Читать книгу Czarny warkocz - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6

Nic niezwykłego

Оглавление

Stamtąd nikt nie przyjdzie, ani z tej drugiej strony – nikt, komu chciałoby się otworzyć drzwi, do kogo biegłoby się przez pokój, potrącając sprzęty.

Zamknęła okno, przestała patrzeć na drogę, rozwidlającą się przed pałacem. A może to był zamek, otaczał go jeszcze, porosły teraz krzakami, wyschnięty rów dawnej fosy. Zatrzymywały się przed nią uzbrojone oddziały wroga, nadciągające z ogromnej równiny... dyrektor instytutu, kiedy wprowadził ją do tego pokoju, opowiadał coś o tym, w ogóle mówił dużo, zanim zdecydował się zamknąć za sobą drzwi, zanim zostawił ją tutaj samą. Pytał, czy przypomina sobie słynne opowiadanie wielkiego pisarza, opowiadanie, którego akcja podobno działa się właśnie tu, w tym zamku... W lewym skrzydle może właśnie w tym pokoju – mieszkała wdowa po jednym z braci, dziedziców tych włości, a drugi z prawego skrzydła patrzył co noc w oświetlone okna jej pokoju. Na cmentarzu, a właściwie między parkiem a cmentarzem jest jeszcze grobowiec, na którego kamiennej płycie leżała potem krzyżem w zadanej sobie pokucie, waliła czołem o zimne sklepienie grobu... – dyrektor instytutu miał na pewno zdolności narracyjne, ale nie zostały należycie ocenione tego dnia. To bardzo piękny zakątek – dodał. – Musi go pani zobaczyć. Wokół stare modrzewie i cisy... Zresztą cała okolica... Można się naprawdę zakochać w tych miejscach... – urwał i nie wiadomo dlaczego zakłopotany patrzył na nią, a ona myślała: Nie męcz się, człowieku! Daj spokój! Każdego dnia masz ochotę stąd prysnąć, każdego ranka się o to modlisz do swoich świętych, ale tu bądź co bądź kierujesz instytutem, a badań nad hodowlą ziemniaka nie można przeprowadzać w Warszawie. Niech no tylko jednak otworzy się w ministerstwie coś równorzędnego, może nawet bez kierowniczego dodatku, a odkochasz się w tych miejscach, modrzewie i cisy będziesz miał w Łazienkach, wystarczy ci, jeśli zobaczysz je raz na tydzień, albo i na miesiąc, tym cholernym ziemniakiem zacząłeś się zajmować przez przypadek – może po prostu tak, jak ja, nie dostałeś się na inny wydział, a teraz udajesz, że kartofle to twoje powołanie i posłannictwo... Tak, na pewno – powiedziała – na pewno można zakochać się w tych miejscach, a on dopiero wtedy wyszedł, jeszcze jakby bardziej zmieszany, cicho zamykając drzwi za sobą. Teraz był z żoną w teatrze, co sobota jeździli do teatru w wojewódzkim mieście, wsiadali w trabanta zaraz po południu i wracali dobrze po północy, a czasem dopiero w poniedziałek rano, jeśli w hotelu udało się dostać pokój.

Patrząc na ginącą już w mroku drogę, pożałowała, że nie pojechała razem z nimi, jak proponowali, że przestraszyła się prowincjonalnej obsady sztuki, którą widziała w Warszawie w najlepszym wykonaniu. Teraz czekał ją potwornie długi wieczór w pustym skrzydle pałacu, nawet nie mogła zejść na dół do Cześniakowej, woźnej instytutu, gdyż ta pojechała z mężem na drugą wieś do siostry, po jabłka z rodzinnego sadu. Inni pracownicy instytutu mieszkali na wsi i trzeba by było potem wracać w nocy drogą, którą zawsze szedł ktoś pijany z gospody albo gdzie przy płotach gromadziły się grupki podochoconych wyrostków. W piwnicy prawego skrzydła pałacu mieścił się, na wyrost chyba nazwany tym mianem, „dom kultury”, a właściwie kawiarnia z telewizorem, zawsze pełna wiejskiej młodzieży, dziewcząt trzymających w sztywno odgiętych palcach papierosy, których dym napędzał im łzy do oczu, i chłopców spływających potem w nylonowych koszulach... Mogła tam pójść, mogła przysiąść się do któregoś stolika, zamówić kawę, rozpocząć rozmowę z kimś z geesu albo pegeeru, a może z gromadzkiej rady, była teraz członkiem tej społeczności – czy wyobrażała sobie, że prędko się stąd wyrwie, napisze doktorat, do którego potrzebne jej było laboratorium i poletka doświadczalne instytutu, napisze doktorat i któregoś dnia zwinie manatki, w Warszawie czeka Zygmunt i mieszkanie, jej albo jego, któreś w końcu trzeba będzie zlikwidować, chyba jego, bo jednak mniejsze i dalej od śródmieścia, tylko właściwie dlaczego nie przyjechał na niedzielę... Nie – nie obiecywał tego, ile razy w miesiącu można wlec się z Warszawy aż tutaj... Jednego tygodnia ja, drugiego ty – powiedział, ale ona miała w probówkach, ona zawsze miała w probówkach tę koszmarną skrobię i to było gorsze niż niemowlę przy piersi, tego nie można było ani zostawić, ani zabrać ze sobą.

„Dom kultury” zamykano zresztą o dziesiątej i co potem? – kawa nie pozwoliłaby jej zasnąć; i tak prawie co dnia zażywała przed pójściem do łóżka pastylkę phanodormu i jeszcze bardziej rozstrojona czekała, żeby rozpoczął swe działanie. Dziś postanowiła zażyć go wcześniej, rozgryzła pastylkę, obficie popiła wodą, rozebrała się i z jakąś lekturą zawodową położyła się do łóżka. Kiedy ucichły pod nią stare sprężyny materaca, w ciszę, która przedtem szumiała w uszach, jak natrętne brzęczenie pszczół, wdarły się teraz jakieś szelesty i szmery, w długim korytarzu za drzwiami rozległy się jakby plaśnięcia bosych stóp o kamienne płyty posadzki... Odwróciła głowę i wparła oczy w ciężką zasuwę przy drzwiach, trzymała dobrze; ilekroć wchodziła do pokoju, podnosiła ku niej rękę, z całego otoczenia do niej jednej miała zaufanie, polubiła ją, jak jedynego sprzymierzeńca. Ciche plaśnięcia bosych stóp o kamienne płyty posadzki przybliżały się i oddalały, jakby ktoś chodził pałacowym ciemnym korytarzem, nie zatrzymując się przed żadnymi drzwiami, ani przy żadnym oknie. Wstała i na palcach podeszła do progu, wstrzymała oddech nasłuchując – na korytarzu trwała głucha cisza.

Wróciła do łóżka i oparłszy o kolana książkę starała się skupić całą uwagę na czytanym tekście, ale jeszcze trzy razy wstawała i nasłuchiwała przy drzwiach, w końcu zaczęła czytać na głos, ośmieszona tym przed samą sobą – miała dwadzieścia sześć lat, dwadzieścia sześć lat i trzy miesiące, jej koleżanki, którym nie zachciewało się doktoratu, miały już dobrze podchowane dzieci i tłumaczyły im właśnie, że nie należy się bać ciemnych pokoi i korytarzy, że naprawdę nic tam nie ma. Rzuciła książkę na ziemię, zgasiła światło. Zaczęła liczyć, najpierw owce skaczące przez płot, potem te plaśnięcia bosych stóp, które wciąż dochodziły z korytarza, choć nic się tam nie działo, nic się tam nie działo, na pewno nic się tam nie działo...

Zbudził ją ostry krzyk pod oknem. Uderzona jakby jego dźwiękiem usiadła na łóżku i długo nie mogła pojąć, co się stało, dopóki nie powtórzył się, wysoki i alarmujący. Ktoś wzywał ratunku.

Skoczyła do okna i otworzyła je cicho. Na dole, pod ścianą parteru, toczyła się bójka. Słyszała uderzenia i jęki – ten, który zrozumiał, że w tej walce nie ma szans, nie przestawał wzywać pomocy. Noc była ciemna, jarzeniówki przed wejściem do „domu kultury” nie paliły się już, biegnąc ku oknu nie spojrzała na zegarek, ale musiało być późno. W popłochu zaczęła zastanawiać się nad sytuacją. Co mogła zrobić? Krzyknąć na nich z góry? Zacząć wzywać pomocy? Ale kto by ten krzyk usłyszał? Przetrzebione drzewa starego parku i pusta droga poza nim – do wsi było co najmniej pół kilometra. I czy krzycząc nie zwróciłaby na siebie uwagi napastnika, może przestałby się interesować tym, który miał już chyba dosyć, może... Dotknęła dłonią gładkiego muru pod oknem, na pierwszym piętrze powinna się czuć bezpieczna, a jednak nie mogła wydobyć głosu z gardła, a tamten człowiek na dole wciąż krzyczał, słabiej teraz niż przedtem, zapewne tracąc siły i nadzieję... Ach, czemuż nie pojechała do teatru, wszystko jedno kto grał w tej sztuce, ci tutaj niechby się pozabijali przez ten czas – bez niej, bez tego bezczynnego stania przy oknie, bez jej uczestnictwa w tym, co dokonywało się tam na dole.

– Ratunku! – usłyszała jeszcze raz, potem nastąpiło głuche uderzenie, a po nim cisza, długa cisza i nie działo się już nic, zupełnie nic, a ona stała wciąż przy oknie, bezczynnie stała przy oknie, z gardłem zaciśniętym boleśnie, ze sparaliżowanymi rękami, spętana swoim głupim podłym strachem, gdy tymczasem ten człowiek na dole... Skoczyła do wiadra z wodą, które obok miednicy na wiklinowym stojaku przygotowała jej Cześniakowa, dźwignęła je z trudem i przechyliwszy przez parapet chlusnęła wodą w dół.

Posypały się zaraz przekleństwa, grube słowa, miotane z wściekłością – ale tylko przez jeden głos, silny i mocny, tamten milczał, zamilkł i milczał, może każda chwila była droga, może liczyły się już sekundy, a ona stała wciąż przy oknie, zamiast biec w dół po schodach, zamiast... Ale czy ten człowiek, strzepujący tam w dole wodę z ubrania i włosów, ten człowiek, miotający wciąż grube, najgrubsze przekleństwa – pozwoliłby jej pobiec do wsi po pomoc, a tym samym po świadków...? Usłyszała nagle jakby kroki, oddalające się kroki, i przekleństwa stawały się coraz cichsze, milkły, gubiły się w oddaleniu – tak, ten człowiek odchodził, zaczynał nawet biec, tak szybko, jak na to pozwalała ciemność.

Odczekała długą chwilę, dopóki zupełnie nie ucichł odgłos jego kroków. Ubrała się pośpiesznie, otworzyła drzwi na korytarz. Nie było na nim światła, posuwała się wzdłuż ściany, opierając się o nią rękami. Miała nikłą nadzieję, że Cześniakowa nie zamknęła drzwi do sekretariatu instytutu, gdzie był telefon. Mogłaby zadzwonić na milicję, albo do pegeeru... Ale Cześniakowa nie zaniedbywała swoich obowiązków, drzwi były zamknięte i trzeba by żelaznego łomu, żeby je otworzyć.

Stała przy nich długą chwilę, ogłuszona waleniem serca, strach nie opuszczał jej ani na chwilę, obrzydliwy i upokarzający, myślała, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, ale szła w przeciwną stronę, żeby jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę, posuwała się coraz bardziej ku schodom, ku ciemnym, krętym schodom starego pałacu, a potem nimi w dół, wzdłuż poręczy w dół i poprzez dudniącą echem jej kroków sień ku ciężkim odrzwiom, które otworzyły się zaraz, gdy pchnęła je dłonią. Uderzyło ją w twarz chłodne, ostre powietrze – w nocy będzie przymrozek – pomyślała jakimś nawykiem dawnych skojarzeń, dobrze było w tej chwili myśleć o przymrozku, o jabłkach, po które pojechała Cześniakowa, nie zmarzną pozostawione na drzewie, dobrze było myśleć o czymkolwiek, tylko nie o tym, że oto szła tam, gdzie mógł leżeć ten człowiek, gdzie na pewno leżał ten człowiek, uciszony, zamilkły po swoim ostatnim krzyku.

Ciemność nie była teraz już tak nieprzenikniona, jak wtedy, gdy po raz pierwszy spojrzała w nią przez okno. Posuwała się wzdłuż skrzydła pałacu i na tle jego jasnej ściany zobaczyła wreszcie ten kształt – wsparty barkami o mur leżał człowiek, rzucony bezwładnie na ziemię, pozbawiony ostatnim uderzeniem siły i głosu.

Pochyliła się nad nim, potrząsnęła za ramiona. Powinna była położyć mu dłoń na piersi, sprawdzić czy żyje, ale wołała nie wiedzieć, wołała tego nie wiedzieć – odskoczyła od niego i potykając się o nierówności ścieżki pobiegła ku drodze. Nie myślała już, że może kogoś na niej spotkać, przede wszystkim tego, który oddalił się stąd przed chwilą i mógł teraz przyczaić się gdzieś za drzewem, nie bała się go, nikogo się już nie bała – wpadłszy do wsi, skierowała się od razu do ośrodka zdrowia i załomotała pięściami w zamknięte drzwi.

Lekarz mieszkał w tym samym budynku; kiedy nie otwierał, podeszła do okna i zadzwoniła palcami o szybę. Może go nie było? Może także pojechał na niedzielę do miasta? Stąd każdy, kto mógł, jechał na niedzielę do miasta – dyrektor pegeeru, agronom i zootechnik, nauczycielki ze szkoły... Uderzyła mocniej w szybę i teraz w mieszkaniu coś się poruszyło, a po chwili skrzypnęło okno.

– Cóż, u diabła? – odezwał się zachrypnięty nieco głos, owionął ją odór alkoholu. – Nawet w nocy nie można mieć spokoju?

– Ja z instytutu – zawołała, starając się opanować. – Pod pałacem była bójka... Jakiś człowiek leży tam ranny... Może... może nie żyje...

– No to już mu wszystko jedno, kiedy się nim zajmę.

– Panie doktorze! – krzyknęła.

– Ach, to pani! – Dopiero teraz ją poznał, to on właśnie zaaplikował jej phanodorm, kiedy zgłosiła się do ośrodka, udręczona bezsennością. – To pani! – powtórzył. – Proszę zaczekać, zaraz panią wpuszczę.

Trwało to dosyć długo, musiał się ubierać, bo kiedy jej otworzył, miał na sobie kurtkę, palcami przeczesywał włosy.

– Przepraszam, trochę wypiłem – dzisiaj Jadwigi. Żona ode mnie uciekła, ale na imieniny zawsze zaprasza. Dopiero co wróciłem i zdążyłem się położyć.

– On tam leży – zaczęła bez tchu. – Bili się, ale drugi uciekł, uciekł kiedy... kiedy wylałam na nich wiadro wody...

– Co pani zrobiła? – zapytał tłumiąc uśmiech.

– Wylałam wiadro wody. Co mogłam innego zrobić? Chciałam dzwonić na milicję, ale sekretariat, gdzie jest telefon, zamknięty.

– Nasz posterunek o tej porze i tak nieczynny. Więc co to było? Bójka?

Weszła za nim aż do gabinetu w ośrodku i patrzyła, jak w pośpiechu wrzuca do torby jakieś narzędzia, buteleczki, fiolki i bandaże, w końcu strzykawkę – nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat, czy także bał się tu na początku? Nie było tu za drzwiami pałacowego korytarza, gromadzącego wszystkie echa, no i był mężczyzną, silnym, młodym mężczyzną, który uśmiechnął się do niej wreszcie, wciąż odgarniając opadające na czoło włosy.

– Jestem gotów! Miałem szczęście, że nie poczęstowałem pani jakimś mocniejszym słowem. Nie lubię, jak mnie budzą w nocy. Niech pani poczeka, wyprowadzę wóz z garażu.

– Nie, nie – zaprotestowała. – To przecież nie tak daleko.

Zrozumiał, czego się bała. Roześmiawszy się cicho, skierował ją dotknięciem ramienia ku wyjściu.

– Dziewczyno! – mruknął. – Niech się pani nie boi. Wypiłem wprawdzie trochę, ale skoro przejechałem jakoś osiemdziesiąt kilometrów, to i temu kawałkowi przez wieś podołam. – Zostawił ją w ciemności, usłyszała, jak otwiera garaż, jak uruchamia motor, w chwilę potem zabłysły światła i wóz wytoczył się na podwórze.

Posłusznie usiadła na wskazanym jej przednim miejscu. Żeby nie wydać się śmieszną, zaniechała protestów, nie chciała go zresztą urazić, potrzebowała go, nie tylko ten człowiek, leżący bezwładnie pod ścianą pałacu, ona także.

– No, jak? – zapytał, wyjechawszy na drogę. – Już się pani tu przyzwyczaiła?

– Tak – powiedziała.

– Sypia pani dobrze? Phanodorm już niepotrzebny?

– Niepotrzebny.

– Byłem tego pewien. Początki są trudne, ale to na szczęście szybko mija. Ostatecznie wszędzie można żyć. Jak się ma trochę silnej woli.

– Tak – powtórzyła. – Jak się ma trochę silnej woli.

– Pani pewnie myśli, że zapijam się tu wieczorami. Że może nawet wypijam spirytus z apteczki... Nie. Niech pani zaglądnie do mnie od czasu do czasu, przekona się pani, że tak nie jest. Lekarz na wsi musi być trzeźwy, jak święty Piotr, nigdy nie wiadomo, kiedy jakiejś babie zechce się rodzić albo miłe chłopaczki porżną się nożami. Dziś naprawdę wyjątkowy dzień. Powiedziałem pani – imieniny żony, w dodatku takiej, co od męża ucieka.

– Nie ma tej silnej woli, o której pan mówił?

Milczał przez długi czas.

– Ano nie ma.

Kiedy zajechali przed pałac, leżący pod ścianą człowiek powoli podnosił się na nogi. Zobaczyli go w świetle reflektorów, jak dźwigał się, oparłszy dłonie o mur.

– Żyje – szepnęła. Wyskoczyła z wozu i podbiegła do niego. – Nic się panu nie stało?

Odwrócił ku niej głowę i wreszcie zobaczyła jego twarz, posiniaczoną i pokrwawioną twarz młodego człowieka, wykrzywioną wściekłością.

– Sprowadziła pani milicję!

– To nie milicja. To lekarz. Doktor.

– Doktór? – szepnął z niedowierzaniem i zaraz dodał. – Po co doktór? Nic mi nie jest. Nic. Zupełnie nic.

– To się zaraz okaże. – Lekarz zatrzasnął drzwiczki wozu, zbliżył się z latarką.

– Nic! Zupełnie nic! – powtarzał chłopak. – Pobiliśmy się trochę.

– Ale przecież leżał tu pod ścianą – zawołała, przerażona tym, że załamuje się jej głos, że sama teraz w to nie wierzy. – Leżał tu pod ścianą zupełnie nieruchomy!

– Tak mnie tylko trochę zemgliło – powiedział chłopak.

– Zaraz zobaczymy, co cię zemgliło. – Lekarz popychał go przed sobą w stronę wejścia, oświetlając drogę latarką. – Noże mieliście?

– Nie. Co pan doktór?

– Będę musiał go u pani obejrzeć. Chyba, że jest tu jakieś inne pomieszczenie.

– Wszystko pozamykane. Proszę do mnie. Na górę.

– Niech pani prowadzi.

Weszła do pokoju pierwsza, zapaliła światło. Chłopak zatrzymał się przy drzwiach.

– Nic mi nie jest – powtórzył. Otarł dłonią rozkrwawioną wargę, dotknął głowy. – Cholera! – jęknął.

Lekarz otwierał już torbę.

– Rozbieraj się!

Odwróciła się do okna, zamknęła je, zasłoniła firankę, jakby mógł ktoś z tej bezkresnej pustki poza nim dojrzeć w jej pokoju rozebranego mężczyznę.

Chłopak syczał i piszczał podczas badania i opatrunku, wrzasnął na całe gardło przy zastrzyku, ale stawał się coraz pokorniejszy i już ani razu nie powiedział, że nic mu nie jest.

– Urządził cię! – Lekarz skończył opatrunek, zaczął wrzucać do torby wszystko, co przedtem z niej wyjął. – Jutro z samego rana, a właściwie to już dzisiaj – zerknął na zegarek – masz pokazać się w ośrodku. Muszę cię jeszcze raz zbadać. Nigdy nie wiadomo, co z takiej bijatyki może wyniknąć, wstrząs mózgu, albo...

Chłopak patrzył w ziemię.

– Ja nie mogę przyjść jutro do ośrodka – szepnął.

– Nie możesz? Dlaczego? A zerwałeś się tak żwawo, kiedy myślałeś, że to milicja.

– Nie, to nie o to, panie doktorze. Tylko... ja jutro wyjeżdżam... Pracę w mieście dostałem. Na budowie. I mieszkanie w hotelu robotniczym. Właśnie pożegnanie wyprawiłem...

Odwróciła się powoli, ale nie ku niemu – ku lekarzowi, który nadaremnie rozglądając się za wodą do umycia rąk, znieruchomiał teraz i zapomniał o tym.

– Pracę w mieście dostałeś... – powtórzył.

– Tak, od jutra. Jak się jutro nie stawię, to by mnie może z listy skreślili i mieszkania bym nie dostał. Niech tylko pan doktór na milicję nie daje znać, ja się z tym łobuzem sam porachuję, jak na urlop przyjadę. A te bandaże... te bandaże, panie doktorze, to chyba jutro będę mógł zdjąć...?

Nie otrzymał odpowiedzi. Czekała na nią i ona, panicznie trzymając się tej ciekawości, jakby zależało od niej wiele, bardzo wiele – ale lekarz wciąż nie odpowiadał.

– A dlaczegóż ty stąd wyjeżdżasz? – zapytał wreszcie. Wsadził brudne ręce w kieszenie kitla i patrzył na swego pacjenta tępym, nieruchomym wzrokiem.

Chłopak zbierał się już do odejścia. Posunął się krok ku drzwiom, ale przedtem wzniósł rękę do góry i uczynił nią nieokreślony gest, zamykający swoim zaokrągleniem nie tylko pokój, ale i noc poza nim, drzewa w przetrzebionym parku, ciemną drogę i wieś.

– A co ja bym tu robił, panie doktorze? – parsknął krótkim, cichym śmieszkiem. – To nie dla mnie. Świata muszę trochę zobaczyć.

– No to idź! Śpiesz się! – Lekarz ruszył się z miejsca, ręce wyciągnął z kieszeni. – Śpiesz się! Na pewno nie masz tu co robić. Prędzej! Na co jeszcze czekasz?

– Panie doktorze! – krzyknęła. Przestraszyła się jego głosu, ale odwrócił ku niej nagle uśmiechniętą twarz i wypchnął chłopaka za drzwi.

– On naprawdę nie może się spóźnić! – Wziął jej rękę, ścisnął aż zabolała. – I nie ma w tym nic niezwykłego, nic niezwykłego, że on potrzebny jest tam, a my tu. On tam, a my tu.

Wziął swoją torbę, powoli zbliżył się do progu.

Czarny warkocz

Подняться наверх