
Julitka zdążyła już podrosnąć, miała czternasty rok, wyglądała nawet na więcej, stanik trzeba jej było uszyć, bo marynarze oglądali się za nią na ulicy, kiedy biegła ze szkoły, a kapitan Jazowiecki – kapitan Jazowiecki wciąż jeszcze się rozglądał wśród panien, nie bardzo wiedząc zresztą, czy w ogóle szuka. To on był szukany, to jego znajdywano, i tym razem było tak samo: panna Blok (Polsped i jeszcze coś, jakieś udziały w cukrze albo bawełnie), panna Blok powiedziała mu na balu w kasynie: „Niech mi się pan dobrze przypatrzy, chcę wyjść za pana za mąż”. Wołodia, trzymając pannę w ciasnym uścisku podczas tanga, wiedział już wszystko, co należało wiedzieć przed ślubem – przypatrzeć się zamierzał papie.
Opowiadał potem o tym wszystkim w czasie jednej z kolacji u Krzysztofów, na które zapraszano go zwykle przed pierwszym, kiedy jasne było, że już nie ma grosza w kieszeni, nawet na najskromniejszy posiłek. Papa Blok musiał także o tym wiedzieć, bo od początku sprawę postawił całkiem jasno: Marynka dostanie w posagu bardzo okrągłą sumkę, bo oficer w rodzinie jest ozdobą, a nie podstawą utrzymania. Od kiedy przyszła na świat, nigdy jej niczego nie odmawiano, studiowała, gdzie chciała, w Paryżu, w Liege i w Grenoble, ale nigdzie tam nie patrzyła na nikogo tak, jak tu patrzyła na kapitana, więc jeśli go sobie wybrała, jeśli godzinami potrafiła wyczekiwać w swoim chryslerze, aż wyjdzie z koszar albo wróci z morza, czy dobry ojciec mógł jej go odmówić? Ślub wyznaczono na ósmego września, miał się odbyć w imieniny panny po powrocie jej matki ze Stanów, która ze względu na sprawy Polspedu nie mogła wrócić wcześniej i oczekiwano jej powrotu dopiero sierpniowym rejsem „Sobieskiego”.
Kiedy kapitan, oznajmiwszy im to, wyszedł, Krzysztof powiedział, że kto wie, może przyszły teść zechce teraz wyciągnąć Wołodię z wojska i wprowadzić w wielkie interesy portowej spedycji, już przecież zaczął przez niego bywać u pana Słubickiego na dole. Julitka wówczas, oparłszy na zwiniętych pięściach podbródek, szepnęła mściwie: „Ja ją zabiję! Ja zabiję tę pannę Blok!” „Głupia! – parsknął Tomaszek z pełnymi ustami – On jest przecież stary. Wiesz, ile ma lat? „No ile? Ile?” – odwrzasnęła. „Spokój! – powiedział Krzysztof z uśmiechem, który miast mu rozewrzeć wargi, jeszcze je tylko bardziej zesznurował. – Spokój! Ma tyle lat co ja. Trzydzieści sześć”. „No widzisz! – triumfował Tomek. – Mówiłem, że jest całkiem stary”.
Kiedy winda stała, słyszało się w niej szum ciszy, była jakby muszlą, którą opływało morze, poza nią była ciemność i spadanie w dół. Dlaczego spadanie w dół? – przeraziła się Konkowa, nacisnęła guzik, i winda zaczęła zjeżdżać z piętra na piętro, gładko i bezpiecznie. Więc Krzysztof, jej zięć, ten, którego – przybyłego skądś z daleka – nie chcieli wpuścić na próg swego domu, a który potem podniósł z ziemi Augustyna, kiedy upadł i nigdy już nie miał się sam z niej podźwignąć, Krzysztof miał już trzydzieści sześć lat. A Łucka trzydzieści trzy. Jak to szybko zleciało, pomyślała Konkowa. Po prawdzie Łucka jeszcze teraz wygląda jak panna i panowie ze Śląska, jak przyjeżdżają do firmy, w której pracuje, zawsze do niej mówią „Fraulein” i przynoszą jej pudełka czekoladek. Warkoczy nie obcięła, tylko nosi je teraz oplecione wokół głowy, a złote są jak dawniej i jak dawniej ciężkie; ładnie jej z tymi warkoczami, jeszcze teraz mógłby się jej trafić ktoś bardziej obrotny niż Krzysztof, który poza swoją rządową pensję w porcie nigdy nie wyjdzie, a cóż tu znaczą teraz rządowe pensje, choćby najwyższe! Konkowa poczuła nagle, że grzeszy, przypomniała jej się ta chwila, kiedy to inżynier Wenda dał Krzysztofowi posadę „przy samym sobie” i co to wtedy dla nich było, jakby Pana Boga za nogi obłapili, cała rodzina, nawet Augustyn na śmiertelnym łożu, któremu na odejściu taka dobra trafiła się nowina. Ale to było dawno, i wszystko się szybko zmieniało, jak widoki w oknach pociągu. Patrzysz – pole, i już nie pole, tylko domy wysokie, i nie torfiaste bagno nad Chylonką, ale magazyny ogromne i gmachy pękate, a w nich ryż i olejowe ziarno, kauczuk, kakao i bawełna... Ludzie tu ciągnęli jak koty za zapachem kiełbasy. I nie tylko tacy z pustymi rękami, którzy stali potem w ogonkach przed Urzędem Pośrednictwa Pracy – tacy tylko port zbudowali, ale żeby on naprawdę stał się portem, na to trzeba było pieniędzy. Pieniędzy i głowy, niejednej głowy i niemało pieniędzy. I może Łucce trafiłby się ktoś taki, gdyby panną była, jak na przykład wdowie z „Pawilonu”, z którą ożenił się nafciarz z Galicji, co to przybył do Gdyni, w poszukiwaniu lepszego interesu niż zbyt niemrawym, jak dla niego, strumieniem tryskająca nafta. Oświadczył się wdowie od razu pierwszego dnia, kiedy ją tylko zobaczył za kontuarem. Ale pierwszego dnia nie został przyjęty. Może nie zapomniała jeszcze Francuza, a może zaczynała już liczyć na któregoś z Belgów czy Duńczyków, którzy wtedy budowali tu port, albo może bała się, że komendant policji ją zastrzeli, gdyby wybrała nie jego. Nafciarz przyjął odmowę spokojnie, tylko potem okazało się, że krzesło, o które opierał rękę, ma w dwóch miejscach złamaną poręcz. Zapłacił za nie wdowie tyle, że mogłaby sobie kupić komplet gdańskich mebli, ale już wiedziała, że to on jej kiedyś je kupi. Od razu też zaczął budować willę na Kamiennej Górze i co wieczora przychodził i mówił, że to dla niej. Że dmuchnie któregoś dnia w ten „Pawilon”, aż się rozleci na cztery wiatry, bo nie pozwoli, żeby jego żona stała za bufetem i nalewała do kieliszków wódkę. Żona... miał jeszcze wtedy tę prawdziwą żonę gdzieś tam na południu, w Drohobyczu czy Borysławiu, ale jak się ma pieniądze, to i kawalerstwo można sobie przywrócić, i tak też było w tym wypadku. Ślub odbył się w nowym kościele, na czerwonym dywanie i przy wszystkich świecach, a ksiądz, gdy ich błogosławił, tyle miał natchnienia, ile wynosił dar pana młodego dla ubożuchnej jeszcze parafii. Więc mógł się Łucce trafić ktoś taki...
Winda znów stała na parterze, a od pana Słubickiego wychodzili właśnie pierwsi goście. Karol ich sprowadzał, żeby otworzyć i zamknąć bramę. Lokatorzy z pierwszego piętra rzadko korzystali z windy, więc nie czyniąc sobie wyrzutów, że pozbawia jej Karola, Konkowa nacisnęła guzik i znowu zaczęła się wznosić na piąte piętro, z mocnym postanowieniem udania się na spoczynek, skoro nawet karciarze zaczęli się już rozchodzić. Pan Tereszko, mąż majorowej-wdowy, nie brał udziału w tych wieczorach bez pań. Może wciąż wpatrywał się w nią z tą samą zawziętością, z jaką to czynił, kiedy stał jeszcze „Pawilon”, a on przesiadywał tam wieczorami, pochylony nad kieliszkiem koniaku, ponury i zacięty, gotów rozszarpać każdego, kto by się do niej zbliżył. Ta sama ponura namiętność cechowała go w interesach. Z właściwą sobie zaciekłością dążył do tego, aby transport ku krajom byłej c.k. Austrii nie omijał Gdyni i firmy, którą założyły rozwijał i drapieżnie strzegł przed konkurencją. Pan Słubicki, zajmujący się swoimi sprawami jakby mimochodem i w owym sławnym wielkopańskim roztargnieniu, skłonny byłby zapewne uważać taką zawziętość za zwykłe grubiaństwo. No, ale panu Tereszce, pomyślała Konkowa z westchnieniem, nigdy nie trzeba by chyba było przypominać o konieczności zapłacenia czynszu...
Już choćby dla tych wizyt na pierwszym piętrze, gdzie przyjmowana była wyłącznie przez Karola, winda była konieczna; ileż by się trzeba było nawspinać po piętrach, gdyby nie ona! Konkowa, spostrzegłszy, że jest już na swoim piątaku, zamierzała wreszcie wysiąść, gdy przypomniał jej się płacz panny Loewe, ten stłumiony przez radiową muzykę płacz i wieczór, w którym po raz pierwszy go usłyszała. Słuchała go najpierw z niedowierzaniem, potem ze zdumieniem, w końcu z rodzącą się bolesną i zatrważającą wiedzą o jego przyczynie, gdy zaczęło się coś powtarzać, gdy zaczęło nabierać złowróżbnej prawidłowości. Zamykała wtedy drzwi od tarasu, żeby tego nie słyszeć, wychodziła z pokoju i zatrzaskiwała za sobą szczelne drzwi windy, żeby tego nie słyszeć i żeby nawet przed samą sobą nie przyznać się do tego, iż w i e, dlaczego tak promienna panna Loewe, gdy udało jej się przenieść do Gdyni, płacze.
Trzeba więc było jeszcze raz zjechać w dół, żeby uładzić jakoś myśli, którym ten przypomniany nagle płacz panny Loewe nadał inny kierunek. Przy wszystkim, o czym myślała przed chwilą, stały teraz ogromne znaki zapytania jak okrutne bestie, gotowe pożreć każdą radość i każdą nadzieję. Nawet konieczność przeprowadzenia rozmowy z Karolem, który może będzie miał, a może nie będzie miał ochoty przypomnieć swemu panu o zaległym czynszu, wydawała jej się pozbawiona przyjemności matczynego dbania o należne Lucce pieniądze. Może mieli rację ci nierozsądni i niepraktyczni Arciszewscy, że zamiast gromadzić prześcieradła w szafie, co dnia jeździli bawić się do kasyna. Jak to powiedział kapitan? Że świat pachnie. I że dopiero dziś tak bardzo to zauważył. Inna jakaś ważność przydana być mogła życiu niż te codzienne zabiegi wokół gromadzenia przy sobie rzeczy, mniejszych czy większych, ale zawsze zdobywanych za jakąś cenę. Konkowa zapragnęła poczuć jeszcze raz tego wieczoru, jak świat pachnie. Z parteru pchnęła więc windę w górę, a kiedy zatrzymała się na piątym piętrze, otworzyła ją i zamknęła cicho, i tak samo postąpiła z drzwiami swego mieszkania, w trwożliwej nadziei, że nie obudzi panny Loewe, jeśli ta już śpi, jeśli zdołała się już uspokoić, nasłuchawszy się w radio tego krzykliwego głosu, jaki przebijał się z pobliskich stacji przez każdy koncert, przez każde inne słowa. Europa nie brała go jeszcze poważnie, ale musieli go brać poważnie ci, którzy już się bali.
Panna Loewe rzeczywiście spała. Może ten krzykliwy głos nie narzucał się tego wieczora światu, może – złagodniawszy – przemawiał do psa w górskim ustroniu, i ta chwila poświęcona zwierzęciu pozwalała takim jak panna Loewe zasnąć. Konkowa wyszła na taras, sprawdziła palcem wilgotność ziemi w skrzynkach z pelargoniami i usłyszawszy na dole czyjeś kroki, spojrzała w dół na ulicę, ciekawa, czy to Łucka z Krzysztofem nie wracają do domu. Ale to nie byli oni. Każdej innej nocy nie mogłaby im tego darować, że siedzą tak długo poza domem, ale teraz ogarnęła ją nigdy nie doznawana łagodność: czy to nie dobrze, że znali tylu nowych ludzi, którzy ich lubili i zapraszali, czy to nie lepiej, że nie siedzieli w domu, jak ona z Augustynem przez całe życie, nie zaznawszy nawet w połowie tego, czego zaznawali teraz młodzi?
Wychyliła się przez balustradę, żeby wystawić twarz na uderzenia łagodnego wiatru. Była starą kobietą, rybaczką, którą młodość pędziła z koszem ryb od miasta do miasta, wiek dojrzały nauczył gorzkiej nieufności do świata, a której lata ostatnie objawić miały jego nie widzianą przedtem urodę. Ukazywało tę urodę nie tylko posiadanie, ale i rozumienie. Wyrastała ona przez nią powoli, z każdą książką, którą brała od Łucki, kiedy ta zaczęła się znowu uczyć, z każdym przysłuchiwaniem się lekcjom Julitki i Tomka. Szeroko zaczynało robić się wokoło, jasno i kolorowo. A dziś kapitan zapytał ją, czy czuje, jak świat pachnie.
Pachniał. Ale czy nie było to okrutne, że właśnie w tej wiosennej woni panna Loewe płakała wieczorami ze śmiertelnego lęku, że może uciekła nie dość daleko?