Читать книгу Marzenia i koszmary - Stephen King B. - Страница 5

Wstęp: Mit, prze­ko­na­nie, wia­ra oraz „Wierz­cie w to lub nie!” Ri­pleya

Оглавление

Kie­dy by­łem dziec­kiem, wie­rzy­łem we wszyst­ko, co mi mó­wio­no, we wszyst­ko, co czy­ta­łem, i w każ­dą rzecz, jaką two­rzy­ła moja nad­mier­nie wy­bu­ja­ła wy­obraź­nia. Sta­ło się to po­wo­dem wie­lu bez­sen­nych nocy, ale rów­nież nada­wa­ło ota­cza­ją­ce­mu mnie świa­tu barw i wy­ra­zu, któ­rych nie miał­by z pew­no­ścią, gdy­bym całe noce spę­dzał po­grą­żo­ny w ka­mien­nym śnie. Już wte­dy zda­wa­łem so­bie spra­wę z tego, że ist­nie­ją lu­dzie – tak, na­praw­dę bar­dzo wie­lu lu­dzi – któ­rych wy­obraź­nia po­zo­sta­je kom­plet­nie ja­ło­wa, odrę­twia­ła, przy­tę­pio­na, i w re­zul­ta­cie stan ich umy­słów ko­ja­rzy się z przy­pa­dło­ścią, na jaką cier­pią dal­to­ni­ści. Za­wsze ta­kim oso­bom współ­czu­łem i na­wet do gło­wy mi nie przy­szło (w każ­dym ra­zie nie wte­dy), że lu­dzie ci z ko­lei współ­czu­ją mnie, a bywa, iż mną gar­dzą, i to nie dla­te­go, że drę­czą mnie róż­ne ir­ra­cjo­nal­ne lęki, ale głów­nie z tego wzglę­du, że za­wsze cier­pia­łem na głę­bo­ką i nie­ule­czal­ną ła­two­wier­ność. „Ten chło­piec – mu­siał my­śleć ten czy ów (wiem, że tak rów­nież uwa­ża­ła moja mat­ka) – kupi most bro­oklyń­ski; i to nie raz. Bę­dzie go nie­ustan­nie ku­po­wał przez całe ży­cie”.

Po­dej­rze­wam, że tkwi­ło w tym stwier­dze­niu ziar­no praw­dy, a szcze­rze mó­wiąc, są­dzę, iż tkwi do dzi­siaj. Moja żona z upodo­ba­niem roz­po­wia­da na lewo i pra­wo, że w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich po raz pierw­szy wzią­łem udział, ma­jąc dwa­dzie­ścia je­den lat, i gło­so­wa­łem na Ri­char­da Ni­xo­na. „Ni­xon obie­cy­wał, że za­koń­czy woj­nę w Wiet­na­mie – cią­gnie za­zwy­czaj z we­so­łym bły­skiem w oku moja żona – a Ste­ve mu uwie­rzył!”.

To praw­da, Ste­ve mu uwie­rzył. Po­dob­nie jak w cią­gu swe­go czter­dzie­sto­pię­cio­let­nie­go, czę­sto eks­cen­trycz­ne­go ży­cia wie­rzył w wie­le in­nych rze­czy. Na przy­kład, jako ostat­ni z miesz­ka­ją­cych w są­siedz­twie dzie­cia­ków za­de­cy­do­wał, że ogrom­na licz­ba ulicz­nych świę­tych Mi­ko­ła­jów ozna­cza, że praw­dzi­we­go świę­te­go Mi­ko­ła­ja nie ma (do dziś nie wi­dzę żad­nej lo­gi­ki w twier­dze­niu, że sko­ro ist­nie­je mi­lion uczniów, to na­uczy­ciel nie ist­nie­je). Nig­dy nie kwe­stio­no­wa­łem za­pew­nień mego wuja Ore­na, że moż­na me­ta­lo­wym śle­dziem od na­mio­tu ode­rżnąć ko­muś cień (trze­ba tyl­ko zro­bić to w chwi­li, gdy słoń­ce stoi w ze­ni­cie), ani też stwier­dze­nia jego żony, że za każ­dym ra­zem, kie­dy mam dresz­cze, ozna­cza to, że po miej­scu, w któ­rym pew­ne­go dnia wy­ko­pią mi grób, spa­ce­ru­je gęś. Je­śli wziąć pod uwa­gę prze­bieg ca­łe­go mego do­tych­cza­so­we­go ży­cia, ozna­cza to, że pły­tą gro­bo­wą zo­sta­nę przy­kry­ty za sto­do­łą ciot­ki Rho­dy w Go­ose Wal­low w sta­nie Wy­oming.

Wie­rzy­łem rów­nież we wszyst­ko, co usły­sza­łem na szkol­nym po­dwór­ku. Z rów­ną ła­two­ścią prze­ły­ka­łem ma­leń­kie ni­czym pi­sko­rzy­ki kłam­stew­ka i gi­gan­tycz­ne łgar­stwa roz­mia­rów wie­lo­ry­ba. Pew­ne dziec­ko oświad­czy­ło mi z ab­so­lut­nym prze­ko­na­niem, że je­śli po­ło­żę na szy­nach ko­le­jo­wych dzie­się­cio­cen­tów­kę, to wy­ko­lei się na niej pierw­szy prze­jeż­dża­ją­cy po­ciąg. Inne dziec­ko po­in­for­mo­wa­ło mnie, że je­śli zo­sta­wię na szy­nie tę mo­ne­tę, to ko­lej­ny po­ciąg kom­plet­nie ją spra­su­je (tak do­kład­nie po­wie­dzia­ło: „kom­plet­nie ją spra­su­je”) i je­śli zdej­mę póź­niej ten pie­nią­żek z szy­ny, bę­dzie on gięt­ki, pra­wie prze­zro­czy­sty i duży jak srebr­na do­la­rów­ka. Świę­cie wie­rzy­łem w te re­we­la­cje: że dzie­się­cio­cen­tów­ki są kom­plet­nie spra­so­wa­ne, a poza tym wy­rzu­ca­ją z szyn po­cią­gi, któ­re je spra­so­wa­ły.

Inne fa­scy­nu­ją­ce hi­sto­rie, któ­re usły­sza­łem na szkol­nym dzie­dziń­cu w Cen­tral Scho­ol w Strat­ford w sta­nie Con­nec­ti­cut oraz w szko­le pod­sta­wo­wej w Dur­ham w Ma­ine, wią­żą się z tak róż­no­rod­ny­mi te­ma­ta­mi jak pi­łecz­ki do gol­fa (za­tru­te i sko­ro­do­wa­ne od środ­ka), po­ro­nie­nia (dzie­ci, któ­re, choć ro­dzą się żywe, są tak po­twor­nie zde­for­mo­wa­ne, że mu­szą zo­stać za­bi­te przez pew­nych osob­ni­ków ze służ­by zdro­wia, okre­śla­nych zło­wiesz­czym mia­nem „pie­lę­gnia­rek spe­cjal­nych”), czar­ne koty (je­śli prze­bie­gnie ci dro­gę, mu­sisz na­tych­miast skrzy­żo­wać pal­ce i od­pę­dzić zły urok, bo w prze­ciw­nym ra­zie pra­wie na pew­no do koń­ca dnia umrzesz), pęk­nię­cia w pły­tach chod­ni­ko­wych. Nie mu­szę za­pew­ne wy­ja­śniać nie­bez­piecz­ne­go związ­ku tych ostat­nich z krę­go­słu­pa­mi kom­plet­nie nie­win­nych ma­tek.

Moim pod­sta­wo­wym źró­dłem cu­dow­nych i za­dzi­wia­ją­cych in­for­ma­cji w tam­tych cza­sach była wy­da­na przez ofi­cy­nę Po­cket Bo­oks w bro­szu­ro­wej opra­wie kom­pi­la­cja książ­ki Ri­pleya Ri­pley’s Be­lie­ve It or Not! („Wierz­cie w to lub nie!”). To od Ri­pleya do­wie­dzia­łem się, że moż­na stwo­rzyć po­tęż­ny ma­te­riał wy­bu­cho­wy, ze­skro­bu­jąc ce­lu­lo­id z od­wrot­nych stron kart do gry, a na­stęp­nie upy­cha­jąc go w dłu­giej rur­ce. Tą rur­ką wier­ci się w czasz­ce otwór i wty­ka tam świe­cę, dzię­ki cze­mu czasz­ka sta­je się isto­tą ludz­ką, któ­ra wi­dzi w nocy (py­ta­nie, po co kto­kol­wiek miał­by zro­bić taką rzecz, przy­szło mi do gło­wy do­pie­ro znacz­nie póź­niej). Do­wie­dzia­łem się, że ist­nie­ją praw­dzi­wi gi­gan­ci (pe­wien męż­czy­zna miał do­brze po­nad dwa i pół me­tra wzro­stu), że ist­nie­ją kra­sna­le (ko­bie­ta ma­ją­ca za­le­d­wie dwa­dzie­ścia osiem cen­ty­me­trów wzro­stu) i praw­dzi­we PO­TWO­RY ZBYT OKROP­NE, ŻEBY JE OPI­SY­WAĆ… z tym tyl­ko, że Ri­pley opi­sał je z lu­bo­ścią i z naj­drob­niej­szy­mi szcze­gó­ła­mi, za­łą­cza­jąc przy tym za­zwy­czaj fo­to­gra­fię (gdy­bym na­wet żył sto lat, nie za­po­mnę pew­ne­go typa ze świe­cą wbi­tą w śro­dek wy­go­lo­nej czasz­ki).

Cała se­ria tych bro­szur sta­no­wi­ła – w moim po­ję­ciu – naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cy prze­jaw bocz­nych to­rów, któ­ry­mi to­czy się świat. No­si­łem te ksią­żecz­ki w tyl­nej kie­sze­ni i wy­cią­ga­łem je w desz­czo­we po­po­łu­dnia, kie­dy nie moż­na było grać w ba­se­ball, a wszy­scy mie­li chwi­lo­wo do­syć „mo­no­po­lu”. Czy wszyst­kie te baj­ko­we cuda i ludz­kie po­two­ry z ksią­że­czek Ri­pleya ist­nie­ją na­praw­dę? Te­raz nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia. Dla mnie ist­nia­ły – w okre­sie mię­dzy szó­stym a je­de­na­stym ro­kiem ży­cia, a więc pod­czas kry­tycz­nych lat, kie­dy for­mu­je się wy­obraź­nia czło­wie­ka – co wię­cej były czymś aż nad­to praw­dzi­wym. Wie­rzy­łem w nie rów­nie moc­no jak w dzie­się­cio­cen­tów­kę, któ­ra wy­ko­le­ja po­ciąg to­wa­ro­wy, czy w to, że wy­cie­ka­ją­ce z pi­łecz­ki gol­fo­wej ja­kieś płyn­ne pa­skudz­two może, je­śli czło­wiek nie bę­dzie uwa­żać, ze­żreć mu dłoń. Bro­szu­ry „Wierz­cie w to lub nie!” Ri­pleya po raz pierw­szy po­ka­za­ły mi, jak cien­ka li­nia od­dzie­la cza­sa­mi baj­ko­wy świat od co­dzien­nej sza­rzy­zny. Po­zwo­li­ły zro­zu­mieć, że ze­sta­wie­nie tych dwóch świa­tów rzu­ca nie­raz wie­le świa­tła na po­wsze­dnie aspek­ty ży­cia oraz na spo­ra­dycz­ne wy­bu­chy zja­wisk nie­sa­mo­wi­tych. Pro­szę pa­mię­tać, że mó­wi­my te­raz o prze­ko­na­niu, a prze­ko­na­nie sta­no­wi ko­leb­kę mitu. Za­py­ta­cie: a co z rze­czy­wi­sto­ścią? Je­śli o mnie cho­dzi, rze­czy­wi­stość może wziąć so­bie dupę w tro­ki i wejść na­wet do ko­mo­ry ak­ce­le­ra­cyj­nej. Nig­dy nie przy­kła­da­łem więk­szej wagi do rze­czy­wi­sto­ści, w każ­dym ra­zie w swo­im pi­sar­stwie. Zbyt czę­sto rze­czy­wi­stość jest dla wy­obraź­ni tym, czym dla wam­pi­ra osi­no­wy ko­łek.

Uwa­żam, że tak na­praw­dę mit i wy­twór wy­obraź­ni to pra­wie to samo, a prze­ko­na­nie sta­no­wi dla nich nie­ustan­ne źró­dło ener­gii. Prze­ko­na­nie o czym? Szcze­rze mó­wiąc, nie są­dzę, żeby mia­ło to zna­cze­nie. Je­den bóg czy wie­lu. Albo to, czy na dzie­się­cio­cen­tów­ce może wy­ko­le­ić się po­ciąg to­wa­ro­wy.

Owe moje prze­ko­na­nia nie mają nic wspól­ne­go z wia­rą. Po­staw­my spra­wę ja­sno. Wy­cho­wa­łem się w cie­niu Ko­ścio­ła Me­to­dy­stów i ode­bra­łem w dzie­ciń­stwie wy­star­cza­ją­co wie­le fun­da­men­ta­li­stycz­nych nauk, żeby wie­rzyć, iż ta­kie prze­ko­na­nie w naj­lep­szym przy­pad­ku po­czy­ta­ne zo­sta­nie za za­ro­zu­mial­stwo i aro­gan­cję, a w naj­gor­szym za ist­ne bluź­nier­stwo. Moje prze­ko­na­nie o ist­nie­niu tych wszyst­kich dzi­wacz­nych rze­czy bra­ło się stąd, że zo­sta­łem ukształ­to­wa­ny tak, żeby w nie wie­rzyć. Inni lu­dzie zo­sta­ją szyb­ko­bie­ga­cza­mi, bo zo­sta­li ukształ­to­wa­ni na szyb­ko­bie­ga­czy; albo gra­ją w ba­se­ball, po­nie­waż Bóg ob­da­rzył ich dwu­me­tro­wym wzro­stem; albo roz­wią­zu­ją na ta­bli­cy skom­pli­ko­wa­ne rów­na­nia ma­te­ma­tycz­ne, gdyż są ukształ­to­wa­ni tak, iż do­strze­ga­ją miej­sca, w któ­rych za­zę­bia­ją się licz­by.

Ale w któ­rymś miej­scu wkra­cza w to wszyst­ko wia­ra i my­ślę, że to wła­śnie miej­sce ma zwią­zek z po­now­nym ro­bie­niem wszyst­kie­go od po­cząt­ku, ob­ra­bia­niem cią­gle od nowa tej sa­mej rze­czy, jak­kol­wiek czło­wiek jest naj­głę­biej prze­ko­na­ny, że nie wy­ko­na już tego le­piej, że już wy­czer­pał te­mat i je­śli jesz­cze moc­niej na­ci­śnie, nie bę­dzie już miał do­kąd iść; może zmie­rzać wy­łącz­nie w dół. Nie masz nic do stra­ce­nia, po­dej­mu­jąc pierw­szą pró­bę roz­bi­cia pi­na­ty, ale pod­ję­cie dru­giej (i trze­ciej… czwar­tej… i trzy­dzie­stej czwar­tej) zwięk­sza tyl­ko ry­zy­ko po­raż­ki, de­pre­sji, a w przy­pad­ku twór­cy opo­wia­dań, któ­ry two­rzy do­sko­na­le zde­fi­nio­wa­ny ga­tu­nek, pro­wa­dzi do upra­wia­nia pa­ro­dii tego ga­tun­ku. Ale my tak wła­śnie ro­bi­my, w każ­dym ra­zie więk­szość z nas, i jest to bar­dzo trud­ne. Nie uwie­rzył­bym w to dwa­dzie­ścia lat temu, a na­wet dzie­sięć, ale tak wła­śnie jest. To bar­dzo trud­ne. By­wa­ją dni, kie­dy my­ślę o tym sta­rym pro­ce­so­rze mowy mar­ki Wang, któ­ry przed pię­cio­ma laty prze­stał re­ago­wać na elek­trycz­ność; ten z „Mrocz­nej po­ło­wy” dzia­ła wy­łącz­nie na za­sa­dzie wia­ry. No i do­brze; je­śli tyl­ko wy­świe­tla sło­wa na ekra­nie, to wszyst­ko w po­rząd­ku, praw­da?

Po­mysł każ­de­go opo­wia­da­nia za­war­te­go w tej książ­ce zro­dził się w chwi­li prze­ko­na­nia, a każ­de na­pi­sa­łem w przy­pły­wie wia­ry, ra­do­ści i opty­mi­zmu. Owe po­zy­tyw­ne uczu­cia mają jed­nak swo­je mrocz­ne ana­lo­gie i lęk przed fia­skiem jest tu­taj rze­czą naj­mniej istot­ną. Naj­gor­szą rze­czą – w każ­dym ra­zie dla mnie – jest wał­ko­wa­nie spraw, o któ­rych po­wie­dzia­łem już wszyst­ko, co mia­łem do po­wie­dze­nia, a te­raz wsłu­chu­ję się je­dy­nie w nie­ustan­ne traj­ko­ta­nie wła­sne­go gło­su, po­nie­waż ci­sza, jaka za­pa­dła­by, gdy­bym prze­stał mó­wić, by­ła­by zbyt upior­na.

W ostat­nich la­tach co­raz trud­niej wy­krze­sać z sie­bie wia­rę nie­zbęd­ną do na­pi­sa­nia opo­wia­da­nia; każ­dy chce stwo­rzyć po­wieść, a każ­da z nich po­win­na li­czyć czte­ry ty­sią­ce stron. Po­kaź­na licz­ba kry­ty­ków za­uwa­ży­ła już to zja­wi­sko i oce­ni­ła­je nie­zbyt po­chleb­nie. W re­cen­zjach każ­dej dłu­giej po­wie­ści, jaką wy­da­łem, od „Ba­stio­nu” po­czy­na­jąc, a na „Skle­pi­ku z ma­rze­nia­mi” koń­cząc, oskar­ża­no mnie o na­bi­ja­nie tek­stu. Cza­sa­mi kry­ty­ka ta była uza­sad­nio­na; cza­sa­mi spro­wa­dza­ła się wy­łącz­nie do gniew­ne­go traj­ko­ta­nia męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy za­ak­cep­to­wa­li li­te­rac­ką ano­rek­sję ostat­nich trzy­dzie­stu lat w spo­sób za­dzi­wia­ją­co (w każ­dym ra­zie dla mnie) bez­kry­tycz­ny i jed­no­myśl­ny. Ci sa­mo­zwań­czy dia­ko­ni w Świą­ty­ni Li­te­ra­tu­ry Ame­ry­kań­skiej Ostat­nich Cza­sów wy­da­ją się wiel­ko­dusz­ność trak­to­wać po­dejrz­li­wie, struk­tu­rę z nie­chę­cią, a ja­ki­kol­wiek roz­mach li­te­rac­ki z nie­skry­wa­ną nie­na­wi­ścią. Wy­nik jest dzi­wacz­ny, wy­ja­ła­wia kli­mat li­te­rac­ki, utwor­ki w ro­dza­ju Vox pió­ra Ni­chol­so­na Ba­ke­ra, w któ­rym au­tor bez­sen­sow­nie roz­dzie­la włos na czwo­ro, sta­ją się obiek­tem za­żar­tych dys­ku­sji i ana­liz, a na­praw­dę am­bit­na ame­ry­kań­ska po­wieść Gre­ga Mat­thew­sa pod ty­tu­łem He­art of the Co­un­try zo­sta­je kom­plet­nie zi­gno­ro­wa­na.

Ale to spra­wy mar­gi­nal­ne – dy­gre­sja, w któ­rej chcia­łem wy­lać tro­chę swo­ich ża­lów. Przede wszyst­kim, czy ist­niał kie­dy­kol­wiek pi­sarz lub pi­sar­ka, któ­rzy nie czu­li­by się źle po­trak­to­wa­ni przez kry­ty­kę? Chcia­łem wła­śnie po­wie­dzieć, i sam so­bie bar­dzo nie­de­li­kat­nie prze­rwa­łem, że w ostat­nich la­tach z nie­ja­kim tru­dem przy­cho­dzi mi do­peł­nić owe­go aktu wia­ry nie­zbęd­nej do za­mia­ny prze­ko­na­nia w coś kon­kret­ne­go – to zna­czy w opo­wia­da­nie, któ­re lu­dzie na­praw­dę ze­chcą czy­tać.

„Cóż, więc nie pisz opo­wia­dań” – mógł­by ktoś po­wie­dzieć (z tym, że za­zwy­czaj sły­szę ta­kie gło­sy tyl­ko w swo­jej gło­wie, ta­kie same jak te, któ­re sły­sza­ła Jes­sie Bur­lin­ga­me w „Grze Ge­ral­da”). – „Osta­tecz­nie nie po­trze­bu­jesz już, jak kie­dyś, tyle pie­nię­dzy”.

Tak, to praw­da. Cza­sy, kie­dy czek za czte­ry ty­sią­ce na­pi­sa­nych słów mógł w ma­gicz­ny spo­sób za­ła­twić spra­wę pe­ni­cy­li­ny dla mego dzie­cia­ka, któ­ry do­stał za­pa­le­nia ucha, lub spła­ce­nia dłu­gów, mi­nę­ły już daw­no. Ale lo­gi­ka jest rze­czą bar­dziej niż my­lą­cą; jest nie­bez­piecz­na. Bo wi­dzi­cie, tak na­praw­dę to wca­le nie cho­dzi o te pie­nią­dze, któ­re przy­no­szą mi po­wie­ści. Gdy­by cho­dzi­ło tyl­ko o pie­nią­dze, od­wie­sił­bym mun­dur na ko­łek i po­szedł pod prysz­nic… albo spę­dził­bym resz­tę ży­cia na Ka­ra­ibach, wy­grze­wa­jąc się w słoń­cu i ob­ser­wu­jąc, jak ro­sną mi pa­znok­cie.

Ale bez wzglę­du na to, co są­dzi o tym pra­sa bru­ko­wa, nie cho­dzi mi o pie­nią­dze ani o na­kła­dy, co z ko­lei za­rzu­ca mi wie­lu aro­ganc­kich kry­ty­ków. Rze­czy pod­sta­wo­we opar­ły się pró­bie cza­su, a dla mnie głów­ny cel nie uległ zmia­nie – moja pra­ca cią­gle cię bie­rze, Wy­trwa­ły Czy­tel­ni­ku, przej­mu­ję nad tobą bez resz­ty kon­tro­lę i mam na­dzie­ję, że po­tra­fi tak cię wy­stra­szyć, że za­sy­piasz tyl­ko przy za­pa­lo­nym świe­tle. Cią­gle po raz pierw­szy do­strze­gam coś nie­moż­li­we­go… a na­stęp­nie wy­sła­wiam to. Cią­gle spra­wiam, że za­czy­nasz wie­rzyć w to samo co ja – przy­najm­niej przez ja­kiś czas.

Nie­czę­sto o tym mó­wię, po­nie­waż jest to krę­pu­ją­ce i brzmi pom­pa­tycz­nie, ale nadal uwa­żam opo­wia­da­nie za naj­wspa­nial­szą rzecz, za coś, co nie tyl­ko wzbo­ga­ca lu­dzi we­wnętrz­nie, ale też ich chro­ni. I nie mó­wię tego w sen­sie me­ta­fo­rycz­nym. Moim zda­niem do­bre pi­sar­stwo – do­bre opo­wia­da­nia – sta­no­wi cu­dow­ny gej­zer wy­obraź­ni, a wy­obraź­nia, w moim po­ję­ciu, ma przy­no­sić uko­je­nie i ra­tu­nek w sy­tu­acjach krań­co­wych, na gwał­tow­nych wi­ra­żach ży­cia, któ­re, bez ta­kiej po­cie­chy, sta­ło­by się nie do znie­sie­nia. Mogę, na­tu­ral­nie, mó­wić tyl­ko za sie­bie i opie­ra­jąc się wy­łącz­nie na wła­snym do­świad­cze­niu, ale wła­śnie w moim przy­pad­ku wy­obraź­nia, któ­ra po wie­le­kroć po­wo­do­wa­ła, iż w dzie­ciń­stwie nie mo­głem ze stra­chu za­snąć, póź­niej, kie­dy już wkro­czy­łem w wiek mę­ski, prze­pro­wa­dzi­ła mnie bez­piecz­nie przez wie­le strasz­li­wych za­ko­li ży­cio­wych i mrocz­nych kra­jo­bra­zów rze­czy­wi­sto­ści. Je­śli opo­wia­da­nia, któ­re zro­dzi­ły się z tej wła­śnie wy­obraź­ni, wy­wrą po­dob­ny sku­tek na nie­któ­rych czy­tel­ni­kach, będę ab­so­lut­nie szczę­śli­wy i ab­so­lut­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny – po­czu­ję ra­dość, ja­kiej nie wzbu­dzi­ło­by we mnie na­pi­sa­nie sce­na­riu­sza do naj­bar­dziej ka­so­we­go fil­mu czy za­war­cie umo­wy au­tor­skiej opie­wa­ją­cej na mi­lio­ny do­la­rów.

Nie­mniej opo­wia­da­nie jest nie­zwy­kle trud­ną i wy­ma­ga­ją­cą for­mą li­te­rac­ką. Z tego też wzglę­du ogar­nę­ła mnie duma – i zdu­mie­nie – kie­dy w pew­nej chwi­li skon­sta­to­wa­łem, że stwo­rzy­łem ich wy­star­cza­ją­co dużo, żeby zło­żyć z nich trzy zbio­ry. Uświa­do­mie­nie tego fak­tu przy­szło rów­nież w naj­bar­dziej od­po­wied­niej chwi­li, po­nie­waż jako dziec­ko wie­rzy­łem świę­cie (wzię­ło się to za­pew­ne z lek­tu­ry „Wierz­cie w to lub nie!” Ri­pleya), że lu­dzie co sie­dem lat kom­plet­nie się od­mie­nia­ją; cała tkan­ka, każ­dy mię­sień, za­stę­po­wa­ny zo­sta­je no­wy­mi ko­mór­ka­mi.

„Ma­rze­nia i kosz­ma­ry” uło­ży­łem la­tem ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku, sie­dem lat po wy­da­niu mego po­przed­nie­go zbio­ru pod ty­tu­łem Ske­le­ton Crew, opu­bli­ko­wa­ne­go z ko­lei sie­dem lat po „Noc­nej zmia­nie”, moim pierw­szym to­mie opo­wia­dań. Ale naj­faj­niej­sza w tym wszyst­kim jest świa­do­mość, że mimo iż wia­ra w prze­two­rze­nie po­my­słu w rze­czy­wi­stość przy­cho­dzi mi z co­raz więk­szym tru­dem (jak wia­do­mo, z każ­dym dniem na­sze mię­śnie sta­ją się star­sze), to cią­gle jest to jesz­cze moż­li­we. Ko­lej­ną krze­pią­cą rzecz sta­no­wi to, że ktoś cią­gle jesz­cze chce czy­tać te opo­wia­da­nia – i to wła­śnie, Wy­trwa­ły Czy­tel­ni­ku, mnie za­chwy­ca.

Naj­star­sze (moja wer­sja o mor­der­czej pi­łecz­ce gol­fo­wej i po­twor­nych po­ro­nie­niach, je­śli so­bie ży­czy­cie) jest opo­wia­da­nie „To żyje w nas”, po raz pierw­szy opu­bli­ko­wa­ne w ma­ga­zy­nie li­te­rac­kim Uni­wer­sy­te­tu Ma­ine za­ty­tu­ło­wa­nym Mar­sh­ro­ots…, jak­kol­wiek dla po­trzeb tego zbio­ru zo­sta­ło w pew­nym stop­niu zmo­dy­fi­ko­wa­ne i zmie­nio­ne tak, żeby wy­raź­niej po­ka­zać, o co mi głów­nie cho­dzi­ło – osta­tecz­ne spoj­rze­nie wstecz na ska­za­ne na za­gła­dę małe mia­stecz­ko Ca­stle Rock. Naj­now­szym utwo­rem jest „Lu­dzie go­dzi­ny dzie­sią­tej”, któ­re ni­czym w go­rącz­ce na­pi­sa­łem w trzy dni la­tem ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku.

Znaj­du­je się tu­taj kil­ka praw­dzi­wych cie­ka­wo­stek – pier­wot­na wer­sja mo­jej je­dy­nej sztu­ki te­le­wi­zyj­nej („Prze­pra­szam, to nie po­mył­ka”); opo­wia­da­nie o Sher­loc­ku Hol­me­sie („Spra­wa dok­to­ra”), w któ­rym do wy­ja­śnie­nia spra­wy ru­sza dok­tor Wat­son; hi­sto­ria ro­dem z mi­to­lo­gii Cthul­hu (Cro­uch End), któ­rej ak­cja roz­gry­wa się na przed­mie­ściach Lon­dy­nu, tam gdzie miesz­kał Pe­ter Straub, kie­dy za­war­łem z nim zna­jo­mość; ostre, „kry­mi­nal­ne” opo­wia­da­nie w sty­lu Ri­char­da Bach­ma­na („Pią­ty ele­ment”); i nie­co zmie­nio­na wer­sja opo­wiast­ki „Mój ślicz­ny ku­cyk”. To opo­wia­da­nie po raz pierw­szy wy­da­ło w nie­wiel­kim na­kła­dzie Whit­ney Mu­seum, z ilu­stra­cja­mi Bar­ba­ry Kru­ger.

Po dłu­gim i głę­bo­kim na­my­śle po­sta­no­wi­łem rów­nież włą­czyć do zbio­ru dłu­gi ka­wa­łek nie­be­le­try­stycz­ny, za­ty­tu­ło­wa­ny „Pał­ka ni­żej!” trak­tu­ją­cy o dzie­ciach i ba­se­bal­lu. Po raz pierw­szy uka­zał się dru­kiem na ła­mach The New Yor­ker, a pra­ca nad nim spra­wi­ła mi więk­szą trud­ność, niż przez ostat­nich pięt­na­ście lat na­strę­czył mi ja­ki­kol­wiek utwór. Za­pew­ne nie po­wi­nie­nem go tu za­miesz­czać, ale pi­sa­nie i pu­bli­ka­cja mo­ich tek­stów spra­wia mi nie­praw­do­po­dob­ną sa­tys­fak­cję, to­też zde­cy­do­wa­łem się na „Pał­kę ni­żej!”. Bo tak na­praw­dę to ten tekst nie pa­su­je do zbio­ru opo­wia­dań trak­tu­ją­cych głów­nie o spra­wach nie­ja­snych i nad­na­tu­ral­nych… z tym tyl­ko, że esej ten rów­nież za­wie­ra wszyst­kie te ele­men­ty. Struk­tu­ra jest ta sama. Je­śli nie wie­rzy­cie, sprawdź­cie sami.

Przede wszyst­kim jed­nak jak ognia uni­ka­łem sta­rych utwo­rów trzy­ma­nych w róż­nych ku­frach i na dnie szu­flad. Mniej wię­cej od roku 1980 nie­któ­rzy kry­ty­cy za­rzu­ca­ją mi, że spi­sy brud­nej bie­li­zny, któ­rą od­da­ję do pral­ni, mógł­bym wy­dać w mi­lio­no­wym na­kła­dzie. Wie­lu uwa­ża wręcz, że przez cały czas do­kład­nie to ro­bię. Lu­dzie na­to­miast, któ­rzy czy­ta­ją moje utwo­ry dla przy­jem­no­ści, są­dzą coś in­ne­go i książ­kę tę wy­my­śli­łem wła­śnie dla nich, a nie dla kry­ty­ków. W su­mie po­wsta­ła nowa, książ­ko­wa ja­ski­nia Ala­dy­na, gdzie każ­dy znaj­dzie swe­go de­mo­na; książ­ka, któ­ra za­my­ka ca­łość roz­po­czę­tą „Noc­ną zmia­ną” i Ske­le­ton Crew. Zna­la­zły się w niej wszyst­kie moje do­bre opo­wia­da­nia. Złe we­pchną­łem pod dy­wan naj­głę­biej, jak się dało, i zo­sta­ną tam do dnia Sądu Osta­tecz­ne­go. Je­śli w przy­szło­ści po­ja­wi się ko­lej­ny zbiór, za­wie­rać bę­dzie wy­łącz­nie utwo­ry, któ­rych do­tąd nie na­pi­sa­łem, a na­wet ta­kie, o któ­rych na­wet jesz­cze nie my­śla­łem (in­a­czej: hi­sto­rie, w któ­re jesz­cze nie uwie­rzy­łem). Po­dej­rze­wam, że sta­nie się to już w roku, któ­re­go pierw­szą cy­frą bę­dzie 2.

A na ra­zie mamy dwa­dzie­ścia kil­ka oso­bli­wych opo­wia­dań (ostrze­gam, kil­ka jest bar­dzo oso­bli­wych). W każ­dym za­war­łem cząst­kę cze­goś, w co przez ja­kiś czas wie­rzy­łem, i choć wiem, że nie­któ­re z tych rze­czy – wy­nu­rza­ją­cy się z umy­wal­ki pa­lec, po­że­ra­ją­ce czło­wie­ka ro­pu­chy („Pora desz­czo­wa”), kła­pią­ce zęby – nie są za­nad­to strasz­ne, to są­dzę, że le­piej bę­dzie, je­śli pój­dzie­my tam ra­zem. Ale naj­pierw po­wtórz za mną ka­te­chizm:

Wie­rzę, że dzie­się­cio­cen­tów­ka może wy­ko­le­ić po­ciąg to­wa­ro­wy.

Wie­rzę, że w ka­na­łach No­we­go Jor­ku żyją ali­ga­to­ry i szczu­ry wiel­ko­ści sze­tlandz­kich ku­cy­ków.

Wie­rzę, że sta­lo­wym śle­dziem od na­mio­tu moż­na od­ciąć ko­muś jego cień.

Wie­rzę w świę­te­go Mi­ko­ła­ja; wie­rzę, że po­prze­bie­ra­ni w czer­wo­no-bia­łe stro­je osob­ni­cy, któ­rych spo­ty­ka się przed Bo­żym Na­ro­dze­niem na uli­cach, są na­praw­dę jego po­moc­ni­ka­mi.

Wie­rzę, że ota­cza nas nie­wi­dzial­ny świat.

Wie­rzę, że pi­łecz­ka gol­fo­wa jest wy­peł­nio­na tru­ją­cym ga­zem, więc je­śli ktoś ją prze­tnie i wcią­gnie ten gaz do płuc, umrze.

Ale przede wszyst­kim wie­rzę w du­chy, wie­rzę w du­chy, wie­rzę w du­chy.

W po­rząd­ku? Go­to­wy? Świet­nie! Pro­szę, oto moja dłoń.

Ru­sza­my. Znam dro­gę. Ty mu­sisz tyl­ko wziąć się w garść… i uwie­rzyć.

Ma­ine

Ban­gor, 6 li­sto­pa­da 1992 roku

Marzenia i koszmary

Подняться наверх