Читать книгу Czarny warkocz - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4

Przyszedł z morza

Оглавление

– Jeśli to jest możliwe – powiedział. Przyszedł z morza, nie wiadomo skąd, przez tydzień patrzył na nią, wpierając w nią ciężkie i uparte spojrzenie mężczyzny, który nagle nie chce nic, ani słońca, ani wody, ani wiatru na czole, chce kobiety i mówią o tym jego oczy wyraźniej niż najprostsze słowa i ostrzej niż głos. – Jeśli to jest możliwe – powtórzył.

– Nie, to nie jest możliwe – odpowiedziała.

Stał przy bufecie, opierając się na nim, ale łokcie jego były gotowe do odlotu, jak skrzydła ptaka, który nie wie, czy zatrzyma się dłużej w miejscu, gdzie wypadło mu przystanąć. Przez ramię miał przewieszoną torbę taką, jaką noszą zwykle ci, których cały dobytek mieści się w torbie i wędruje z nimi przez morza i lądy – lekki, niemęczący towarzysz.

Więc przyszedł z morza, nie wiadomo skąd, i zadał jej to pytanie. Odpowiedziała: – Nie, to nie jest możliwe – bo wydało jej się zbyt wielkim, zbyt szalonym szczęściem, żeby on zwyciężył, żeby przyszedł sobie z morza, nie wiadomo skąd, i dostał ją jak pierwszą lepszą z ulicy albo taką, której nikt jeszcze nie pragnął. Niechby nie był taki pewny siebie, niechby w oczach miał trochę pokory, trochę szacunku i pamięci o tym, że po tej stronie nabrzeża nie było lepszego, bogatszego, czystszego, weselszego, pachnącego lepszym rumem i tytoniem baru jak ten, w którym ona stała za kontuarem.

Nie, nie myślał o tym, myślał tylko o niej, widziała tylko siebie w jego oczach, kiedy patrzył na nią z bliska – z czystą, nierozumną, oderwaną od świata śmiałością człowieka, który nie mając nic, chce mieć nagle wszystko, i uważa, że ma do tego prawo, ofiarowując w zamian siebie. Siebie!

Powinna była zrozumieć, co to znaczy, ale nie rozumiała, wtedy jeszcze nie rozumiała. Wydał jej się szalony – tak, szalony – i choć krew napływała do głowy od tego szaleństwa, postanowiła dać mu nauczkę.

– Nie, to nie jest możliwe – odpowiedziała jeszcze raz, a on poprawił swoją lekką torbę na ramieniu, dotknął palcem kapelusza i przez chwilę jeszcze patrzył na nią, na nią całą, taką, jaka była i jaką sobie wyobrażał, jakiej nie dostał i jaką chciał mieć – patrzył, a potem odwrócił się i nie zawołała go, pozwalając mu odejść. Trzy, cztery, pięć kroków do drzwi – szerokie plecy pod spłowiałą kurtką, torba na ramieniu, brązowy, nisko zarośnięty kark – właśnie tak powinno się to skończyć, klamka pod mocną dłonią, cichy trzask zamka i uspokojenie, znowu piwo w kuflach, znowu spokojny uśmiech i wzrok błądzący wśród zakurzonych stateczków pod sufitem.

I nagle życie zrobiło się zupełnie małe. Otwierane i zamykane wschodami i zachodami słońca, między którymi nic się nie mogło zdarzyć, ponieważ wszystko, co mogło się zdarzyć, już się zdarzyło. Przychodzili mężczyźni i opierali łokcie o bufet (ale łokcie żadnego nie były skrzydłami ptaka), i mówili: Mario! Jesteś piękna! Jesteś młoda! Nie można przez całe życie patrzeć w drzwi. Mam w domu łóżko na dwoje, a pod łóżkiem skrzynkę z pieniędzmi, wyciągnij dłoń, zobacz, jak pełna jest moja sakiewka... Przychodzili mężczyźni, opierali łokcie o bufet (to wciąż nie były skrzydła ptaka) i mówili: Mario! Jesteś jeszcze piękna! Jesteś jeszcze młoda...

Nie zwróciła oczu ku żadnemu z nich, nie wyciągnęła ręki, żeby dotknąć ich sakiewek. Za dużo mieli ze sobą, za mało siebie – nie zrozumieliby, gdyby im to powiedziała.

Było już o wiele za późno, kiedy przyszedł drugi raz. Nie dorobił się niczego przez te wszystkie lata. Miał ten sam stary kapelusz, wypłowiałą kurtkę i tę samą lekką torbę przewieszoną przez ramię. A może był to już inny stary kapelusz, inna wypłowiała kurtka i inna lekka torba, kryjąca niezasobny dobytek. Może ani razu nie zachodził do tego portu, a może tylko do tego baru – teraz był tu, ale to nie oznaczało powrotu. Przyszedł się tylko napić i kiedy patrzyła na niego, zaczął ogarniać ją strach, że przedtem nigdy go tu nie było, że zamiast niego były setki i tysiące takich jak on – przychodzących z morza; nie wiadomo skąd, w wypłowiałych kurtkach, z lekkimi torbami na ramieniu, że patrzyła na nich tak długo, aż przestała widzieć innych, tych, których łokcie oparte o bufet nie były gotowe do odlotu...

Powinna była może zapytać, czy był tu kiedyś, czy postawił jej to pytanie? Nie zrobiła tego. Nie zatrzymała go, nie zawołała, gdy pozwalając jej patrzeć na swoje szerokie plecy i na swój brązowy kark, zbliżał się ku drzwiom.

1963

Czarny warkocz

Подняться наверх