Читать книгу Tak trzymać tom 2: Brzeg - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6

II

Оглавление

Bernard Konka zatrzymał się w progu kuchni z koszem ryb. Pobielał w ostatnich latach i jakby zmalał, ale jeszcze bez zadyszki zjawił się na drugim piętrze domu Łucki, choć nie korzystał z windy, daremnie zachęcany do jej używania przez bratową.

Teraz także, wyjmując z kosza trzepoczące się jeszcze flądry i śledzie, gderała na niego:

– Tylko guzik nacisnąć, to taka sztuka? Myślałby kto, że Bernard ze wsi.

– A ze wsi, ze wsi! – śmiał się stary, po swojemu mrużąc siwe oczka, aż się z nich robiły dwie błyszczące wesoło szpareczki. – Jeszcze się do miasta nie przyzwyczaiłem. I nie tylko ja – dodał, spojrzawszy na bose pięty Anuli, tej przywiezionej przez Konkową spod Pucka, siedzącej teraz na stołku z młynkiem do kawy między kolanami. – Nie tylko ja!

– Mogłabyś się obuć! – burknęła Konkowa ku dziewczynie. – Kto to w mieście na bosaka lata?

Anula pokazała w uśmiechu zdrowe zęby osiemnastolatki i energiczniej zakręciła korbką od młynka.

– A czy ja latam? Nie zdążyłam się obuć, bo państwo na kawę czekają.

– Kto? – spytał Bernard.

– Moje państwo. Pan już się ogolił, a pani wyjdzie zaraz z łazienki. Kawa musi być na czas.

– Ty ją tak nauczyłaś? – spytał Bernard półgłosem bratową.

Udała, że nie rozumie.

– Czego? Czego nauczyłam?

– Tego mówienia. Słyszałaś przecież.

– W całej kamienicy tak dziewczyny mówią. I w całym mieście.

– Ale tu? Kobieto! – żachnął się Bernard. – Nie wydaje ci się, że to... że to...

– Cicho bądź! – ofuknęła go Konkowa ostrym szeptem. Anula tymczasem skończyła mielenie, przesypała kawę do maszynki stojącej na tacy i powoli, żeby szkło nie pękło, zaczęła napełniać ją wrzątkiem. Cudowny, orzeźwiający aromat rozszedł się po kuchni. Bernard wciągnął go głęboko w nozdrza, zapominając o rozpoczynającej się sprzeczce z bratową.

Przy drzwiach łazienki walczyły ze sobą dzieci. Julitka odpychała od nich Tomka, czatującego na chwilę, kiedy matka skończy toaletę.

– Ja mam dalej do szkoły – wołała. – Musisz mnie wpuścić najpierw. I nie mogę się spóźnić.

– Ja też nie mogę się spóźnić – zapiał Tomaszek z oburzenia. – Co tam ty!

– Dziadziu! – krzyknął chłopak, spostrzegłszy w kuchni Bernarda. – Niech jej dziadzio co powie!

Julitka chodziła pierwszy rok do gimnazjum i był to dla niej bezustanny powód do okazywania swojej wyższości Tomkowi, uczęszczającemu jeszcze do powszechniaka.

– A nie możecie się myć razem? – próbował załagodzić kłótnię dziadek.

– Razem? – Julitka odęła różowe wargi. – Ja z chłopakami razem się nie myję.

– Ale to brat!

– Co z tego, że brat?

Stała w przyciasnej już na nią piżamce pod drzwiami łazienki, zaplótłszy przed sobą ramiona, żeby nie było widać tego, co ją najbardziej teraz zawstydzało, i Konka po raz pierwszy zauważył, że to już nie dziecko, nie, już nie dziecko. Nie mógł sobie przypomnieć Łucki w tych latach, choć przecież było to tak niedawno. Może młodość jego bratanicy nie miała tego blasku co wypolerowana dostatkiem młodość jej córki, a może po prostu ci, co na nią patrzyli, nie mieli czasu lub nie umieli się jej przyjrzeć.

– Nie kłóćcie się, dzieci – powiedział dobrotliwie.

– A czy ja się z nim kłócę? – Julitka podrzuciła ramionami. – Z takim smarkaczem?

– Babciu! Mamo! – zawył teraz Tomaszek z bezsilnej wściekłości.

Na progu pokoju ukazał się Krzysztof z krawatem w ręku i z podniesionym kołnierzykiem koszuli.

– Co się dzieje? – zapytał, nie przestając się ubierać. Nie podniósł głosu, nie popatrzył nawet na dzieci, jakby nie miał żadnej nadziei, że zdoła je uspokoić. – Musicie się kłócić?

– O Boże! – Julitka wzniosła oczy do nieba. – Wcale się z nim nie kłócę. Tylko niech się odczepi.

– Jak ty mówisz do brata? – wmieszała się Konkowa. – Dziadek pomyśli, że się wcale nie kochacie.

Krzysztof dopiero teraz spostrzegł Bernarda. Pośpiesznie zawiązał krawat i przyskoczył do starego.

– Stryjek? Tak wcześnie? I dlaczego w kuchni?

Bernard nie pozwolił pocałować się w rękę, tylko objął Krzysztofa i mocno go uścisnął. Zaśmiał się skromniutko.

– A co ja wam będę podłogę w pokoju brudzić swoimi butami. Świeżutkich rybek trochę przyniosłem, w sklepie takich nie dostaniecie. A mnie z wynajęcia łodzi deputat taki przypada. Sam nie przejem. Jak stryjenka żyła...

– Co tam wspominać – przerwała mu Konkowa. Mówienie o tych, co odeszli, przywodziło jej na myśl przede wszystkim Augustyna, a śnił jej się tej nocy, ogromny, silny i czegoś zły, mocujący się ze swoją rybacką dolą; rada była, że się obudziła, i nie chciała teraz zaczynać tego pogodnego ranka od wspomnień.

– Napije się stryjek z nami kawy – powiedział Krzysztof. – Anula, jeszcze jedno nakrycie!

– Do pokoju?

– Do pokoju.

Dziewczyna chwyciła filiżankę, ale niepewnie spojrzała na Konkową.

– Nie, nie – zaczął się na nowo bronić Bernard. – Tu się napiję. Po co zaraz do pokoju? Szedłem tymi buciorami przez piasek...

Na progu łazienki ukazała się Łucka.

– A, stryjek! – powiedziała, jeszcze jakby do końca nie rozbudzona.

– Proś stryjka do pokoju – zawołał Krzysztof, zerkając na zegarek. – Kawy się z nami napije. Nie chce wejść, żeby podłogi nie zabrudzić.

Łucka zerknęła ku stryjowym nogom, choć starał się je jak najgłębiej wsunąć pod stołek.

– Buty można dobrze wytrzeć – powiedziała.

– Ale ja naprawdę... – Staremu uderzyły na twarz rumieńce. – Czy mnie tu źle?

– Stryju! – powiedział już prawie groźnie Krzysztof, choć ta groźba w jego głosie nie do starego była skierowana.

Chwycił Bernarda pod rękę i wciąż opierającego się poprowadził do pokoju.

Parkiet rzeczywiście lśnił tu niczym lustro. Pod stołem leżał dywan i powinno to uspokoić Konkę, ale nie uspokoiło. Starał się jak najlżej trzymać nogi na jego powierzchni, co odbijało mu się na twarzy wzrastającym zmieszaniem.

– Rybek świeżych ci przyniosłem – szepnął do Łucki.

– O, dziękuję – uśmiechnęła się. I od razu zwróciła się do Krzysztofa: – A może by zaprosić na obiad Lohmanna? Akurat wczoraj przyjechał. Na pewno nie jadł jeszcze nigdy świeżych śledzi. Skąd śledzie na Śląsku!

– Ty przede wszystkim zaproś stryjka na obiad – cierpko odpowiedział Krzysztof. – Siedzi tam u siebie sam...

– Przyzwyczaiłem się – cichutko zaoponował Bernard.

Krzysztofowi, kiedy na niego patrzył, wydawało się, że stary cichnie i maleje z dnia na dzień.

– Przyzwyczaiłem się, nie róbcie sobie ze mną kłopotu.

Anula wniosła kawę, cicho stąpając bosymi stopami, zjawiły się pogodzone niewiadomym sposobem dzieci, i więcej już rozmowy na ten temat nie było. Ale pod koniec śniadania, kiedy Krzysztof coraz częściej zerkał na zegarek, Łucka zapytała jednak jeszcze raz:

– Więc jak będzie z tym Lohmannem? Mam go zaprosić?

Krzysztof nie odpowiadał przez długi czas.

– Wiesz – powiedział wreszcie – wolałbym nie mieć tu Niemca przy stole.

– Czy coś się stało?

– Staje się dzień po dniu. Dlaczego mamy udawać, że tego nie widzimy?

– Krzysztof! – upomniała go Łucka cicho.

Przeniosła spłoszony wzrok na dzieci, na matkę stojącą w drzwiach ze „sznytkami” w ręku, które przyniosła dla nich, na stryja i Anulę, sprzątającą ze stołu.

– Przepraszam – mruknął Krzysztof. – Wciąż usiłuję o tym nie mówić, a dziś mi się to nie udało.

– Ależ, jeśli nie chcesz, oczywiście, że go nie zaproszę – zawołała Łucka żarliwie. – Może przez całe życie nie jeść śledzi, ten Lohmann, cóż to mnie obchodzi! – A kiedy już wychodzili i na krótką chwilę w przedpokoju zostali sami, objęła męża za szyję i pocałowała w usta. – Nie gniewaj się – szepnęła. – Widzisz, wciąż mnie musisz czegoś uczyć.

– Wolałbym czego innego – mruknął, zły i na nią, i na siebie za tak źle rozpoczęty dzień.

Kiedy wszyscy wychodzili z domu, Konkowa zwykle stawała w oknie, żeby popatrzeć z góry na dzieci, na Łuckę i Krzysztofa. Teraz zawołała także Bernarda, a za nim i Anula przysunęła się do parapetu. Przed domem stał zielony cadillac pana Słubickiego. Szofer opuścił szybę w drzwiczkach i wystawił twarz ku słońcu. Ukłonił się Łucce i Krzysztofowi, ale nie zmienił pozycji, widocznie nie spodziewał się jeszcze pana.

– Mógłby ich podwieźć – mruknęła Konkowa.

– Kogo? – zdziwił się Bernard.

– Łuckę i Krzysztofa, pan Słubicki mógłby ich podwieźć. Przecież razem pracują w porcie.

– Kobieto! – szepnął tylko Bernard. Było w tym słowie wyrażone już raz tego ranka zgorszenie, ale i pobłażanie także, którego przedtem w nim nie było. – Nogi mają zdrowe i pogoda piękna.

Za rodzicami wybiegł z bramy Tomaszek i od razu przeskoczywszy na drugą stronę ulicy, pognał na przełaj przez nie zabudowane place ku swojej szkole.

– A gdzie Julitka? – zaniepokoiła się Konkowa. Ale przy drzwiach zadźwięczał właśnie dzwonek, i już było wiadomo, że Julitka czegoś zapomniała.

– Pepegi! – zawołała od progu, gdy Anula otworzyła jej drzwi. – Gdzie moje pepegi?

– Tam gdzie zawsze – ofuknęła ją babka. – Mogłabyś choć raz wsadzić do torby wszystko, co masz mieć w szkole.

– Zapomniałam, że mamy dziś podchody.

– To w harcerstwie – wyjaśniła Konkowa Bernardowi. I westchnęła, gdy za Julitką znowu zamknęły się drzwi: – Mundurek jej trzeba będzie uszyć, już podobno wszystkie jej koleżanki mają. Wciąż nowe wydatki z tą szkołą...

– To może ja... może ja na ten mundurek... – zaczął stary nieśmiało.

– A co też Bernard! – obraziła się Konkowa. – Tak tylko mówię.

– Proszę pani! – zawołała Anula od okna, w którym znowu tkwiła. – Pani gospodyni! Niech no pani wyjrzy, tylko prędko!

Konkowa wychyliła się przez parapet i zaraz przywołała gestem szwagra: z bramy na dole wychodziła Julitka z panem Słubickim. Przepuścił ją pierwszą, jakby była dorosłą panną, a gdy szofer, zerwawszy się ze swego miejsca w aucie, otworzył przed nim drzwiczki, uczynił przed nią szeroki, zapraszający gest.

W Konkowej serce stanęło.

– Pani gospodyni! Pani gospodyni! – szeptała Anula.

Ale Julitka dygnęła i zamiast zbliżyć się do auta, cofnęła się od niego o krok.

– Ależ odwiozę cię – powiedział pan Słubicki. – Masz daleko do szkoły.

Julitka dygnęła jeszcze raz. Między krótką, plisowaną spódnicą a długimi białymi skarpetkami widać było jej opalone kolana.

– Dziękuję. Naprawdę dziękuję.

– Dlaczego? – prezes Carbopolu zaczynał się już niecierpliwić, poprawił mały kapelusik, który zwykł był nosić, zerknął ku szoferowi, stojącemu wciąż przy otwartych drzwiczkach auta. – Nie chcesz, żebym cię podwiózł? Dlaczego?

– Koleżanki by się ze mnie śmiały – wyjaśniła Julitka z prześlicznym uśmiechem.

– Śmiałyby się? – Pan Słubicki chrząknął z zakłopotania, a szofer odwrócił głowę, żeby jak najmniej uczestniczyć w tej scenie. – Z jakiego powodu miałyby się śmiać?

– Nie wiem, proszę pana – dygnęła znowu Julitka – ale na pewno by się śmiały.

– No to idź! – powiedział pan Słubicki, a szofer wskoczył do samochodu i czym prędzej zapuścił motor. – Idź, bo się spóźnisz.

– Marija, Jozef! – jęknęła Konkowa, zapominając o latach wśród „wysokiej” mowy nowych mieszkańców swojej wsi, która nie tak dawno wsią być przestała. – Marija, Jozef!

A Bernard krztusił się ze śmiechu.

– Ale mu powiedziała! Dobrze mu powiedziała! Co za smarkata!

– Iz czego tu się śmiać? – oburzyła się Konkowa. – Na pewno go obraziła.

– A niech tam! – wciąż śmiał się stary. Nie był czuły na żadne splendory, a w tych najnowszych zupełnie rozeznać się nie mógł. Przestawszy się śmiać, zapytał znienacka: – A za mieszkanie zapłacił?

– Nie. Jeszcze nie – speszyła się Konkowa, jakby to ona była winna komuś pieniądze. – Zaraz pójdę do Karola, może mu je zostawił... – urwała, pochłonięta inną myślą, myślą przyjemną i różową jak obłok, który się nagle pojawił nad horyzontem. Bo skoro na Julitkę już teraz nawet taki Słubicki zwracał uwagę... Nawet taki pan Słubicki! Nie był wprawdzie już młody, co najmniej o dziesięć lat starszy od Krzysztofa, ale to przecież nie miało żadnego znaczenia. Nie o jego lata chodziło, ale o jego patrzenie na Julitkę, o to, że się na niej poznał, a taki pan ma dobry gust. – Jego matka mieszka we Wiedniu – powiedziała nagle. – Bardzo bogata.

– Kto? – nie zrozumiał Bernard.

– Matka pana Słubickiego. Karol mówił, że bardzo bogata.

– Kobieto! – po raz trzeci tego ranka powiedział jej Bernard.

Obruszyła się.

– O czym Bernard zaraz myśli? Cieszę się, że Julitka wyrosła jak należy. A dobrych partii teraz dla dziewcząt pełno. Już nie same golce przyjeżdżają do Gdyni. Ilu tu panów przyjechało z węgla, a Bernard wie, że węgiel to teraz największe pieniądze. Pan Słubicki też zjawił się tu z węgla. – Myślała o nim i nie o nim. Inni jej się marzyli dla Julitki, ale tacy jak on... – A ty czemu nie weźmiesz się do jakiejś roboty? – krzyknęła na Anulę, z nieruchomymi oczyma przysłuchującą się rozmowie. – Łóżka posłane?

– Ojej! – przeciągnęła się Anula leniwie. – Co też pani gospodyni? Przecież miałam pościel wyrzucić na słońce.

– No to idź! Na co czekasz?

Dziewczyna ruszyła się od okna nieśpiesznie, postała chwilę na dywanie, widocznie lubiła czuć jego ciepłą miękkość pod bosymi stopami, i zebrała ze stołu resztę naczyń.

– Tylko się pośpiesz ze zmywaniem! – krzyknęła za nią Konkowa.

Anula, już przy drzwiach, z tacą w rękach, odwróciła się niespodziewanie i dygnęła, jak Julitka przed panem Słubickim. Nogi miała czerwone w kostkach od odmrożenia, ale długie i silne, więc całkiem zgrabnie to wypadło.

– Dobrze, proszę pani gospodyni.

– Co ty wyprawiasz? Pośpiesz się!

Anula dygnęła jeszcze raz.

– Już idę, proszę pani gospodyni.

– Czy ty musisz tak... Czy bratowa musi tak wciąż...? – zaczął Bernard nieśmiało, gdy wyszła. – Przecież dziewczynie należy się chwila wytchnienia.

– A dużo miał Bernard tych chwil, jak był młody?

– Cóż ja? – stropił się stary.

– Ja ich także nie miałam – powiedziała Konkowa z dawną twardością w głosie. – Dziewczyna by tylko stała w oknie albo w bramie i patrzyła na marynarzy. A jak się człowiek w młodości roboty nie nauczy, to przyszłości przed nim żadnej nie ma... – urwała, bo Bernard patrzył na nią jakoś dziwnie. – No co? Źle mówię?

– Dobrze – przyznał Bernard, ale cicho i jakby z namysłem. – Czy wiesz – spytał nagle – co powiedział ten minister w Sejmie?

Konkowa milczała długo, czując, jak płomień uderza jej na twarz.

– Nie wiem – krzyknęła – co powiedział! Ale i tak wiem wszystko. Wszystko!

Odwróciła się od szwagra, zagryzła wargi. Różowy obłoczek pogodnych myśli sprzed chwili chował się znowu za horyzontem. Życie zaczynało być... mogło być tak przyjemne, jak sobie tego nawet przedtem nie wyobrażała, więc kto miał prawo to zepsuć, rozsypać niczym dziecinne klocki?

– Może się to jeszcze jakoś rozejdzie – zaczął Bernard z taką pokorą w głosie, jakby chciał przeprosić nie tylko bratową, ale i cały świat za przypomnienie niebezpieczeństwa, jakie nad nim wisiało. – Nieraz już przecież tak było...

Panna Loewe nie płakała tej nocy, myślała Konkowa gorączkowo, pan Słubicki, taki wielki pan, który chyba wie, co w trawie piszczy, pan Słubicki zapraszał Julitkę do auta... Nie byłby przecież w tak dobrym humorze, gdyby... Nie, tylko nie myśleć o tym wszystkim, nie myśleć, zająć się robotą, robota jest lekarstwem na każde zmartwienie, co się ma zdarzyć, to zdarzy się; czy człowiek o tym myśli, czy nie.

– No to co? Przyjdzie Bernard na obiad? – zapytała, ale nie zabrzmiało to jak zaproszenie.

Konka zaczynał słuch mieć przytępiony, mógł nie rozumieć słów, ale zawsze rozumiał ich melodię, ich intencję.

– Co tam będę się wam naprzykrzał – powiedział. – Rybek sobie trochę zostawiłem, usmażę i pojem. Na stare nogi drugi taki spacer to trochę za dużo.

– Jak Bernard chce. Ale Krzysztof będzie myślał, że nie zaprosiłam.

– Ależ prosiła bratowa, czy to potrzebne w rodzinie takie ceregiele?

Konka zabrał kosz z kuchni, rozejrzał się za czapką. Właściwie chciał porozmawiać z Krzysztofem, ale przy stole, podczas obiadu, i tak by nie było to możliwe. Postanowił wyjść mu kiedyś naprzeciw, kiedy będzie wracał z portu, i pogadać w spokoju. Bo było o czym.

– A do nas tam Bernard czasem zagląda? – zapytała Konkowa, gdy już był w progu.

Miała na myśli dawny dom, który Augustyn wzniósł, pozostawiając w starym, odziedziczonym po ojcu, Bernarda z jego rodziną. Kiedy za sprzedane na parcele budowlane pole pod Kamienną Górą wybudowano kamienicę z windą, tak zachwycającą Konkową, tamten dom można było właściwie rozebrać i plac także dobrze sprzedać, bo kupcy się stale trafiali. Ale jakoś nie mogli się na to zdobyć. Krzysztof najmniej był związany z tym domem, Konkowa z Łucką sądziły, że nie zrozumie ich żalu, a właśnie on powiedział coś, czego nie można było zapomnieć: że dusza rozebranego domu przychodziłaby co noc na próg tego nowego, który go pokonał i zabił, bo domy mają dusze jak ludzie. Ostał się więc dawny dom przed kupieckim kuszeniem, trzy schodki przed progiem wynosiły go jak dawniej ponad rybacką niskość okolicznych domostw, szyby w oknach lśniły czystością, bo żona Seweryna Turka, któremu go wynajęli, pragnęła, osiadłszy wreszcie przy mężu, i w ten sposób objawić wszystkim swoje szczęście. Można było wprawdzie wynająć dom komuś; kto by lepiej płacił, ale Konkowa nie śmiała sprzeciwiać się zięciowi.

– Przecież to po drodze – odpowiedział Bernard. – Dziś nawet rozmawiałem z Sewerynową. Kopała grządki w ogrodzie.

– Kopała grządki... – powtórzyła Konkowa. Tego jej na nowym miejscu było brak, tej ziemi za progiem, w którą można było wsadzić palce, poczuć jej wiosenną wilgoć, jej siłę. – A co będzie siać? – zapytała po chwili.

– Za domem sałatę i rzodkiewki, pietruszkę, marchewkę i koper. Pewnie także i ogórki.

– O, ogórki się tam udawały najbardziej! – powiedziała śpiewnie z niepohamowaną czułością Konkowa. – A od frontu?

– Od frontu kwiaty. Lwie paszcze i nasturcję. Tulipany już kwitną. A floksy i piwonie dopiero wychodzą z ziemi.

– Zostawiłam jej swoje trzy krzaki. Pamięta Bernard, jak pachniały w lipcu?

– Pamiętam.

– A teraz mam pelargonie na tarasie – zawołała Konkowa z nagłym ożywieniem. – Przez zimę przetrzymałam je w pokoju, żeby nie zmarzły. Przez cały czas kwitły. Chce Bernard zobaczyć?

– Jak przyjdę następnym razem.

– Przecież to jedna chwila. Windą podjedziemy.

– O, co to, to nie – wstrząsnął się stary ze zgrozą. – Jak mnie mają do nieba nieść, to anieli. Z dołu na pelargonie popatrzę.

– A Sewerynowej niech Bernard powie – Konkowa wyszła za nim na schody – żeby od frontu zasiała trochę maciejki. Miło potem w lecie okno otworzyć. I ludzie, jak przechodzą ulicą, pytają, skąd tak pachnie...

Przecież i na tarasie można by posiać maciejkę w skrzynkach – pomyślała, gdy kroki Bernarda umilkły na dole, ale ta myśl jej nie pocieszyła.

Powiedziała jednak Anuli, gdy wysyłała ją po zakupy, żeby kupiła torebkę nasienia maciejki.

– I co jeszcze?

– Przecież masz spisane na kartce.

– Jedzenie. Ale co jeszcze do siania?

– Do siania nic więcej – powiedziała, nie patrząc na dziewczynę. – No na co jeszcze czekasz? – krzyknęła.

– Co też pani gospodyni? – Anula zafurczała spódnicą, zakręciwszy się na pięcie. – Przecież obuć się muszę.

Słychać było po chwili, jak śpiewa w swoim pokoiku za kuchnią. Nic nie było w stanie jej zasępić. To, że nagle dostała się do takiego pięknego, białego miasta, gdzie głowę trzeba było zadzierać, żeby zobaczyć dachy domów, to, że miała dla siebie osobny pokój (nawet balkon tu był, nie przeszkadzało jej, że od podwórza) i że co miesiąc płacono jej tu piętnaście złotych, za które mogła kupić buty i sukienkę i odkładać z nich jeszcze na zimowy płaszcz, to wszystko wydawało jej się bezustannie stającym się cudem, i nie wolno było grzeszyć przeciwko niemu najmniejszą nawet nieochotą w spełnianiu poleceń. A jeszcze mogła tu wieczorami czytać książki! Zupełnie za darmo mogła tu czytać książki, wystarczyło poprosić Julitkę albo Tomka. W domu za książkę przyniesioną z biblioteki w Pucku trzeba było płacić dziesięć groszy, a dziesięć groszy tu był litr mleka na dzień dla całej rodziny, bo krowy nie mieli; więc książkę brali raz na tydzień i czytali ją na głos, żeby wszyscy słyszeli i żeby było prędzej i taniej; gdyby ją potrzymali dłużej niż tydzień, to by znowu trzeba było płacić dziesięć groszy... Tu mogła czytać tak długo, jak chciała, aż jej dziwno było, że nie trzeba się śpieszyć z czytaniem i że można czytać „w duchu”, nie na głos, bo tam w domu to wszystkim czytała na głos właśnie ona...

– Do ślubu się ubierasz? – krzyknęła Konkowa.

– Już idę, proszę pani gospodyni! – odkrzyknęła wesoło.

– A z czego ty się właściwie tak cieszysz?

– Z wszystkiego, proszę pani gospodyni. – Zjawiwszy się wreszcie na progu, Anula nie przestawała przyglądać się swoim pończochom i butom. Dopiero po chwili podniosła rozpromieniony wzrok. – Z wszystkiego!

Konkowa ujrzała naraz siebie w jej latach, kiedy to Augustyn, wypatrzywszy ją w Pucku na odpuście, za żonę ją pojął i sprowadził z Połczyna do Gdyni. Choć do mężowskiego przyszła domu, to nie od razu na takie dobro jak Anula; jednak świat mógłby posuwać się stale w lepszą dla człowieka stronę – świadczyła o tym młodość Łucki i Julitki – gdyby... Nie! Konkowa potrząsnęła głową, jakby wyrażała tę myśl na głos i na głos musiała przeciwstawić się jej dalszemu ciągowi. Nie domyślała do końca tego, co się jej wciąż przyplątywało do głowy od samego rana. Bezpieczniej i przyjemniej było zastanowić się nad tym, co też w Połczynie mówią o tym, że właśnie stamtąd, ze swojej rodzinnej wsi przywiozła dziewczynę do pomocy w domu i że płaciła jej piętnaście złotych, choć co dnia napraszały się tu służące za „samo życie” i dach nad głową. Może i Anula zgodziłaby się za to pracować, ale nie byłoby już tej przyjemności, tego honoru, że tam wiedzą, ile jej płaci.

– Weźmiesz klucze – powiedziała jednak dość kwaśno, bo mimo wszystko ten honor objawił jej się na krótką chwilę straszliwą rozrzutnością. – Potrafisz otworzyć drzwi?

– Potrafię, proszę pani gospodyni – odparła Anula ochoczo. Ale dodała zaraz, już trochę ciszej: – Przecież prędko wrócę. Po co mam brać klucze, jak prędko wrócę, proszę pani gospodyni?

– Będę tu siedzieć i czekać na ciebie? Po lokatorach muszę pochodzić, znowu nie płacą.

Otwieranie zatrzasku w drzwiach wejściowych sprawiało Anuli nieprzezwyciężoną trudność. Nauczyła się zapalać gaz, w kuchni i w łazience, parzyć kawę w maszynce, jeździć windą, choć nie cieszyło to Konkowej – otworzyć kluczem zamku jednak nie mogła. Nieraz zastawała ją Konkowa siedzącą na schodach, gdy wysławszy ją do miasta, sama musiała wyjść z domu. Obiad powinien był się już dawno gotować, dzieci mogły lada chwila wrócić ze szkoły, a Anula siedziała na schodach z mięsem i jarzynami w torbie, czerwona jak burak, z którego miał być barszcz.

Teraz, kiedy znowu mogło jej się to przydarzyć, poprosiła pokornie:

– Niech mi pani gospodyni jeszcze raz pokaże.

– Patrz – Konkowa chwyciła klucze i popychając przed sobą dziewczynę, ruszyła do drzwi – wsadzisz klucz tą stroną do góry. Zapamiętasz?

– Zapamiętam – przytaknęła Anula gorliwie, przełknąwszy głośno ślinę.

Na dole rozległ się odgłos otwieranych drzwi, więc Konkowa szybko zatrzasnęła swoje i przechyliła się przez balustradę.

– A nie zgub klucza! – zdążyła tylko przykazać Anuli, i wyprzedziwszy ją, zeszła na pierwsze piętro w momencie, kiedy jeszcze można było zatrzymać w progu Karola przed jego codziennym spacerem z psem. Ogromny dog, Lord, niósł już w pysku smycz, radość z przeczuwanego przezeń spaceru mogła każdej chwili objawić się u niego niezbyt bezpiecznymi przy jego wzroście i wadze podskokami, Karol więc wypuścił go przodem, a sam tkwił jeszcze w przedpokoju, przeczekując psi entuzjazm.

Konkowa to wykorzystała i zastąpiła Karolowi drogę.

– Wejdę na chwileczkę – powiedziała, wydobywając z siebie głos przymilny, nie używany na co dzień. – Panu Karolowi się nie śpieszy?

– No... – służący pana Słubickiego niezbyt chętnie cofnął się do przedpokoju – pies był dziś tylko rano na podwórzu. A musi się porządnie przelecieć.

I pan Karol musi się przelecieć, chciała powiedzieć Konkowa, ale nie pozwoliła sobie na to. Cieszyła się, że przydybała Karola w progu, bo ten, szczególnie w dnie, kiedy pan Słubicki miał nie jeść obiadu w domu, potrafił godzinami spacerować z Lordem po Kamiennej Górze. A chciała wreszcie załatwić sprawę czynszu, była już połowa miesiąca. Taki wielki pan! – myślała, taki wielki pan, a tyle z nim kłopotu.

– Właściwie – przypomniał sobie Karol – to nawet sam miałem iść do pani gospodyni.

– Naprawdę? – ucieszyła się Konkowa. Przysiadła, choć nie zapraszana, na krześle w kuchni i podniosła na niego rozbłysłe oczy.

Kamerdyner pana Słubickiego był mężczyzną rosłym, nie młodym już, ale i nie starym, w najlepszym wieku męskim, nie tylko do pracy, ale i do stateczności. Młodym głupota z głowy jeszcze nie wywietrzała, a do starych – zdarzało się – potrafiła jeszcze na ostatek powrócić. Karol był w sam raz, żeby mu mieszkanie bez obawy zostawić, cały ten majątek, co w nim był, a nawet i pieniądze, jak choćby te, które należały się jej za czynsz. Konkowa wyjęła z kieszeni sakiewkę, żeby po zainkasowaniu należności nie zatrzymywać już Karola, bo pies – pozostawiony w otwartych drzwiach – zaczynał się wyraźnie niecierpliwić.

– Naprawdę – potwierdził Karol. – A winka się pani gospodyni nie napije? – zapytał znienacka.

– Winka? – zdziwiła się Konkowa. – Tak z rana?

– Na to każda pora dobra. Zostało nam kilka otwartych butelek po przyjęciu. Jakie pani woli, wytrawne czy słodkie?

– Słodkie – przytaknęła, nie wiedząc, co też może oznaczać pierwsze słowo.

Karol zdjął marynarkę i powiesił ją na krześle. Miał pod nią kamizelkę w beżowe i wiśniowe pasy, którą zdejmował tylko wtedy, gdy szedł dokądś w absolutnie prywatnych sprawach: do kościoła, do kina, albo gdy podczas częstych wyjazdów pana udawał się do kasyna w Sopotach, gdzie wszakże grał ostrożnie i z namysłem. Teraz miał ją na sobie, bo wyprowadzanie Lorda należało do jego służbowych obowiązków, do obowiązków najgłówniejszych; pan Słubicki był bardzo przywiązany do psa i tylko pewność, że podczas jego nieobecności nie dzieje mu się krzywda, dawała mu spokój poza domem. W kamizelce więc w wiśniowe i beżowe pasy, zręczniejszy w niej niż w marynarce, sięgnął Karol do spiżarni i wyjął z niej niską, pękatą butelkę z ciemnego szkła. Przelewał się w niej płyn złocisty, połyskujący w słońcu jak bursztyn.

– Węgierski tokaj – powiedział Karol, pstryknąwszy delikatnie palcem w etykietę. – Rocznik tysiąc dziewięćset siedemnasty. – Ponieważ nie zareagowała na to, sądził, że nie zrozumiała i wyjaśnił dobitnie: – Dwadzieścia dwa lata ma to wino! To się od razu czuje. – Wziął z kredensu dwa kieliszki, napełnił je i jeden podał Konkowej. – Niech się pani gospodyni rozsmakuje.

Konkowa pociągnęła delikatnie, samym brzeżkiem warg, a może tylko tchnieniem dobytym z płuc. Nie mówiła nic nie dlatego, żeby nie rozumiała, że wino im starsze, tym lepsze i tym większy zaszczyt czyni gospodarzom i gościom, ale dlatego, że ten wojenny rok siedemnasty zaśpiewał jej w duszy jakąś nadzieją. Były więc takie wojny, kiedy to wino mogło rosnąć na wygrzanych słońcem zboczach i gromadzić w ciężkich gronach winorośli najlepsze soki ziemi, kiedy dojrzewało w kadziach, nie poruszanych żadnym wstrząsem, kiedy złociło się wreszcie w jakże kruchym, ale bezpiecznie stojącym na półkach szkle. Były więc takie wojny...

– Nie smakuje pani gospodyni? – spytał Karol z nie ukrywanym rozczarowaniem, ale i z nutką jakby politowania w głosie. Sam wypił swoje wino duszkiem i od razu po raz drugi napełnił kieliszek.

– Smakuje! – krzyknęła Konkowa tak gwałtownie, że aż pies, zrezygnowawszy z oczekiwania przy drzwiach, wpadł do kuchni i błyszczącymi ślepiami wpatrywał się w swego opiekuna, starając się dociec, czy nie będzie tu potrzebna jego psia interwencja.

– Leżeć! – uspokoił go Karol, pogładziwszy po ogromnym łbie. – Tylko się tu nie skadź! – dodał, gdy pies rozciągnął się jak długi pośrodku kuchni. – Nie był jeszcze dziś na spacerze – wyjaśnił Konkowej – a przyzwyczajony wychodzić rano.

– Już zaraz idę – poderwała się z krzesła, ale Karol, gościnny jak nigdy, zatrzymał ją za rękę. – Nie powiedziała pani gospodyni nic o winie.

– Powiedzieć dużo nie potrafię – zmieszała się i znowu ostrożniutko przytknęła kieliszek do warg. – Tylko tyle, że dobre. Musi być dobre, jak takie stare.

– Ano właśnie – rozpromienił się Karol. – Dlatego wybierałem się do pani gospodyni. Wino im starsze, tym lepsze, ale musi mieć miejsce, żeby miało gdzie się starzeć. A nasza piwnica już pełna.

– Już pełna – powtórzyła, prawie nie rozumiejąc, co on do niej mówi.

– A pan Słubicki zamówił nowy transport win, ma przyjść lada dzień i zupełnie nie wiemy, gdzie się z nim podziać.

Pies ziewnął szeroko, na oknie brzęczały cichutko pierwsze muchy, ktoś plasnął drzwiami windy, a na górze u celnika Rosochackiego zapłakało wystawione w wózku na zalany słońcem balkon dziecko. Konkowa odbierała te odgłosy po raz pierwszy w życiu tak wyraźnie i ostro, jakby każdy był przesłanym jej znakiem, na który czekała tego ranka.

– Nowy transport win... – powtórzyła wolno.

– Tak. – Karol czekał, żeby opróżniła wreszcie swój kieliszek i żeby mógł go po raz drugi napełnić. – Właśnie mówię pani gospodyni. Same rarytasy! I mam je upchać w tej naszej zatłoczonej piwnicy? Żeby się potłukły, a jeśli nawet nie, to żeby nie było dogodnego do nich dostępu? Pan Słubicki lubi mieć wina ustawione gatunkami i rocznikami, żeby można było z łatwością znaleźć to, czego się szuka. Wie pani, u nas bywają różni ludzie. I niech się na przykład zjawi nagle ktoś, komu będziemy chcieli – Karol z lubością używał liczby mnogiej – podać, powiedzmy, porto rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty. I co? Godzinę będę szukał w piwnicy? Wstyd przed gościem i kompromitacja dla domu.

– Kompromitacja! – nie bez trudu przyznała Konkowa. Drugi kieliszek wina spływał słodkim lenistwem we wszystkie jej członki. Ale myśl miała jasną, rozjaśniającą się w dziwny sposób wraz z każdym słowem Karola.

– No widzi pani gospodyni! Więc pomyśleliśmy sobie, to znaczy pan Słubicki i ja, że skoro inne piętra dzielą się na dwa mieszkania i każde ma osobną piwnicę, to dlaczego my, którzy zajmujemy całe pierwsze piętro, nie mamy dwóch, tylko jedną?

– Tak jakoś wypadło... – bąknęła Konkowa, przytłoczona od razu swoją niewybaczalną winą. – Myśleliśmy... pan Słubicki kawaler, bez rodziny...

– To cóż z tego, że bez rodziny? Dla rodziny potrzebne co najwyżej kartofle i kapusta na zimę.

– Słusznie – szeptała Konkowa. – Całkiem słusznie. – Grało jej coś i śpiewało w duszy anielskimi głosami. Niezachwiany, niewzruszony musiał być świat, skoro w piwnicach miały stać wina, te wszystkie piękne butelki z kolorowymi etykietami, tokaj, który naprawdę jej zasmakował, i to drugie, to... – Jak się nazywa ten rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty? – zapytała Karola.

– Jaki rocznik? – zdumiał się, zapomniawszy, o czym mówił przed chwilą.

– No ten... co to trzeba by go było długo szukać w ciasnej piwnicy, gdyby nagle zjawił się ktoś, kogo by się chciało akurat nim ugościć. Po...

– Porto! – przypomniał sobie Karol. – To od nazwy portugalskiego portu. Stamtąd eksportują je na cały świat. Dobre, mocne wino.

– Będzie pan miał tę drugą piwnicę – powiedziała Konkowa, wstając.

Pies zerwał się także i jednym ogromnym susem śmignął do drzwi. Zbyt dostojny, żeby merdać ogonem, przekrzywił tylko głowę w podnieconym oczekiwaniu.

– Chwileczkę, Lord – powiedział Karol, sięgając po marynarkę. – A komu pani gospodyni ją zabierze?

– Sobie zabiorę. Sobie samej! Po co mi piwnica? Trochę tam gratów ze starego domu, tylko wrzucić do pieca w kotłowni. Będzie jesienią na rozpałkę. – Mówiła jak w gorączce, policzki jej pałały. Jednak to mocne wino! Podpiła sobie baba! – mógłby pomyśleć Karol. Ale to nie alkohol szumiał Konkowej w głowie, nie on odmienił jej myśli. – Kiedy spodziewa się pan... Kiedy mają nadejść te wina?

– Lada moment.

– No to będzie pan miał piwnicę jeszcze dzisiaj.

– Dziękuję pani gospodyni – zdziwił się Karol, że ta cała sprawa poszła mu tak łatwo. – Nie musi się pani tak śpieszyć.

– Muszę. Sama to wiem. Zaraz się do tego wezmę. Od razu. – Szła już ku drzwiom, przyciskając do piersi sakiewkę, i dopiero ta pusta miękkość skóry przypomniała jej, po co tu przyszła. – A... czy pan Słubicki – zapytała już w progu, zaledwie odwracając głowę – nie zostawił przypadkiem pieniędzy za czynsz?

– Nie – uśmiechnął się Karol, ukazując złoty ząb w górnej szczęce. I schylając się po upuszczoną przez psa smycz, dodał: – Chyba nie boi się pani gospodyni, że wyprowadzimy się cichaczem w nocy, pozostawiwszy długi?

– Och, nie – zaprzeczyła Konkowa żarliwie. – Tak tylko pytam. – Wydała się sobie nietaktowna i nader już pospolita. Pan Słubicki potrzebował piwnicy, nawina, to było najważniejsze, jakże mogła więc pytać o pieniądze? Czy nie zapłacił jej już właśnie tą swoją pańską potrzebą, dzięki której tacy jak ona mogli uwierzyć, że wszystko będzie trwać na swoim miejscu, że świat, jej świat nie zostanie ruszony z posad. – No, to idę – powiedziała.

– A jednak się skadził! – Karol uderzył psa smyczą, delikatnie, ledwie musnąwszy jego grzbiet, uważając nietakt Lorda bardziej za żart niż za naganne zachowanie wobec gościa.

Konkowa zresztą już tego nie słyszała. Pięła się na drugie piętro, gdzie w mieszkaniu Łucki miała klucz od piwnicy. Zapomniawszy o windzie, zasapała się z pośpiechu, gdy nagle sobie przypomniała, że Anuli nie ma i drzwi są zamknięte. Zatrzymała się więc w pół drogi z dłonią na balustradzie, nie wiedząc, co z sobą począć.

– Proszę pani gospodyni! – dobiegł ją z góry nieśmiały szept. Na schodach siedziała Anula, podzwaniając cichutko kluczami trzymanymi w ręce.

– Nie mogłaś otworzyć?

– Nie, proszę pani gospodyni.

– Daj! – Wzięła od niej klucze, ale bez złości, z łagodnością prawie, która dziewczynie wydała się tak niezwykła, że gdy podniosła na nią oczy, nie mogła ich wprost oderwać od jej rozpogodzonej nagle twarzy.

Weszły razem do mieszkania, Konkowa także od razu do kuchni, gdzie na specjalnej deseczce wisiały wszystkie klucze, od pralni, od strychu i ten, którego potrzebowała.

– Gdzie pani gospodyni idzie? – zdumiała się znowu Anula. Wyjmowała z torby na stół przyniesione zakupy, aby poddać je zwykłej w takich razach ocenie gospodyni: masło, ser, śmietanę, ryż, cukier i ćwierć kilo rozmaitości na kolację, po które trzeba było iść aż na koniec Świętojańskiej, gdzie był rzeźnik z najlepszymi wędlinami. – Nie zobaczy pani gospodyni?

– Później – szepnęła Konkowa. – Później! – I zwierzyła się Anuli z tej radości, jaka jej rozsadzała serce: – Pan Słubicki sprowadza transport nowych win! Nie pomieści ich w swojej piwnicy. Muszę mu oddać moją.

A potem już tam na dole, zmęczona sprzątaniem, oparła na chwilę spocone czoło o chłodną ścianę domu. Przez małe okienko widać było nogi przechodniów, słychać było dobiegający z ulicy szum. Uspokojona nim, trwała w kojącej radości, że nic się nie zmieniło, że da się to zatrzymać, zachować.

Tak trzymać tom 2: Brzeg

Подняться наверх