Читать книгу Tak trzymać tom 2: Brzeg - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 7

III

Оглавление

W niedziele miasto cichło i piękniało.

Znikały z ulic samochody ciężarowe i wozy konne, w zwykłe dni krążące bezustannie między portem a śródmieściem, między portem a drogami wiodącymi w głąb kraju. Rankami pośpiesznie załatwiano zakupy, gdy sklepy były jeszcze otwarte, gdy można było jeszcze kupić świeże pieczywo, sałatę, szczypiorek i rzodkiewki czy dowiezioną nad ranem z Kosakowa śmietankę do kawy. Służące z wszystkich mieszkań w narzuconym pośpiesznie odzieniu mijały się na schodach, gdy „państwo” jeszcze „spało”, odsypiając wszystkie poranne wstawania w dni powszednie. Na przedmieściach, wśród bud skleconych naprędce z drzewa pozostałego z budowy portu, a nawet z wynoszonych stamtąd opakowań, na Grabówku, w „Pekinie” i „Budapeszcie” wstrząsanych stałymi groźbami rozbiórki ze strony Komisariatu Rządu, niedzielne poranki pozbawione były tej radosnej krzątaniny i wyglądały inaczej, ale w śródmieściu, odgrodzonym od tamtych dzielnic jakby murem spokoju i zasobności, tu w śródmieściu, o tym nie wiedziano. Tu pachniała kawa, drożdżowe ciasto i skwierczący bekon, na którym – angielską modą – smażono jajka. Podawano je w ten sposób nawet w domu Krzysztofów, odkąd Łucka dowiedziała się w swojej firmie, że bez jajek na bekonie nie zaczyna dnia ani dyrektor, ani jego zastępca, ani pan prokurent...

„Sadzanie” jajek na podskakującym, pryskającym tłuszczem boczku było najtrudniejszym, najbardziej odpowiedzialnym porannym zadaniem Anuli. I tego niedzielnego czerwcowego ranka, jaskrawego aż do bólu oczu od wesołej natarczywości słońca, Anula, ubrana już do kościoła i z tego względu odsunięta od kuchni na całą bezpieczną długość rąk, rozbijała nad ogromną patelnią jajko za jajkiem, w bezustannej trwodze, aby się któreś żółtko nie rozpłynęło i nie zmieszało z białkiem: trzy dla pana, dwa dla pani, dwa dla pani gospodyni, dwa dla Tomka, jedno dla Julitki i jedno dla niej samej. Jeśli się któreś jajko rozlało, nie można go już było podać do stołu – nie marnowało się, bo zjadała je z apetytem, ale przed panią gospodynią, która liczyła jajka w spiżarni, nie dawało się ukryć tej niezręczności. „Jak zjesz za dużo jajek – mówiła w przekonaniu, że Anula nie dość uważnie zabiera się do tej czynności – jak zjesz za dużo jajek, dostaniesz żółtaczki”.

Tego jednak ranka to wyolbrzymione niebezpieczeństwo Anuli nie groziło, żółte oczy jaj patrzyły wyraźne i nie zmącone z patelni, kiedy ją triumfalnie wniosła do jadalni.

– Nauczyłaś się wreszcie! – pochwaliła ją Konkowa.

– Znowu sadzone jajka! – jęknęła Julitka. – Ja bym wolała na miękko.

– Jedz to, co wszyscy – powiedziała Łucka. Nałożyła każdemu na talerz odpowiednią porcję i skarciła spojrzeniem Julitkę, gdy ta odsunęła się od swego talerza. – Cóż to za fochy?

– A może mogłaby dostawać to, co lubi? – odezwał się Krzysztof, nie podnosząc na nikogo spojrzenia.

– To, co lubi? – zdumiała się Łucka. Jej oczy tego ranka były bardzo niebieskie, zawsze barwa dnia i jego jasność dodawały ich błękitowi intensywności, ale dziś nawet Konkowej się wydało, że jest to kolor szkła, do czysta spłukanego zimną wodą. – Ładne by porządki nastały w tym domu, gdyby każdy miał dostawać to, co lubi. I dlaczego musimy teraz o tym mówić? – dodała ciszej.

„Teraz” oznaczało: przy dzieciach, Krzysztof to od razu zrozumiał i poczuł się skarcony bardziej niż Julitka, z manifestacyjną odrazą napoczynająca swoje jajko. Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie dorósł do roli ojca, tak samo jak nie dorósł do roli kamienicznika, i do jeszcze kilku innych ról. W jednej tylko czuł się dobrze, ale ta nie miała wiele wspólnego z domem i ostatnio jakby pomniejszyła się w jego własnym odczuciu. Wprawdzie budowa portu wciąż trwała, i było to działanie o widomym i sprawdzalnym nieomal z dnia na dzień skutku: pogłębiały się baseny, rozszerzały nabrzeża, wydłużały falochrony, w czwartej fazie budowy miał powstać w porcie wewnętrznym nowy kanał, nazwany już w projektach przemysłowym – ale inżynier Wenda, od dwóch lat na emeryturze, nie kierował już tymi sprawami. Przed jego odejściem przestało tei istnieć samodzielne Biuro Naczelnika Portu, zostało wcielone jako jeden z wydziałów do Urzędu Morskiego. Inżynier Kwiatkowski zaś, orędownik Gdyni u warszawskich szafarzy wszelkich dóbr i rozkazów, był teraz ministrem skarbu, a nie ministrem przemysłu i handlu, któremu podlegał Departament Morski, a jego następcy niestety byli zbyt skłonni do ustępstw na rzecz polityki międzynarodowej, wymagającej – ze względu na umowę z Niemcami – równego traktowania Gdańska i własnego portu. Zaczęto więc przyhamowywać Gdynię na różne sposoby, spośród których tylko stopniowe wypieranie kapitału prywatnego, a więc głównie niemieckiego, wydawało się słuszne. Na szczęście teraz, wobec zaognionych stosunków z Niemcami (czy można to było nazwać szczęściem? – pomyślał z goryczą), ustało to faworyzowanie Gdańską i przed Gdynią otwarły się nadzieje na nowe inwestycje, ale ostatnie lata wymagały nieraz walki w sprawach przedtem zupełnie oczywistych. Jeśli to się uspokoi, myślał, poddając się na przekór rozsądkowi nadziei, której tak łatwo, tak gorliwie poddawali się wszyscy, jeśli to się uspokoi, wygładzi i uciszy, jeśli stanie się ten cud i los udzieli ułaskawienia – praca w porcie potoczy się dalej w dawnym, podziwianym na całym świecie, tempie.

– Nie obraziłeś się chyba? – spytała Łucka cicho. Przykryła dłonią jego dłoń, wspartą o stół, i musiało to trwać długo, bo wszyscy patrzyli na niego, teściowa i dzieci.

– Ależ skąd! – zaprzeczył gwałtownie. – Co ci przychodzi do głowy?

– Bo tak nagle zamilkłeś.

– Przepraszam.

Nagłe przeskoki Łucki od zbyt jaskrawię okazywanej bezwzględności do lękliwej pokory wydawały mu się zawsze męczące i utrudniające ich pożycie. Na szczęście Konkowa, która chodziła do kościoła na pierwszą mszę, zaczęła opowiadać, co mówił na porannym kazaniu ksiądz Turzyński, i można się było zająć z ulgą tym tematem, przystać nań uważnym milczeniem. Dzieci zerwały się od stołu, żeby nie spóźnić się do szkoły, skąd „parami” chodzono do kościoła.

– Mam czystą bluzkę? – zapytała Julitka.

– Teraz sobie przypomniałaś! – Konkowa przerwała w pół zdania swoją relację o tym, co usłyszała w kościele, i żartobliwie trzepnęła wnuczkę w plecy. – Wczoraj trzeba było o tym pomyśleć. Taka duża panna mogłaby już dbać sama o swoją garderobę. Jak wyjdziesz za mąż, mąż cię przegoni, bo nie będziesz umiała nic robić.

– Nie przegoni – potrząsnęła warkoczami Julitka.

– Nie? A dlaczegóż to? – śmiała się babka.

– Będzie mnie kochał i nie przegoni – powiedziała Julitka najzupełniej serio, mimo utkwionych w niej rozbawionych spojrzeń. – No, gdzie jest ta bluzka, Anula?

– I moje skarpetki! – dołączył Tomaszek do wołania siostry i swój głos.

Anula wniosła po chwili stos świeżo wypranych i wyprasowanych rzeczy i zaczęła je rozdzielać między dzieci.

Były więc na szczęście nieważne, dobre codzienne sprawy, nawet kłótnie i ich następstwa dawały jakąś rękojmię życiu.

Zwykle dalszy ciąg przepraszania, jakim Łucka męczyła Krzysztofa po każdej najmniejszej sprzeczce, od razu wywoływał w nim zniecierpliwienie, tego dnia jednak wydał mu się co najwyżej niepotrzebny.

Kiedy na chwilę zostali sami, przygotowując się do wyjścia, objęła go za szyję i ciasno przywarła twarzą do jego piersi. Ramiona miała nagie po zrzuceniu szlafroka, przykryte tylko wąskim pasemkiem atłasowej wstążki, przytrzymującej dzienną koszulę, jak dawniej pachniała mydłem i mlekiem, czystą wonią młodego, zdrowego ciała.

– Nie gniewaj się. Nie gniewaj się! – szeptała.

– Ależ nie gniewam się. – Położył dłoń na jej włosach i przez chwilę gładził je łagodnie. – O cóż miałbym się gniewać?

– Czasem jestem taka... Sama siebie nie lubię. Gdybym mogła walnąć się w kark...

– Łucka! – uśmiechnął się nad jej głową i mocniej przygarnął ją do siebie.

– Tak! Walnąć się w kark, ażby huknęło. Nie przestaniesz mnie kochać?

– Co ci przychodzi na myśl?

Odchyliła do tyłu głowę i patrzyła mu w twarz z bliska, uważnie i pytająco, jakby był wypisany na niej jej los, wszystko, czego mogła spodziewać się w życiu.

– Bo czasem zaczyna mi się wydawać... Nie! – zaprzeczyła gwałtownie. – To przeze mnie! Wiem, że gdyby tak było, to przeze mnie. Ty nie masz w tym żadnej winy. Chyba tylko to...

– Co?

Zamilkła i skubała tylko palcami jego koszulę.

– Powiedz wreszcie!

Znowu wcisnęła twarz w jego piersi, ledwie rozumiał, co mówi.

– A nie myślisz, że jestem taka, bo mam z mamą ten dom, bo wciąż pamiętam, że go mam, nie myślisz, że przez to się zmieniłam i nie jestem już taka jak dawniej?

– Przestań.

– Wydawało mi się, że i dzisiaj, dzisiaj przy śniadaniu, kiedy powiedziałam do Julitki... bo naprawdę coraz częściej nie chce jeść tego, co wszyscy... kiedy ty na to powiedziałeś, czy nie mogłaby dostawać tego, co lubi, a ja...

– Łucka! – poprosił.

– Nie, nie – pozwól mi skończyć – czy i dzisiaj nie pomyślałeś, że mogłam tak odpowiedzieć, że odpowiedziałam tak, bo mam ten dom, bo wszystko jest moje, mnie podporządkowane, ode mnie zależne? Nie zaprzeczaj, czasem widzę to w twoich oczach. Wtedy zawsze jakbyś się cofał, jakbyś się wycofywał ze wszystkiego. A ja się potem boję decydować o najmniejszym głupstwie, bo ogarnia mnie strach, że już masz mi to za złe...

– Łucka! – poprosił jeszcze raz. Miała rację, tak, miała rację, i tego właśnie nigdy nie powinna dowiedzieć się od niego.

– A czy ty nie wiesz – krzyknęła nagle, gwałtownie obejmując go ramionami – nie rozumiesz, że bez ciebie nie ma tu życia? Ani powietrza, ani słońca! Kiedy się staję taka, jakiej mnie nie lubisz, to mi to mów! Żeby mnie to odeszło. Żeby zaraz mnie odeszło.

Usiłował zażartować. Oderwał głowę Łucki od swojej piersi, dotknął palcem jej nosa, przygniótł go lekko.

– Przede wszystkim mówię ci, że się spóźnimy do kościoła, jeśli zaraz nie będziesz gotowa.

– Ale przyrzeknij mi!

– Dobrze, tylko co?

– Że zawsze mi powiesz, kiedy będziesz zaczynał mnie nie lubić.

– W porządku! – roześmiał się. – Umowa stoi! A teraz wkładaj szybko suknię i kapelusz.

– Zupełnie mi się nie chce wychodzić z domu – zaszeptała nagle Łucka, nie rozluźniając zaciśniętych na jego plecach rąk.

Coś się jej zamarzyło, może po raz pierwszy w życiu, lenistwo niegodne, ale powabne.

– No to zostańmy – powiedział cicho. I dobrze by było, żeby zrozumiała to w zwykły, kobiecy sposób (prawdziwej intencji i tak nigdy by przed nią nie wyjawił), niestety dodał zbyt gorliwie: – Czy nie możemy chodzić na późniejszą mszę?

I to ją spłoszyło.

– Ależ, mój drogi – Łucka od razu otrzeźwiała, uwolniła go z uścisku i rozejrzała się za suknią – przecież na tę chodzą wszyscy.

Poszli więc na mszę, na którą chodzili wszyscy. Kościół był mały i mógł pomieścić tylko niewiele osób, a że i zaduch panował w nim podczas ciepłych dni, lepiej było słuchać mszy na dziedzińcu, oddzielonym od ulicy murowanym ogrodzeniem i zacienionym młodymi drzewkami, które – choć posadzone zaledwie przed dziesięciu laty, po całkowitym zakończeniu budowy kościoła – korony miały już gęste i szerokie. Odzywały się w nich ptaki, jakby do wtóru srebrnym dzwonkom w rękach ministrantów. Wiatr szeleścił liśćmi, dojrzałymi już do pełnego kształtu i do soczystej, zielonej barwy – lato nadchodziło prędkie i gwałtowne, wszystkie kobiety miały letnie suknie i słomkowe kapelusze, niektóre trzymały nad głowami kwieciste parasolki.

Na tym placyku, wydzielonym z miejskiego gwaru biało pobielonym murem, w bijącej z kościoła dusznej woni kwitnących tu późno bzów i konwalii, kadzidła i świec, a także perfum, przy wożonych ze wszystkich stron świata, odbywała się każdej niedzieli zwykła i niezwykła w swej dziwności rewia mody. Kto nie miał zamiaru lub nie czuł się na siłach w niej uczestniczyć, wybierał inną godzinę, o tej jednak należało stawić czoło najsilniejszej konkurencji. Opuszczone na książeczki do nabożeństwa oczy podnosiły się znienacka, traciły swój rozmodlony wyraz, i w ułamku sekundy dokonywała się wzajemna taksacja od obuwia po kapelusz, po której roztargnionym spojrzeniem trudno było powrócić we właściwe miejsce przerwanej litanii.

– Znowu ma nowy kapelusz! – szepnęła Łucka do Krzysztofa zaraz po ewangelii.

Udał, że nie słyszy, nie odwrócił głowy w kierunku, w którym patrzyła, choć wiedział, o kogo jej chodzi. Pani Helena Tereszkowa dręczyła wciąż Łuckę koniecznością dorównywania jej w wielu sprawach, ale przede wszystkim w sposobie ubierania się. Pozostała na zawsze właścicielką „Pawilonu”, do którego Łucka nosiła w koszu ryby, dudniąc bosymi piętami w drewniane stopnie schodów przed werandą. Kiedy czekała przed kontuarem na pieniądze ogarniało ją – jak wszystkich, którzy tu przychodzili – pragnienie wielbiącego a zarazem pokornego patrzenia na piękność tamtej kobiety tak porażająco niecodzienną w tym miejscu i w tej wsi. Pani Helena, kupując od niej rybę, ratowała ich wtedy przed nędzą podczas tej kilkumiesięcznej przerwy w budowie portu, kiedy to odjechali Francuzi a nie przyjechali jeszcze Belgowie i Duńczycy. W zachwycie tym nad jej pięknością była więc także i wdzięczność za dobroć, ale po latach wyraźniejsze pozostało w Łucce uczucie podziwu, później zaś coraz odważniejsza i coraz mniej rozważna chęć zmniejszania, zacierania różnic, które – jak sobie wyobrażała mogłyby nie być tak rażące, gdyby tylko przywiązywała wagę do pewnych rzeczy.

Czy nie mogła na przykład kupić sobie także nowego kapelusza? Czy nie było jej na to stać? Wydawali „na życie” trzysta złotych miesięcznie, tylko trzysta złotych miesięcznie, jak mówiła matka, oczekując uznania dla swego oszczędnego sposobu prowadzenia gospodarstwa, obydwoje z Krzysztofem zaś mieli niezłe pensje, co razem z dochodem z domu (choć połowa należała się matce i Bóg jeden wie, co z nią robiła) przekraczało, być może, nawet dochody pana Tereszki...

Więc mogła kupić sobie nowy kapelusz, ale po prostu nie chciało jej się o to zadbać. Stary wydawał jej się jeszcze całkiem dobry – nie była panną, żeby miała dbać o to, czy się komu podoba, w biurze tylko trzeba było być jak z pudełka, wymagał tego honor firmy, w której z upływem lat pełniła coraz bardziej odpowiedzialne funkcje, z nadzieją ha prokurenta nawet, jeśli tylko zarząd firmy nie będzie się bał powierzyć tego stanowiska kobiecie. A jednak to bardzo piękny kapelusz! pomyślała z małym ukłuciem w sercu. Postanowiła następnego dnia, zaraz po biurze, w drodze powrotnej do domu, zajrzeć do modniarki na Świętojańskiej, może ma coś podobnego... Och, nie! Kapelusz nie powinien być podobny. Ale nosiło się właśnie takie duże ronda, więc nie kupi sobie małego, bo cóż by to było za głupstwo: kupować niemodny kapelusz... tylko dlatego... O czym ja myślę? skarciła się. Przymknęła powieki, zacisnęła je, aż zapiekły, jakby zatrzaskiwała przed sobą drzwi do wszelkiej zewnętrzności, rozpraszającej pobożne skupienie.

Krzysztof, Upewniwszy się, że Łucka znowu się modli, powoli zwrócił głowę w stronę, gdzie stała pani Helena, gdzie co niedziela stała pani Helena pod koroną młodego drzewa. To przez nią, przez to, że tam stała, wolałby chodzić do kościoła o innej porze, żeby na nią nie patrzeć, żeby nie chcieć wciąż na nią patrzeć, bo to było nierozumne i niegodne. Ale jednak patrzył, nie umiał sobie tego zabronić, chyba musiałby głowę roztrzaskać o mur kościoła, żeby raz na zawsze zamknąć zapatrzone w nią oczy. Ten nowy kapelusz, który wytrącił tak Łuckę z równowagi, był biały i ogromny, ocieniający jej twarz mleczną mgłą. Spływała z niego granatowa wstążka, gubiąc się wśród tak samo granatowych włosów; które pani Helena nosiła wciąż upięte w ciężki węzeł na karku. Letni biały kostiumik w duże granatowe grochy, z granatowym kołnierzem i mankietami, był nader skromny wśród rozkwieconej łąki innych sukien, ale przez tę skromność właśnie, przez tę najwidoczniej zamierzoną skromność wydawał się niezwykły i jak wszystko, co dotyczyło pani Heleny, zgoła nietutejszy. Twarzy jej Krzysztof nie widział, patrzył na nią z tyłu, oparty o mur, w miejscu, które nie dozwalało ani cofnąć się dalej, ani uciec, za to profil Tereszki miał przed sobą wyraźny, obrysowany ostro przenikliwym blaskiem słońca, ku któremu Tereszko się zwracał, aby jak najlepiej wykorzystać tę niedzielną chwilę pod gołym niebem. Był to mężczyzna wysoki i barczysty, galicyjski, jak tu mówiono, łeb miał porośnięty włosem gęstym i kędzierzawym, posrebrzonym już na skroniach pierwszą siwizną, ale to wcale nie przywodziło na myśl skojarzeń ze starością. Całe miasto pamiętało – i mógłby dokonać nie wiadomo czego, a całe miasto pamiętałoby przede wszystkim to – jak zgniótł, skruszył w palcach poręcz krzesła w „Pawilonie”, kiedy pierwszego zaraz dnia oświadczył się wdowie i nie został przyjęty.

Krzysztof, patrząc teraz na niego, widząc go trzymającego żonę pod rękę, także myślał o tym. Zawsze tak było, z wszystkimi mężczyznami, nie potrafili być przy niej blisko i nie dotykać jej, nie mieć pewności, że jest. I Lebrac, Francuz, który tu się zjawił na początku budowy portu i którego sobie wzięła z całą otwartością, i nikt jej tego nie miał za złe, i komendant policji, przysunąwszy ku niej swój potężny, chrzęszczący skórzanym pasem bok, gdy siadywali razem w ciasnym rogu pierwszej salki „Pawilonu”. A teraz trzymał ją Tereszko, od czternastu lat ją tak trzymał, blisko, jak najbliżej, jakby jego krew miała ją ożywiać i ogrzewać, jakby bez niego mogło zamrzeć w niej życie. Przez te czternaście lat Krzysztof kłaniał się jej tylko na ulicy, czując za każdym razem, jak płomień uderza mu na twarz. Nie zamienili nigdy ze sobą ani słowa.

– Uklęknij! – syknęła Łucka. – Przecież podniesienie! Ukląkł, ale stałw tej chwili przed kontuarem, za którym barwiły się nikle w słabym świetle naftowej lampy kolorowe etykiety wódek, dostarczanych przed Wołodię od gdańskich przemytników, stał przed kontuarem, a ona mówiła: „Ależ ja go panu daję. Daję panu ten brezent...” Spali jeszcze wtedy w łodzi, wyrzuconej na brzeg – on, Seweryn Turek, Gerard Schulz i Leon Majka, a każdej nocy mógł przyjść deszcz i każdego ranka nadpływał od morza przenikliwy chłód. „Ależ ja go panu daję”, powiedziała. Chciał zapłacić za ten pierwszy tu dach nad głową, nie od razu – bo pieniądze posłał już matce – ale ratami, począwszy od następnej pensji, spłaciłby jej wszystko co do grosza, ale ona od razu powiedziała: „Daję go panu w prezencie”. Nie obraził się nie dlatego, że był biedny i że tak bardzo potrzebna im była ta osłona przed deszczem i chłodem, ale dlatego, że ten głos brzmiał tak słodko i takim swojskim, rozlewnym zaśpiewem wśród twardej północnej mowy. Więc najpierw był chyba ten głos, nie twarz, nie oczy i usta, nie włosy, połyskujące w świetle lampy, ale głos śpiewający mu w duszy, gdy niósł potem ten zwój brezentu przez piasek, skradając się cicho, aby tym większą sprawić niespodziankę Sewerynowi i chłopcom.

– Och, Boże! Co za słońce! – jęczała Łucka, gdy msza się skończyła i wszyscy zaczęli cisnąć się ku bramie; chciała jak najprędzej schronić się w cień najbliższego domu, ale nie wiedziała, w którą stronę Krzysztof ją pociągnie. – Idziemy na kawę?

Po mszy chodziło się na kawę, głównie do Fangrata przy Skwerze Kościuszki, u którego spotykało się całe towarzystwo i gdzie wymieniano resztki niedzielnych ukłonów, jeśli ktoś nie zdołał powitać wszystkich znajomych przed kościołem. U Fangrata nie tylko piło się kawę, u Fangrata się „bywało”, i to „bywanie” należało do towarzyskich wtajemniczeń; nie wszyscy co prawda brali je na serio, ale i nie dla wszystkich było ono dostępne. Krzysztof niezbyt dobrze się tam czuł, nie należał do ludzi, którzy łatwo dorabiają się pewności siebie, wciąż go gnębiły jakieś własne braki, zwłaszcza że w mieście, które do niedawna było torfem i piaskiem, zaroiło się od tytułów naukowych, o tym mówiło się, że „antwerpijczyk”, o owym, że ma za sobą instytut w Petersburgu, wymieniano uniwersytety, zagraniczne praktyki, a on „miał” Gimnazjum Polskie w Gdańsku, dwa lata Instytutu Handlu Morskiego i Techniki Portowej w Gdyni i całą życiową praktykę w powstającym porcie, który centymetr po centymetrze przemierzył własnymi stopami. Gzy to była edukacja wystarczająca, żeby umieć rozmawiać z ludźmi, którzy z niejednego pieca chleb jedli, zanim znaleźli się za tym „piecem u Pana Boga”, jakim dla nich wszystkich okazała się Gdynia? Wolał nie pchać się wyżej, niż stał, uważał swoje miejsce za piękne i cieszące serce spokojną ważnością, jeśli się tylko naprawdę rozumiało, co jest ważne, a co nie.

– Idziemy na kawę? – powtórzyła Łucka. Zaczęła się już niecierpliwić, stała wciąż przy kościelnej bramie, potrącana przez tłum, który wydostawał się na ulicę, już jej dwa razy nastąpił ktoś na buty, a buty miała nowe, białe, nawet trochę przyciasne, i po tym staniu przez całą mszę dobrze by było gdzieś wreszcie usiąść albo z ulgą zdjąć je w domu.

– Ja ci powiem – zaczął Krzysztof ostrożnie – za gorąco dziś na kawę.

– Możemy zjeść lody.

– Od lodów dostajesz anginy.

Roześmiała się.

– Ja mogłabym napić się kawy, a ty zjadłbyś lody. Ale zdaje się, że w ogóle nie masz ochoty tam iść?

– Nie mam – przyznał się.

Wziął ją pod rękę i skręcili w lewo, ku domowi.

– Widzisz, jaka jestem miła – powiedziała Łucka, przytulając się do jego ramienia. – Inna zaczęłaby ci suszyć głowę, że nie chcesz z nią nigdzie pójść, że nie ma gdzie pokazać sukni i kapelusza. No, kapelusz zeszłoroczny, ale nawet gdybym miała nowy i taki, jak pani Helena, też bym ci nie zrobiła awantury. Mama nas pochwali – powiedziała po chwili.

– Za co?

– Że nie wyrzucamy pieniędzy na kawiarnie – zaśmiała się, ale jednak z czułością. – Wszystko przelicza na bułki.

– Na co?

– Na bułki. Nie zauważyłeś? Mała kawa – dziesięć bułek, bilet do kina – dwadzieścia, jazda autobusem do placu Kaszubskiego.

Krzysztof się nie śmiał. Rozumiał teściową, on także nie wyzwolił się od przeliczania. Tylko on przeliczał wszystko nie na bułki, ale na ojcowską nauczycielską pensję albo na zarobki w porcie Seweryna, który nie miał nawet takiej pensji, bo mu wciąż broniono powrotu do nauczycielstwa. Wiele było sposobów przeliczania, a wszystkie nakazywały taki sam szacunek dla pieniądza.

A Łucka mówiła dalej, poważniejąc jednak z każdą następną chwilą, bo właśnie przechodzili obok domu, któremu przyglądała się uważnym spojrzeniem: balkonom, oknom, tynkom.

– Podobno baron podwyższył czynsze. Słyszałeś?

– Nie.

– Mówię przecież, podwyższył czynsze. Wszystkim lokatorom.

– Co to nas obchodzi?

Łucka milczała długo, zanim szepnęła w zamyśleniu:

– No jednak...

Krzysztof wyjął jej rękę spod swego ramienia.

– Prosiłaś rano, żebym ci zawsze mówił, kiedy stajesz się taka, jakiej cię nie lubię.

Przystanęła, nie patrzyła na niego.

– A staję się teraz? – szepnęła.

– Łucka!

– Już koniec! Koniec! zawołała. Znowu przytuliła się do jego ramienia, i szli przez długi czas milcząc, dopóki nie zaczęło jej się zdawać, że ustąpiła zbyt łatwo, że Krzysztof niesłusznie nie chce mówić o sprawach przecież ważnych, że w przyszłości nie wyjdzie im to na dobre.

– Tylko się nie gniewaj – zaczęła łagodnie. – Ale czy na przykład taki pan Słubicki nie mógłby płacić więcej?

– Łucka, na litość boską!

– Wiesz, ile zarabia?

– Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Zresztą podobno i tak nie płaci.

Uznała, że najlepiej obrócić to w żart.

– No i co z tego, że nie płaci, ale po podwyżce nie płaciłby więcej. – Zaśmiała się, ale że tylko sama, trwało to krótko i zabrzmiało niezbyt pewnie. – No dobrze – westchnęła. – Nie mówmy o tym. Wiesz co? – ożywiła się nagle i głównie po to, żeby i jego ożywić. – Po południu moglibyśmy pojechać do Orłowa. Do Domu Kuracyjnego nad morzem. Wzięlibyśmy dzieci. Nie uważasz, że za mało się nimi zajmujemy?

– Za mało – odpowiedział, ale równocześnie zadał sobie pytanie, czy ojciec i matka „zajmowali się”.nim, kiedy miał lata Julitki i Tomka? Niezliczone kilometry drogi do szkoły, które przemierzał samotnie, wspierany tylko własnym uporem! Lata, w których mógł być jeszcze dzieckiem, a w najboleśniejszy sposób już nim nie był! Teraz nawet wspominać ich nie było przed kim, od kiedy Łucka i do swego dzieciństwa wracała niechętnie i przypominanie jej, jak to kiedyś nosiła rybę, uważała za obrazę. Tak, i nią się nikt nie „zajmował”, ale może właśnie o tym w tej chwili myślała? Może była lepsza od niego i pragnęła, żeby ich dzieciom nie zabrakło tego, czego oni obydwoje nie mieli w dzieciństwie. Prżytulił jej łokieć do swego boku i po raz pierwszy tego dnia powiedział z prawdziwą czułością: – Tak, kochanie. Pojedziemy z dziećmi do Orłowa. Spędzimy razem cały dzień.

I niespodziewanie zrobiło się przyjemnie, kochająco i rodzinnie. Wszystkie smutki odeszły od progu domu, zatrzymały się gdzieś daleko, obiad upłynął nawet bez zwykłych sprzeczek Julitki i Tomaszka, ten niedzielny obiad, który był zawsze lepszy niż „w tygodniu”.

Otwierała go zupa szparagowa, obficie podprawiona żółtkami, pływały w niej fioletowo-zielone główki szparagów, liczone gorliwie na talerzach przez dzieci, choć Anula przysięgała się, że podzieliła je sprawiedliwie. Na drugie były młode kurczęta, smażone w jajku i bułeczce (jak kotlet, mawiała krótko i węzłowato Anula), z sałatą albo mizerią, do wyboru. Po ogórki na mizerię jeździła Konkowa poprzedniego dnia aż do Kolibek, bo mieli tam w ogrodnictwie najlepsze, kruche i nigdy nie gorzkie, no i najtańsze.

– Opłaca się – mówiła, wygarniając do czysta mizerię z salaterki na swój talerz, upewniwszy się uprzednio, czy nikt nie będzie dobierał. – Opłaca się po nie jeździć. Tutaj nawet w piątek na rynku takich bym nie dostała.

– Babciu! A co będzie na deser? – z pełnymi jeszcze ustami dopytywał się Tomaszek. – Co na deser?

– Kruche ciastka z konfiturą.

– I lody! – zawołała Julitka.

– Tego nie powiedziałam – nastroszyła się babka.

– Ale przyniesiemy! Babciu! – zaczęły prosić dzieci.

– A gardła? Zawsze potem chorujecie. Jak mama.

– No, kiedy to ostatni raz było? – nieśmiało wtrąciła Łucka. Wobec matki czuła się prawie rówieśnicą swoich dzieci.

– Będziemy jeść powoli – przyrzekał Tomaszek. – Jedna łyżeczka na minutę! Niech babcia pozwoli!

Tomaszkowi Konkowa niczego nie potrafiła odmówić, zwłaszcza kiedy patrzył tak ładnie tymi swoimi niebieskimi oczyskami, z których wyzierało ku niej całe dzieciństwo Łucki i miłość Augustyna z najpierwszych lat, wyrażana takim samym błękitnym spojrzeniem. Gzy nie mówiła o Tomaszku zawsze, że to „cały Augustyn”? Czy nie spodziewała się, że Wyrośnie taki jak on, wysoki, silny i potężny?

– No... to przynieście sobie tych lodów – powiedziała słabym głosem. – Ale małe porcje! A wy dlaczego nic nie mówicie? – krzyknęła do córki i zięcia.

Roześmiali się równocześnie, tak samo pogodnie i beztrosko.

– A czy do nas się ktoś zwracał o pozwolenie? – powiedział Krzysztof. – Łucka, słyszałaś?

– Nie. Nie słyszałam. Julitka prosiła tylko mamę, i Tomaszek także.

– Ale jak zachorują, będzie na mnie – Konkowa uznała za słuszne podąsać się trochę, ale nie za bardzo. Jaśniała w tej chwili czułością, na którą nie za często sobie pozwalała.

– Nie zachorują – uspokoił ją Krzysztof. – Muszą się hartować. – Chciał jeszcze dodać: nie wiadomo, co je czeka w życiu, ale sam skarcił się za te słowa i zachował je tylko dla siebie.

Dzieci tymczasem, wyrwawszy już Anuli jakieś naczynia i z trzaskiem otworzywszy drzwi, biegły, potrącając się, po schodach.

– Po obiedzie pojedziemy z nimi do Orłowa – powiedziała Łucka. – Pochodzimy po molo, posiedzimy trochę w tej cukierni nad morzem. Mama zostanie w domu? Bo Anula musi chyba mieć wychodne.

– Tym się nie martw! – Konkowa tego dnia skłonna była do wszelkich ustępstw. – Ja się z Anulą pogodzę. Najpierw pójdzie ona, a dopiero jak wróci, ja się wybiorę. Do starego domu – dodała po chwili. – Zobaczyć, czy Sewerynowej żonie powschodziło wszystko, co posiała.

– Och, jak dobrze! – ucieszyła się Łucka. – Niech mama tam pójdzie.

Był więc to taki dzień, jak na niedzielę przystało – ludzie upodobnili się do pogodnego nieba, i naraz okazało się to całkiem łatwe, jeśli tylko miało się dość siły, żeby nie pozwolić myślom na oddalanie się od spraw najbliższych i najprostszych.

W Orłowie natknęli się niespodziewanie na Wołodię z narzeczoną. Wołodię wszyscy Grabieniowie uwielbiali, popołudnie więc w dalszym ciągu zapowiadało się prawie rodzinnie, zwłaszcza że panna Blok z gwałtownie mobilizowaną dobrą wolą starała się pozyskać przyjaciół swego przyszłego męża. Julitka po raz pierwszy przyjrzała jej się z bliska i zamiast dygnąć przy powitaniu, podała jej rękę, jak dorosłej kobiecie dorosła kobieta.

– Ona wcale nie jest taka ładna – powiedziała od razu szeptem do Tomaszka.

Ale ten był jeszcze w latach, kiedy chłopców interesują bardziej samochody niż panie, i ponieważ przy wejściu na molo stał właśnie popielaty chrysler panny Blok, Tomaszek od razu pobiegł w tym kierunku, pozostawiając siostrze dostojne i nudne kroczenie obok dorosłych.

– Posiedzimy trochę w Domu Kuracyjnym? – spytał Krzysztof. – Zaplanowaliśmy to sobie na dzisiejsze popołudnie.

– Bardzo chętnie! – odpowiedziała panna Blok, upewniwszy się szybkim spojrzeniem, że jej narzeczony ma na to ogromną ochotę. – My także chcieliśmy gdzieś wstąpić.

– Dziękuję ci, kochanie – szepnął Wołodia. Bardzo chciał, żeby się polubili, ta wciąż nawet dla niego obca panna i rodzina Krzysztofa, którego uważał prawie za brata i który dotąd nigdy go nie zawiódł. Sądził wprawdzie, że po małżeństwie z Marynką Blok nie będą mu potrzebne przed pierwszym kolacje u Krzysztofa, ale nie wyobrażał sobie, że mógłby nie wpaść do nich choć ze dwa razy w tygodniu.

– Idziemy – powiedział z ochotą, ujmując pod rękę narzeczoną i Łuckę. – Ładnie mi w blondynkach!

– Tato! – Julitka uczepiła się ramienia Krzysztofa. – Co to znaczy: ładnie mi w blondynkach?

– Przecież widzisz, że panna Marysia ma takie same jasne włosy jak mama.

– Ale ty byś tak nie powiedział?

Tak trzymać tom 2: Brzeg

Подняться наверх