Читать книгу Marzenia i koszmary - Stephen King B. - Страница 5
Wstęp: Mit, przekonanie, wiara oraz „Wierzcie w to lub nie!” Ripleya
ОглавлениеKiedy byłem dzieckiem, wierzyłem we wszystko, co mi mówiono, we wszystko, co czytałem, i w każdą rzecz, jaką tworzyła moja nadmiernie wybujała wyobraźnia. Stało się to powodem wielu bezsennych nocy, ale również nadawało otaczającemu mnie światu barw i wyrazu, których nie miałby z pewnością, gdybym całe noce spędzał pogrążony w kamiennym śnie. Już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że istnieją ludzie – tak, naprawdę bardzo wielu ludzi – których wyobraźnia pozostaje kompletnie jałowa, odrętwiała, przytępiona, i w rezultacie stan ich umysłów kojarzy się z przypadłością, na jaką cierpią daltoniści. Zawsze takim osobom współczułem i nawet do głowy mi nie przyszło (w każdym razie nie wtedy), że ludzie ci z kolei współczują mnie, a bywa, iż mną gardzą, i to nie dlatego, że dręczą mnie różne irracjonalne lęki, ale głównie z tego względu, że zawsze cierpiałem na głęboką i nieuleczalną łatwowierność. „Ten chłopiec – musiał myśleć ten czy ów (wiem, że tak również uważała moja matka) – kupi most brooklyński; i to nie raz. Będzie go nieustannie kupował przez całe życie”.
Podejrzewam, że tkwiło w tym stwierdzeniu ziarno prawdy, a szczerze mówiąc, sądzę, iż tkwi do dzisiaj. Moja żona z upodobaniem rozpowiada na lewo i prawo, że w wyborach prezydenckich po raz pierwszy wziąłem udział, mając dwadzieścia jeden lat, i głosowałem na Richarda Nixona. „Nixon obiecywał, że zakończy wojnę w Wietnamie – ciągnie zazwyczaj z wesołym błyskiem w oku moja żona – a Steve mu uwierzył!”.
To prawda, Steve mu uwierzył. Podobnie jak w ciągu swego czterdziestopięcioletniego, często ekscentrycznego życia wierzył w wiele innych rzeczy. Na przykład, jako ostatni z mieszkających w sąsiedztwie dzieciaków zadecydował, że ogromna liczba ulicznych świętych Mikołajów oznacza, że prawdziwego świętego Mikołaja nie ma (do dziś nie widzę żadnej logiki w twierdzeniu, że skoro istnieje milion uczniów, to nauczyciel nie istnieje). Nigdy nie kwestionowałem zapewnień mego wuja Orena, że można metalowym śledziem od namiotu oderżnąć komuś cień (trzeba tylko zrobić to w chwili, gdy słońce stoi w zenicie), ani też stwierdzenia jego żony, że za każdym razem, kiedy mam dreszcze, oznacza to, że po miejscu, w którym pewnego dnia wykopią mi grób, spaceruje gęś. Jeśli wziąć pod uwagę przebieg całego mego dotychczasowego życia, oznacza to, że płytą grobową zostanę przykryty za stodołą ciotki Rhody w Goose Wallow w stanie Wyoming.
Wierzyłem również we wszystko, co usłyszałem na szkolnym podwórku. Z równą łatwością przełykałem maleńkie niczym piskorzyki kłamstewka i gigantyczne łgarstwa rozmiarów wieloryba. Pewne dziecko oświadczyło mi z absolutnym przekonaniem, że jeśli położę na szynach kolejowych dziesięciocentówkę, to wykolei się na niej pierwszy przejeżdżający pociąg. Inne dziecko poinformowało mnie, że jeśli zostawię na szynie tę monetę, to kolejny pociąg kompletnie ją sprasuje (tak dokładnie powiedziało: „kompletnie ją sprasuje”) i jeśli zdejmę później ten pieniążek z szyny, będzie on giętki, prawie przezroczysty i duży jak srebrna dolarówka. Święcie wierzyłem w te rewelacje: że dziesięciocentówki są kompletnie sprasowane, a poza tym wyrzucają z szyn pociągi, które je sprasowały.
Inne fascynujące historie, które usłyszałem na szkolnym dziedzińcu w Central School w Stratford w stanie Connecticut oraz w szkole podstawowej w Durham w Maine, wiążą się z tak różnorodnymi tematami jak piłeczki do golfa (zatrute i skorodowane od środka), poronienia (dzieci, które, choć rodzą się żywe, są tak potwornie zdeformowane, że muszą zostać zabite przez pewnych osobników ze służby zdrowia, określanych złowieszczym mianem „pielęgniarek specjalnych”), czarne koty (jeśli przebiegnie ci drogę, musisz natychmiast skrzyżować palce i odpędzić zły urok, bo w przeciwnym razie prawie na pewno do końca dnia umrzesz), pęknięcia w płytach chodnikowych. Nie muszę zapewne wyjaśniać niebezpiecznego związku tych ostatnich z kręgosłupami kompletnie niewinnych matek.
Moim podstawowym źródłem cudownych i zadziwiających informacji w tamtych czasach była wydana przez oficynę Pocket Books w broszurowej oprawie kompilacja książki Ripleya Ripley’s Believe It or Not! („Wierzcie w to lub nie!”). To od Ripleya dowiedziałem się, że można stworzyć potężny materiał wybuchowy, zeskrobując celuloid z odwrotnych stron kart do gry, a następnie upychając go w długiej rurce. Tą rurką wierci się w czaszce otwór i wtyka tam świecę, dzięki czemu czaszka staje się istotą ludzką, która widzi w nocy (pytanie, po co ktokolwiek miałby zrobić taką rzecz, przyszło mi do głowy dopiero znacznie później). Dowiedziałem się, że istnieją prawdziwi giganci (pewien mężczyzna miał dobrze ponad dwa i pół metra wzrostu), że istnieją krasnale (kobieta mająca zaledwie dwadzieścia osiem centymetrów wzrostu) i prawdziwe POTWORY ZBYT OKROPNE, ŻEBY JE OPISYWAĆ… z tym tylko, że Ripley opisał je z lubością i z najdrobniejszymi szczegółami, załączając przy tym zazwyczaj fotografię (gdybym nawet żył sto lat, nie zapomnę pewnego typa ze świecą wbitą w środek wygolonej czaszki).
Cała seria tych broszur stanowiła – w moim pojęciu – najbardziej zdumiewający przejaw bocznych torów, którymi toczy się świat. Nosiłem te książeczki w tylnej kieszeni i wyciągałem je w deszczowe popołudnia, kiedy nie można było grać w baseball, a wszyscy mieli chwilowo dosyć „monopolu”. Czy wszystkie te bajkowe cuda i ludzkie potwory z książeczek Ripleya istnieją naprawdę? Teraz nie ma to większego znaczenia. Dla mnie istniały – w okresie między szóstym a jedenastym rokiem życia, a więc podczas krytycznych lat, kiedy formuje się wyobraźnia człowieka – co więcej były czymś aż nadto prawdziwym. Wierzyłem w nie równie mocno jak w dziesięciocentówkę, która wykoleja pociąg towarowy, czy w to, że wyciekające z piłeczki golfowej jakieś płynne paskudztwo może, jeśli człowiek nie będzie uważać, zeżreć mu dłoń. Broszury „Wierzcie w to lub nie!” Ripleya po raz pierwszy pokazały mi, jak cienka linia oddziela czasami bajkowy świat od codziennej szarzyzny. Pozwoliły zrozumieć, że zestawienie tych dwóch światów rzuca nieraz wiele światła na powszednie aspekty życia oraz na sporadyczne wybuchy zjawisk niesamowitych. Proszę pamiętać, że mówimy teraz o przekonaniu, a przekonanie stanowi kolebkę mitu. Zapytacie: a co z rzeczywistością? Jeśli o mnie chodzi, rzeczywistość może wziąć sobie dupę w troki i wejść nawet do komory akceleracyjnej. Nigdy nie przykładałem większej wagi do rzeczywistości, w każdym razie w swoim pisarstwie. Zbyt często rzeczywistość jest dla wyobraźni tym, czym dla wampira osinowy kołek.
Uważam, że tak naprawdę mit i wytwór wyobraźni to prawie to samo, a przekonanie stanowi dla nich nieustanne źródło energii. Przekonanie o czym? Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby miało to znaczenie. Jeden bóg czy wielu. Albo to, czy na dziesięciocentówce może wykoleić się pociąg towarowy.
Owe moje przekonania nie mają nic wspólnego z wiarą. Postawmy sprawę jasno. Wychowałem się w cieniu Kościoła Metodystów i odebrałem w dzieciństwie wystarczająco wiele fundamentalistycznych nauk, żeby wierzyć, iż takie przekonanie w najlepszym przypadku poczytane zostanie za zarozumialstwo i arogancję, a w najgorszym za istne bluźnierstwo. Moje przekonanie o istnieniu tych wszystkich dziwacznych rzeczy brało się stąd, że zostałem ukształtowany tak, żeby w nie wierzyć. Inni ludzie zostają szybkobiegaczami, bo zostali ukształtowani na szybkobiegaczy; albo grają w baseball, ponieważ Bóg obdarzył ich dwumetrowym wzrostem; albo rozwiązują na tablicy skomplikowane równania matematyczne, gdyż są ukształtowani tak, iż dostrzegają miejsca, w których zazębiają się liczby.
Ale w którymś miejscu wkracza w to wszystko wiara i myślę, że to właśnie miejsce ma związek z ponownym robieniem wszystkiego od początku, obrabianiem ciągle od nowa tej samej rzeczy, jakkolwiek człowiek jest najgłębiej przekonany, że nie wykona już tego lepiej, że już wyczerpał temat i jeśli jeszcze mocniej naciśnie, nie będzie już miał dokąd iść; może zmierzać wyłącznie w dół. Nie masz nic do stracenia, podejmując pierwszą próbę rozbicia pinaty, ale podjęcie drugiej (i trzeciej… czwartej… i trzydziestej czwartej) zwiększa tylko ryzyko porażki, depresji, a w przypadku twórcy opowiadań, który tworzy doskonale zdefiniowany gatunek, prowadzi do uprawiania parodii tego gatunku. Ale my tak właśnie robimy, w każdym razie większość z nas, i jest to bardzo trudne. Nie uwierzyłbym w to dwadzieścia lat temu, a nawet dziesięć, ale tak właśnie jest. To bardzo trudne. Bywają dni, kiedy myślę o tym starym procesorze mowy marki Wang, który przed pięcioma laty przestał reagować na elektryczność; ten z „Mrocznej połowy” działa wyłącznie na zasadzie wiary. No i dobrze; jeśli tylko wyświetla słowa na ekranie, to wszystko w porządku, prawda?
Pomysł każdego opowiadania zawartego w tej książce zrodził się w chwili przekonania, a każde napisałem w przypływie wiary, radości i optymizmu. Owe pozytywne uczucia mają jednak swoje mroczne analogie i lęk przed fiaskiem jest tutaj rzeczą najmniej istotną. Najgorszą rzeczą – w każdym razie dla mnie – jest wałkowanie spraw, o których powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia, a teraz wsłuchuję się jedynie w nieustanne trajkotanie własnego głosu, ponieważ cisza, jaka zapadłaby, gdybym przestał mówić, byłaby zbyt upiorna.
W ostatnich latach coraz trudniej wykrzesać z siebie wiarę niezbędną do napisania opowiadania; każdy chce stworzyć powieść, a każda z nich powinna liczyć cztery tysiące stron. Pokaźna liczba krytyków zauważyła już to zjawisko i oceniłaje niezbyt pochlebnie. W recenzjach każdej długiej powieści, jaką wydałem, od „Bastionu” poczynając, a na „Sklepiku z marzeniami” kończąc, oskarżano mnie o nabijanie tekstu. Czasami krytyka ta była uzasadniona; czasami sprowadzała się wyłącznie do gniewnego trajkotania mężczyzn i kobiet, którzy zaakceptowali literacką anoreksję ostatnich trzydziestu lat w sposób zadziwiająco (w każdym razie dla mnie) bezkrytyczny i jednomyślny. Ci samozwańczy diakoni w Świątyni Literatury Amerykańskiej Ostatnich Czasów wydają się wielkoduszność traktować podejrzliwie, strukturę z niechęcią, a jakikolwiek rozmach literacki z nieskrywaną nienawiścią. Wynik jest dziwaczny, wyjaławia klimat literacki, utworki w rodzaju Vox pióra Nicholsona Bakera, w którym autor bezsensownie rozdziela włos na czworo, stają się obiektem zażartych dyskusji i analiz, a naprawdę ambitna amerykańska powieść Grega Matthewsa pod tytułem Heart of the Country zostaje kompletnie zignorowana.
Ale to sprawy marginalne – dygresja, w której chciałem wylać trochę swoich żalów. Przede wszystkim, czy istniał kiedykolwiek pisarz lub pisarka, którzy nie czuliby się źle potraktowani przez krytykę? Chciałem właśnie powiedzieć, i sam sobie bardzo niedelikatnie przerwałem, że w ostatnich latach z niejakim trudem przychodzi mi dopełnić owego aktu wiary niezbędnej do zamiany przekonania w coś konkretnego – to znaczy w opowiadanie, które ludzie naprawdę zechcą czytać.
„Cóż, więc nie pisz opowiadań” – mógłby ktoś powiedzieć (z tym, że zazwyczaj słyszę takie głosy tylko w swojej głowie, takie same jak te, które słyszała Jessie Burlingame w „Grze Geralda”). – „Ostatecznie nie potrzebujesz już, jak kiedyś, tyle pieniędzy”.
Tak, to prawda. Czasy, kiedy czek za cztery tysiące napisanych słów mógł w magiczny sposób załatwić sprawę penicyliny dla mego dzieciaka, który dostał zapalenia ucha, lub spłacenia długów, minęły już dawno. Ale logika jest rzeczą bardziej niż mylącą; jest niebezpieczna. Bo widzicie, tak naprawdę to wcale nie chodzi o te pieniądze, które przynoszą mi powieści. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, odwiesiłbym mundur na kołek i poszedł pod prysznic… albo spędziłbym resztę życia na Karaibach, wygrzewając się w słońcu i obserwując, jak rosną mi paznokcie.
Ale bez względu na to, co sądzi o tym prasa brukowa, nie chodzi mi o pieniądze ani o nakłady, co z kolei zarzuca mi wielu aroganckich krytyków. Rzeczy podstawowe oparły się próbie czasu, a dla mnie główny cel nie uległ zmianie – moja praca ciągle cię bierze, Wytrwały Czytelniku, przejmuję nad tobą bez reszty kontrolę i mam nadzieję, że potrafi tak cię wystraszyć, że zasypiasz tylko przy zapalonym świetle. Ciągle po raz pierwszy dostrzegam coś niemożliwego… a następnie wysławiam to. Ciągle sprawiam, że zaczynasz wierzyć w to samo co ja – przynajmniej przez jakiś czas.
Nieczęsto o tym mówię, ponieważ jest to krępujące i brzmi pompatycznie, ale nadal uważam opowiadanie za najwspanialszą rzecz, za coś, co nie tylko wzbogaca ludzi wewnętrznie, ale też ich chroni. I nie mówię tego w sensie metaforycznym. Moim zdaniem dobre pisarstwo – dobre opowiadania – stanowi cudowny gejzer wyobraźni, a wyobraźnia, w moim pojęciu, ma przynosić ukojenie i ratunek w sytuacjach krańcowych, na gwałtownych wirażach życia, które, bez takiej pociechy, stałoby się nie do zniesienia. Mogę, naturalnie, mówić tylko za siebie i opierając się wyłącznie na własnym doświadczeniu, ale właśnie w moim przypadku wyobraźnia, która po wielekroć powodowała, iż w dzieciństwie nie mogłem ze strachu zasnąć, później, kiedy już wkroczyłem w wiek męski, przeprowadziła mnie bezpiecznie przez wiele straszliwych zakoli życiowych i mrocznych krajobrazów rzeczywistości. Jeśli opowiadania, które zrodziły się z tej właśnie wyobraźni, wywrą podobny skutek na niektórych czytelnikach, będę absolutnie szczęśliwy i absolutnie usatysfakcjonowany – poczuję radość, jakiej nie wzbudziłoby we mnie napisanie scenariusza do najbardziej kasowego filmu czy zawarcie umowy autorskiej opiewającej na miliony dolarów.
Niemniej opowiadanie jest niezwykle trudną i wymagającą formą literacką. Z tego też względu ogarnęła mnie duma – i zdumienie – kiedy w pewnej chwili skonstatowałem, że stworzyłem ich wystarczająco dużo, żeby złożyć z nich trzy zbiory. Uświadomienie tego faktu przyszło również w najbardziej odpowiedniej chwili, ponieważ jako dziecko wierzyłem święcie (wzięło się to zapewne z lektury „Wierzcie w to lub nie!” Ripleya), że ludzie co siedem lat kompletnie się odmieniają; cała tkanka, każdy mięsień, zastępowany zostaje nowymi komórkami.
„Marzenia i koszmary” ułożyłem latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, siedem lat po wydaniu mego poprzedniego zbioru pod tytułem Skeleton Crew, opublikowanego z kolei siedem lat po „Nocnej zmianie”, moim pierwszym tomie opowiadań. Ale najfajniejsza w tym wszystkim jest świadomość, że mimo iż wiara w przetworzenie pomysłu w rzeczywistość przychodzi mi z coraz większym trudem (jak wiadomo, z każdym dniem nasze mięśnie stają się starsze), to ciągle jest to jeszcze możliwe. Kolejną krzepiącą rzecz stanowi to, że ktoś ciągle jeszcze chce czytać te opowiadania – i to właśnie, Wytrwały Czytelniku, mnie zachwyca.
Najstarsze (moja wersja o morderczej piłeczce golfowej i potwornych poronieniach, jeśli sobie życzycie) jest opowiadanie „To żyje w nas”, po raz pierwszy opublikowane w magazynie literackim Uniwersytetu Maine zatytułowanym Marshroots…, jakkolwiek dla potrzeb tego zbioru zostało w pewnym stopniu zmodyfikowane i zmienione tak, żeby wyraźniej pokazać, o co mi głównie chodziło – ostateczne spojrzenie wstecz na skazane na zagładę małe miasteczko Castle Rock. Najnowszym utworem jest „Ludzie godziny dziesiątej”, które niczym w gorączce napisałem w trzy dni latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku.
Znajduje się tutaj kilka prawdziwych ciekawostek – pierwotna wersja mojej jedynej sztuki telewizyjnej („Przepraszam, to nie pomyłka”); opowiadanie o Sherlocku Holmesie („Sprawa doktora”), w którym do wyjaśnienia sprawy rusza doktor Watson; historia rodem z mitologii Cthulhu (Crouch End), której akcja rozgrywa się na przedmieściach Londynu, tam gdzie mieszkał Peter Straub, kiedy zawarłem z nim znajomość; ostre, „kryminalne” opowiadanie w stylu Richarda Bachmana („Piąty element”); i nieco zmieniona wersja opowiastki „Mój śliczny kucyk”. To opowiadanie po raz pierwszy wydało w niewielkim nakładzie Whitney Museum, z ilustracjami Barbary Kruger.
Po długim i głębokim namyśle postanowiłem również włączyć do zbioru długi kawałek niebeletrystyczny, zatytułowany „Pałka niżej!” traktujący o dzieciach i baseballu. Po raz pierwszy ukazał się drukiem na łamach The New Yorker, a praca nad nim sprawiła mi większą trudność, niż przez ostatnich piętnaście lat nastręczył mi jakikolwiek utwór. Zapewne nie powinienem go tu zamieszczać, ale pisanie i publikacja moich tekstów sprawia mi nieprawdopodobną satysfakcję, toteż zdecydowałem się na „Pałkę niżej!”. Bo tak naprawdę to ten tekst nie pasuje do zbioru opowiadań traktujących głównie o sprawach niejasnych i nadnaturalnych… z tym tylko, że esej ten również zawiera wszystkie te elementy. Struktura jest ta sama. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie sami.
Przede wszystkim jednak jak ognia unikałem starych utworów trzymanych w różnych kufrach i na dnie szuflad. Mniej więcej od roku 1980 niektórzy krytycy zarzucają mi, że spisy brudnej bielizny, którą oddaję do pralni, mógłbym wydać w milionowym nakładzie. Wielu uważa wręcz, że przez cały czas dokładnie to robię. Ludzie natomiast, którzy czytają moje utwory dla przyjemności, sądzą coś innego i książkę tę wymyśliłem właśnie dla nich, a nie dla krytyków. W sumie powstała nowa, książkowa jaskinia Aladyna, gdzie każdy znajdzie swego demona; książka, która zamyka całość rozpoczętą „Nocną zmianą” i Skeleton Crew. Znalazły się w niej wszystkie moje dobre opowiadania. Złe wepchnąłem pod dywan najgłębiej, jak się dało, i zostaną tam do dnia Sądu Ostatecznego. Jeśli w przyszłości pojawi się kolejny zbiór, zawierać będzie wyłącznie utwory, których dotąd nie napisałem, a nawet takie, o których nawet jeszcze nie myślałem (inaczej: historie, w które jeszcze nie uwierzyłem). Podejrzewam, że stanie się to już w roku, którego pierwszą cyfrą będzie 2.
A na razie mamy dwadzieścia kilka osobliwych opowiadań (ostrzegam, kilka jest bardzo osobliwych). W każdym zawarłem cząstkę czegoś, w co przez jakiś czas wierzyłem, i choć wiem, że niektóre z tych rzeczy – wynurzający się z umywalki palec, pożerające człowieka ropuchy („Pora deszczowa”), kłapiące zęby – nie są zanadto straszne, to sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziemy tam razem. Ale najpierw powtórz za mną katechizm:
Wierzę, że dziesięciocentówka może wykoleić pociąg towarowy.
Wierzę, że w kanałach Nowego Jorku żyją aligatory i szczury wielkości szetlandzkich kucyków.
Wierzę, że stalowym śledziem od namiotu można odciąć komuś jego cień.
Wierzę w świętego Mikołaja; wierzę, że poprzebierani w czerwono-białe stroje osobnicy, których spotyka się przed Bożym Narodzeniem na ulicach, są naprawdę jego pomocnikami.
Wierzę, że otacza nas niewidzialny świat.
Wierzę, że piłeczka golfowa jest wypełniona trującym gazem, więc jeśli ktoś ją przetnie i wciągnie ten gaz do płuc, umrze.
Ale przede wszystkim wierzę w duchy, wierzę w duchy, wierzę w duchy.
W porządku? Gotowy? Świetnie! Proszę, oto moja dłoń.
Ruszamy. Znam drogę. Ty musisz tylko wziąć się w garść… i uwierzyć.
Maine
Bangor, 6 listopada 1992 roku