Читать книгу Marzenia i koszmary - Stephen King B. - Страница 7
Cadillac Dolana
ОглавлениеZemsta jest potrawą, którą najlepiej spożywać na zimno.
Przysłowie hiszpańskie
Czekałem i obserwowałem przez siedem lat. Dolan. Widziałem go, jak przychodzi i odchodzi. Obserwowałem, jak uczęszcza do wytwornych restauracji, ubrany w smoking, zawsze z inną kobietą uczepioną jego ramienia, zawsze w towarzystwie dwóch ochroniarzy. Obserwowałem, jak jego stalowoszare włosy stawały się elegancko i modnie siwe, podczas gdy moje stopniowo wypadały, aż zacząłem świecić łysą pałą. Obserwowałem, jak opuszcza Las Vegas, udając się w swe regularne pielgrzymki na Zachodnie Wybrzeże; obserwowałem jego powroty. Dwa czy trzy razy obserwowałem z pobocza szosy, jak jego sedan cadillac De Ville, w kolorze takim samym jak włosy właściciela, przemyka szosą 71 w kierunku Los Angeles. Kilkakrotnie obserwowałem, jak tą samą szarą limuzyną opuszcza swój dom na Hollywood Hills, żeby wrócić do Las Vegas – ale to zdarzało mi się nieczęsto. Jestem nauczycielem. Nauczyciele nie mają tyle wolnego czasu i takiej swobody ruchów jak bogaci gangsterzy. Jest to po prostu czysto ekonomiczny aspekt życia.
Nie wiedział, że go obserwuję. Nigdy nie zbliżyłem się do niego na tyle, żeby mógł mnie dostrzec. Zachowywałem ostrożność.
Zabił moją żonę, czy raczej doprowadził do jej śmierci; na jedno wychodzi. Chcecie poznać szczegóły? Ode mnie się ich nie dowiecie. Jeśli pragniecie je poznać, zajrzyjcie do starych gazet. Miała na imię Elizabeth. Uczyła w tej samej szkole co ja. Zresztą uczę tam do dzisiaj. Prowadziła lekcje z pierwszymi klasami. Dzieciaki ją uwielbiały i myślę, że niektóre nie zapomniały ukochanej nauczycielki, choć dzisiaj mają już po kilkanaście lat. Ja również ją kochałem i kocham do teraz. Nie miała oszałamiającej urody, ale była ładna. Była cicha i spokojna, ale umiała się śmiać. Śnię o niej. Śnię o jej orzechowych oczach. Nigdy nie istniała dla mnie inna kobieta. I nigdy już się nie pojawi.
Powinęła mu się noga. Dolanowi. To wszystko, co musicie wiedzieć. Jednocześnie znalazła się tam Elizabeth. W niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie. Była świadkiem tego, jak powinęła mu się noga. Poszła na policję, stamtąd odesłano ją do FBI. Została przesłuchana i wyraziła zgodę, oświadczyła, że będzie zeznawać jako świadek. Zapewniono jej wprawdzie ochronę, lecz i FBI powinęła się noga albo nie doceniło Dolana. A może i jedno, i drugie. Tak czy owak, pewnego wieczoru Elizabeth wsiadła do samochodu, a podłączony do stacyjki ładunek dynamitu sprawił, że zostałem wdowcem. To on zrobił ze mnie wdowca – Dolan.
Kiedy zabrakło jedynego świadka, został zwolniony. On wrócił do swego świata, ja do swego. Wytworny apartament na dachu wieżowca dla niego, dla mnie pusty niewielki domek. Dla niego piękne kobiety w futrach i błyszczących wieczorowych strojach, dla mnie cisza. Cztery szare limuzyny marki Cadillac rocznie dla niego, dla mnie stary buick riviera. Jemu włosy posiwiały, mnie po prostu wyszły.
Ale obserwowałem.
O tak, byłem bardzo ostrożny! Bardzo. Wiedziałem, kim jest i na co go stać. Wiedziałem, że zgniótłby mnie jak robaka, gdyby dowiedział się lub domyślił, co dla niego szykuję. Dlatego byłem ostrożny.
Podczas letnich wakacji przed trzema laty towarzyszyłem mu (w roztropnej odległości) w drodze do Los Angeles, dokąd jeździł regularnie. Zatrzymał się w swej eleganckiej rezydencji i wydawał przyjęcia (skryty w bezpiecznym cieniu na najbliższej przecznicy, obserwowałem przyjeżdżających i odjeżdżających gości i jeszcze bardziej wsiąkałem w mrok, kiedy pojawiały się odbywające patrol policyjne radiowozy). Zatrzymałem się w tanim hoteliku, gdzie goście za głośno nastawiali radia, a w oknach mego pokoju lśniły jaskrawe światła neonu mieszczącego się po drugiej stronie ulicy baru, w którym występowały dziewczęta w toplessach. Nocami, kiedy już zapadałem w sen, śniły mi się orzechowe oczy Elizabeth, śniłem, że wcale się to wszystko nie wydarzyło, i czasami, gdy się budziłem, na twarzy miałem ślady łez.
Powoli traciłem nadzieję.
Rozumiecie, ciągle był dobrze strzeżony; tak dobrze strzeżony. Nie ruszał się z domu na krok bez dwóch uzbrojonych po zęby goryli, a jeździł opancerzonym cadillakiem. A także wyposażonym w ogromne, radialne, samouszczelniające opony, tak lubiane przez awanturniczych dyktatorów niewielkich, niespokojnych państewek.
I wtedy właśnie, gdy towarzyszyłem mu po raz ostatni, wymyśliłem sposób, w jaki można to zrobić… Znalazłem sposób i okropnie się wystraszyłem.
Towarzyszyłem mu w drodze powrotnej do Las Vegas, ale trzymałem się za nim w odległości półtora, a czasem trzech lub czterech kilometrów. Kiedy przecinaliśmy pustynię, jadąc w kierunku wschodnim, jego samochód był zaledwie lśniącym na horyzoncie maleńkim punkcikiem odbitego od karoserii słonecznego światła, a ja myślałem o Elizabeth i o tym, jak cudownie słońce skrzyło się w jej włosach.
Trzymałem się w bardzo dużej odległości. Był środek tygodnia i na autostradzie US 71 panował niewielki ruch. Na pustej szosie tropienie innego samochodu staje się uciążliwe i niebezpieczne – o tym wie nawet nauczyciel ze szkoły podstawowej. Minąłem pomarańczowy znak z napisem: OBJAZD ZA 8 KILOMETRÓW i zwiększyłem dzielący nas dystans. Na pustynnych objazdach wszyscy poruszają się bardzo powoli, a ja nie chciałem zanadto zbliżyć się do szarego cadillaca forsującego jakąś drugorzędną, porżniętą koleinami drogę.
OBJAZD ZA 5 KILOMETRÓW – pojawił się kolejny napis, a pod nim: ROBOTY DROGOWE PRZY UŻYCIU DYNAMITU. WYŁĄCZYĆ RADIA CB.
Przypomniał mi się film, który oglądałem dwa lata wcześniej. Na filmie tym uzbrojeni rabusie, ustawiwszy przy drodze fałszywe znaki, zwabili opancerzoną limuzynę na pustynię. Kiedy kierowca, zmamiony fałszywymi znakami, skręcił w opustoszałą, wiejską drogę (na pustyni istnieje wiele takich szlaków wydeptanych przez stada owiec, dróg prowadzących do odległych rancz oraz starych, rządowych traktów wiodących donikąd), złodzieje usunęli znaki, żeby się upewnić, że nie pojawi się jakiś inny, przypadkowy samochód, i tak długo oblegali zwabiony w pułapkę opancerzony wóz, aż wyleźli z niego ochroniarze.
Zabili ochroniarzy.
Pamiętam ten szczegół.
Zabili ochroniarzy!
Dotarłem do objazdu i skręciłem w wyboisty szlak. Droga, jak to przewidywałem, była w fatalnym stanie – zasypana piaskiem, wąska dwupasmówka, pełna dziur i kolein, na których mój stary buick trząsł się i jęczał. Wymagał nowych amortyzatorów, a to bardzo poważny wydatek dla nauczyciela, nawet dla bezdzietnego wdowca, który nie ma żadnego hobby z wyjątkiem pragnienia zemsty.
Pomysł przyszedł mi do głowy w chwili, gdy buick trząsł się i podskakiwał na nierównej drodze. Zamiast następnym razem podążać za cadillakiem Dolana w drodze z Las Vegas do Los Angeles albo z Los Angeles do Las Vegas, powinienem go wyprzedzić – pojechać przodem. Powinienem postawić fałszywe znaki objazdu, takie same jak na filmie, i wywieść Dolana na odludzie, w puste, ciche i otoczone górami rozciągającymi się na wschód od Las Vegas miejsce. Potem natychmiast usunąć znaki, jak zrobili to rabusie na filmie…
Brutalnie wróciłem do rzeczywistości. Przed sobą, tuż przed sobą, ujrzałem zaparkowanego na pylistym poboczu cadillaca Dolana. Jedna opona, samouszczelniająca się albo i nie, była płaska. Nie, nie płaska. Została rozerwana na strzępy. Zapewne winę za to ponosił jakiś ostry kawałek skały, który uderzył w oponę niczym miniaturowa mina przeciwczołgowa. Jeden z dwóch ochroniarzy pochylony był przy ustawionym z przodu podnośniku. Drugi – olbrzym ze spoconą, świńską twarzą, stał obok samego Dolana, zapewniając mu bezpieczeństwo. Widzicie sami, nawet na środku pustyni nikt nie miał szans zbliżyć się do Dolana.
Dolan stał obok auta, szczupły, w rozpiętej pod szyją koszuli i w czarnych spodniach, pustynny wiatr rozwiewał mu siwe włosy. Palił papierosa i spoglądał na mężczyzn zupełnie tak, jakby znajdowali się w restauracji, na sali balowej lub w salonie.
Jego wzrok spoczął na chwilę na przedniej szybie buicka. Nasze oczy spotkały się, ale po chwili Dolan odwrócił głowę. Najwyraźniej mnie nie poznał, jakkolwiek raz już widział mnie przed siedmioma laty (wtedy miałem jeszcze włosy!), gdy podczas wstępnego przesłuchania siedziałem obok żony.
Przerażenie, jakie ogarnęło mnie w chwili nieoczekiwanego spotkania, zamieniło się w ślepą furię.
Przez głowę przemknęła mi myśl, żeby opuścić okno po stronie pasażera i wrzasnąć: „Jak śmiałeś mnie zapomnieć? Jak śmiałeś mnie tak zbyć?”. Och, naturalnie, byłby to czyn szaleńczy. To bardzo dobrze, że mnie zapomniał, to miło, że tak mnie zbył. Lepiej być myszą kryjącą się za boazerią i przegryzającą przewody. Lepiej być pająkiem snującym wysoko pod rynną swoją zabójczą sieć.
Mozolący się w pocie czoła przy podnośniku ochroniarz zamachał ręką. Nie tylko Dolan mnie zapomniał. Popatrzyłem obojętnie na gestykulującego w moją stronę mężczyznę, życząc mu w duchu zawału lub wylewu, najlepiej obu tych przypadłości jednocześnie. Pojechałem dalej – ale w głowie huczało mi i pulsowało, a przez kilka chwil góry na horyzoncie falowały mi w oczach i widziałem je podwójnie.
Gdybym miał pistolet! – pomyślałem. – Gdybym tylko miał pistolet! Gdybym tylko miał pistolet, odebrałbym mu raz na zawsze jego parszywe, odrażające życie!
Kiedy przejechałem kilkanaście kilometrów, wrócił mi zdrowy rozsądek. Gdybym miał pistolet, jedynym moim zyskiem byłaby własna śmierć. Gdybym miał pistolet, mógłbym jedynie zatrzymać się obok pracującego przy lewarku goryla, który do mnie machał, wysiąść z samochodu i na oślep zasypać pustynny krajobraz gradem kul. Może nawet kogoś bym zranił. Ale potem oni zastrzeliliby mnie i pochowali w bezimiennym, płytkim grobie. Wtedy Dolan znów ciągałby się z pięknymi kobietami, odbywał swoje pielgrzymki srebrzystym cadillakiem z Las Vegas do Los Angeles i z powrotem, a w tym czasie pustynne zwierzęta odgrzebałyby moje szczątki i walczyły o kości w zimnym świetle księżyca. I nikt nie pomściłby Elizabeth… Nikt.
Towarzyszący mu mężczyźni potrafili tylko zabijać. Ja potrafiłem tylko uczyć trzecioklasistów.
To nie film – napomniałem się w duchu, kiedy z powrotem wjeżdżałem na autostradę i mijałem pomarańczową tablicę z napisem: KONIEC ROBÓT DROGOWYCH. STAN NEVADA DZIĘKUJEMY. Gdybym kiedykolwiek pomylił film z rzeczywistością, sądząc, że łysiejący, cierpiący na krótkowzroczność nauczyciel trzeciej klasy szkoły podstawowej mógłby przekształcić się w Dirty’ego Harry’ego naprawdę, a nie wyłącznie w marzeniach, nikt nigdy nie pomściłby Elizabeth. Nigdy.
Ale czy w ogóle można się zemścić? Czy można?
Pomysł ustawienia fałszywych znaków był równie romantyczny i nierealny jak pomysł wyskoczenia z samochodu i położenia trupem całej trójki. Kto niby miał to zrobić? Ja? Ja, który ostatni raz strzelałem w wieku szesnastu lat, a na dodatek nigdy nie miałem w ręku pistoletu.
Nawet na filmie taka rzecz jest niemożliwa do zrealizowania bez całej dobrze zorganizowanej grupy. To oczywiste nawet dla takiego romantyka jak ja. Na filmie było ich ośmiu czy dziewięciu, podzielonych na dwa oddziały, które kontaktowały się ze sobą za pomocą radiotelefonów. Jeden krążył nawet nad autostradą w niewielkim samolocie, żeby się upewnić, że opancerzonemu pojazdowi, kiedy zbliżał się do fałszywego objazdu, nie towarzyszy żaden inny samochód.
Bez wątpienia całą intrygę wymyślił jakiś otyły scenarzysta siedzący na brzegu basenu z piña colada w jednym ręku, długopisem Pentela w drugim i z rozłożoną przed nosem prawie podręcznikowo traktowaną książką Edgara Wallace’a. Ponadto ów jegomość miał jeszcze całą armię asystentów, którzy pomogli mu dopracować pomysł. Ja byłem sam.
Plan do niczego. Po prostu chwilowy, poroniony pomysł, jakich tyle przychodziło mi do głowy przez te wszystkie lata, jak pomysł z trującym gazem wpuszczonym do przewodów systemu klimatyzacyjnego Dolana, pomysł podłożenia bomby w jego rezydencji w Los Angeles czy też idea zdobycia jakiejś morderczej broni, na przykład bazooki, z którą, gdy jechałby szosą 71 na wschód do Vegas lub na zachód do Los Angeles, zamieniłbym jego przeklętego srebrnego cadillaca w kulę ognia.
Lepiej tego zaniechać. Odrzucić to wszystko.
Ale to niemożliwe. Bo to nie chce odejść.
Odetnij go – wstawiał się w mojej głowie za Elizabeth jakiś wewnętrzny głos. – Odetnij go tak, jak wyszkolony owczarek odcina od stada wskazane przez właściciela jagnię. Wyprowadź go na manowce, na odludzie, i tam zabij. Zabij ich wszystkich.
Do niczego. Musiałem pogodzić się z prawdą, że skoro człowiek taki jak Dolan pozostawał przy życiu, musiał szczególnie wyostrzyć w sobie instynkt przetrwania – wyostrzyć zapewne do stanu paranoi. On i jego ludzie w jednej chwili zorientują się w podstępie z objazdem.
A jednak dzisiaj skręcili – odparł wewnętrzny głos wstawiający się za Elizabeth. – Nawet się nie zawahali. Skręcili potulnie jak baranki.
Ale wiedziałem też – tak, skądś to wiedziałem – że ludzie pokroju Dolana, ludzie przypominający bardziej wilki niż człowieka, potrafią jakimś szóstym zmysłem zwęszyć niebezpieczeństwo. Mógłbym wykraść z jakiegoś przydrożnego baraku prawdziwe tablice nakazujące objazd i ustawić je we właściwych miejscach. Mógłbym nawet ustawić owe fluorescencyjne, pomarańczowe pachołki drogowe i wymalować kilka znaków na samej szosie. Mógłbym to wszystko zrobić, a mimo to Dolan zwęszyłby zapach potu pochodzący z moich rąk. Zwęszyłby go nawet przez pancerne szyby swojej limuzyny. Zamknąłby oczy, odebrałby telepatycznie gdzieś w najgłębszych otchłaniach swego umysłu wymawiane przeze mnie imię Elizabeth.
Głos, który pod moją czaszką wstawiał się za Elizabeth, zamilkł i nie odzywał się dłuższy czas. Kiedy jednak w zasięgu wzroku pojawiło się Vegas – spowite błękitnawą mgiełką i drżące na krańcach w bijącym z pustyni upale – zabrzmiał ponownie.
Zatem nie próbuj zwodzić go fałszywym objazdem – szepnęło mi coś pod czaszką. – Zwiedź go prawdziwym.
Wjechałem buickiem na pobocze i z całych sił nacisnąłem hamulce. Rozwartymi ze zdumienia oczyma gapiłem się we wsteczne lusterko.
W głowie wstawiający się za Elizabeth głos wybuchnął śmiechem. Dzikim, obłąkańczym śmiechem. Po chwili mu zawtórowałem.
Kiedy pojawiłem się w klubie rekreacyjnym przy Dziewiątej Ulicy, zgromadzeni tam nauczyciele wybuchnęli na mój widok śmiechem. Któryś chciał wiedzieć, kto wysmarował mi piaskiem twarz. Też odpowiedziałem śmiechem. Osobników takich jak ja ludzie nie podejrzewają o nic tak długo, dopóki ci śmieją się wraz z innymi. A poza tym, dlaczego miałem się nie śmiać? Ostatecznie moja żona nie żyła już od siedmiu lat, prawda? Pozostał z niej w trumnie tylko proch, włosy i kilka kości! Dlaczego więc nie miałbym się śmiać? Kiedy człowiek nagle przestaje to robić, ludzie zaczynają podejrzewać, że coś jest z nim nie tak.
Śmiałem się wraz z nimi, jakkolwiek przez całą jesień i zimę bolały mnie mięśnie. Śmiałem się, mimo że nieustannie byłem głodny – żadnych drugich śniadań, żadnych przekąsek późnym wieczorem, żadnego piwa, żadnych przedobiednich ginów z tonikiem. Wyłącznie wołowina lub baranina i dużo, dużo, dużo warzyw.
Na Boże Narodzenie kupiłem sobie nautilusa.
Nie, niezupełnie tak. To Elizabeth kupiła mi na Boże Narodzenie ten przyrząd do ćwiczeń siłowych.
Już nie widywałem Dolana tak regularnie. Byłem zbyt zajęty przygotowaniami, zrzucaniem brzucha, rozwijaniem mięśni ramion, klatki piersiowej i nóg. Przychodziły jednak chwile, gdy ogarniało mnie zniechęcenie, opadały czarne myśli, że już nie zdołam odzyskać pełnej sprawności fizycznej, że nie potrafię funkcjonować bez drugiego śniadania, bez pierniczków w czekoladzie i, od czasu do czasu, solidnej porcji śmietanki do kawy. Kiedy nachodził mnie taki nastrój, parkowałem samochód naprzeciwko którejś z ulubionych restauracji Dolana albo szedłem do któregoś z klubów, gdzie często bywał, i czekałem, aż pojawi się z uwieszoną na ramieniu arogancką, zimną blondynką lub roześmianym, rudowłosym wampem – albo z obiema tego rodzaju kobietami – i wysiądzie z siwego niczym mgła cadillaca. Oto on, człowiek, który zabił moją Elizabeth, oto on w oślepiająco białej koszuli od Bijana, ze złotym rolexem ciskającym migotliwe lśnienia w światłach nocnego lokalu. Kiedy byłem zniechęcony i zmordowany, szedłem do Dolana niczym umierający z pragnienia na pustyni człowiek do oazy. Spijałem jego zatrutą wodę, która w jednej chwili orzeźwiała mnie i stawiała na nogi.
W lutym zacząłem codziennie biegać, a koledzy nauczyciele śmiali się z mojej łysej głowy, bo poróżowiała od słońca i zaczęła się łuszczyć z niej skóra. Później różowiała coraz mocniej i jeszcze bardziej się łuszczyła bez względu na to, ile kremu przeciwsłonecznego bym na nią nie nałożył. Wtórowałem im śmiechem, choć wielokrotnie bliski byłem utraty przytomności, a przez długie minuty przed końcem biegu dręczyły mnie potworne skurcze mięśni ściskające łydki i uda niczym stalowe imadło.
Kiedy przyszło lato, złożyłem w Wydziale Dróg i Autostrad w Nevadzie podanie o przyjęcie do pracy. Miejski urząd pracy niechętnie podstemplował formularz i skierował do okręgowego nadzorcy, niejakiego Harveya Blockera. Blocker był wysokim mężczyzną o skórze spalonej słońcem Nevady prawie na czarno. Miał na sobie dżinsy, zakurzone buty robocze i niebieski podkoszulek z obciętymi rękawami. Na przodzie koszulki widniał napis: ZŁE NASTAWIENIE. Pod skórą grały mu sploty wspaniale rozwiniętych mięśni. Popatrzył na moje podanie. Potem spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem. Papier wyglądał bardzo zabawnie w jego olbrzymiej dłoni.
– Chyba stroisz sobie żarty, przyjacielu. Tak, na pewno! Mówimy o pustynnym słońcu i pustynnym żarze, a nie o tych gównianych solariach dla yuppies. Co tak naprawdę robisz w życiu, braciszku?
– Jestem nauczycielem – odparłem. – Uczę w trzeciej klasie.
– Och, słoneczko ty moje – odparł i ponownie ryknął śmiechem. – Zejdź mi z oczu, dobrze?
Miałem zegarek kieszonkowy. Otrzymałem go od pradziadka, który pracował przy budowie ostatniego odcinka ogromnej linii kolei transkontynentalnej. Rodzinna legenda głosi, że pracował tam aż do chwili, kiedy wbito w podkład ostatni, złoty gwóźdź. Wyjąłem zegarek za dewizkę i zadyndałem nim przed nosem Blockera.
– A to pan widzi? – zapytałem. – Jest warte sześćset, może siedemset dolarów.
– Czy ma to być łapówka? – Blocker znów dostał paroksyzmu wesołości. Był z niego straszliwy śmieszek. – Człowieku, słyszałem o ludziach, którzy wchodzili w układy z diabłem, ale po raz pierwszy spotykam kogoś, kto za pomocą łapówki sam chce się dostać do piekła. – Popatrzył na mnie ze współczuciem.
– Może ci się tylko wydaje, że wiesz, w co chcesz wdepnąć, ale ja jestem tutaj po to, żeby ci powiedzieć, że nie masz o tym zielonego pojęcia. Na zachód od Indian Springs spotykałem już w lipcu temperatury dochodzące do sześćdziesięciu pięciu stopni. Najsilniejsi wymiękają. A ty, braciszku, do najsilniejszych nie należysz. Nie musisz ściągać koszuli, żeby wyprężyć tych kilka nędznych muskułów wyrobionych w klubie kulturystycznym dla yuppie. Zresztą natychmiast byś sobie te mięśnie naderwał.
– Proszę sprawdzić mnie przez jeden dzień. Nie naderwę sobie mięśni, a po prostu odejdę. Proszę zatrzymać ten zegarek. Nie kłóćmy się.
– Pieprzysz.
Popatrzyłem na Blockera, a on przez dłuższą chwilę spoglądał na mnie.
– Faktycznie nie pieprzysz – powiedział w końcu ze zdziwieniem.
– Nie.
– Dasz ten zegarek na przechowanie Tinkerowi? – zapytał, wskazując kciukiem Murzyna o cyklopiej posturze, który w farbowanej wełnianej koszuli siedział nie opodal w kabinie spycharki, zajadał placek owocowy od McDonalda i przysłuchiwał się naszej rozmowie.
– Można mu zaufać?
– Masz niewyparzoną gębę, koleś.
– A więc niech przechowa go do chwili, kiedy zdecyduje pan, czy mam wynosić się natychmiast, czy dopiero we wrześniu, kiedy będę musiał wracać do szkoły.
– Co mam zrobić?
Wskazałem formularz z biura pracy.
– Podpisać to. Nic więcej.
– Upadłeś na głowę.
Pomyślałem o Dolanie, o Elizabeth i nie odezwałem się słowem.
– Zaczniesz od najbardziej gównianej roboty – ostrzegł Blocker. – Będziesz zrzucał łopatą z tyłu ciężarówki gorący asfalt i zalewał nim dziury. Nie dlatego, że zależy mi na twoim przeklętym zegarku, choć byłbym bardziej niż rad, gdyby trafił w moje ręce, ale dlatego, że w ten sposób zaczynają tu wszyscy.
– W porządku.
– Tak długo, aż zrozumiesz, braciszku.
– Rozumiem.
– Nie rozumiesz – odparł Blocker. – Dopiero zrozumiesz.
No i miał rację.
Z następnych dwóch tygodni pamiętam tyle co nic – zgarniałem łopatą gorący asfalt, zalepiałem nim dziurę w jezdni i ze zwieszoną głową wlokłem się za ciężarówką, dopóki nie zatrzymała się przy kolejnym wyboju. Czasami pracowaliśmy na Stripie i wtedy dobiegał mnie dźwięk dzwonków oznajmujących pełną pulę przy stolikach pokerowych w kasynach. Odnosiłem wrażenie, że to dzwoni mi pod czaszką. Unosiłem głowę i widziałem, że Harvey Blocker obserwuje mnie z wyrazem osobliwej litości, jego twarz lśniła w bijącym od rozpalonej szosy upale. Niekiedy przyglądałem się Tinkerowi siedzącemu pod brezentem skrywającym kabinę buldożera. Tinker wyciągał zegarek mego dziadka i bujał go na łańcuszku. Zegarek lśnił w promieniach słońca.
Toczyłem ze sobą straszliwą walkę, żeby nie zemdleć, żeby zachować przytomność. Wytrzymałem cały czerwiec, minął pierwszy tydzień lipca. Pewnego dnia podczas przerwy na lunch, kiedy jadłem kanapkę trzymaną w drżącej dłoni, przysiadł się do mnie Blocker. Potrafiłem tak nieraz drżeć do dziesiątej wieczorem. To od upału. Drżałem i niewiele brakowało, żebym zemdlał. Ale w takich chwilach myślałem o Dolanie i udawało mi się tylko drżeć.
– Ciągle brakuje ci siły, braciszku – odezwał się Blocker.
– Nie – odparłem. – Ale jak ktoś powiedział, trzeba wziąć pod uwagę surowiec wyjściowy.
– W każdej chwili się spodziewam, że popatrzę w twoją stronę, a ty będziesz leżał nieprzytomny na środku drogi. Ale ty najwyraźniej wcale nie zamierzasz mdleć.
– Nie, nie zamierzam.
– Tak, nie zamierzasz. Tyle że jeśli w dalszym ciągu będziesz szedł z łopatą za ciężarówką, to w końcu zemdlejesz.
– Nie.
– Braciszku, największe upały dopiero się zbliżają. Tink nazywa tę pogodę piekarnikiem.
– Wytrzymam.
Wyciągnął coś z kieszeni. Był to zegarek mego pradziadka. Położył mi go na kolanach.
– Zabierz ten pieprzony zegarek – powiedział z niesmakiem.
– Nie potrzebuję go.
– Przecież dobiliśmy targu.
– Odwołuję to.
– Jeśli wyrzucisz mnie z roboty, pozwę cię do sądu arbitrażowego – odrzekłem. – Podpisałeś mój formularz. Jeśli…
– Wcale cię nie wywalę – odparł i odwrócił twarz. – Chcę, żeby Tink nauczył cię obsługiwać ładowarkę czołową.
Przypatrywałem mu się długo, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Moja sala lekcyjna w trzeciej klasie, tak chłodna i przyjemna, nigdy jeszcze nie wydawała mi się równie odległa… i ciągle nie miałem najmniejszego pojęcia, co taki człowiek jak Blocker sobie myśli ani jak rozumie to, co powiedział. Zdawałem sobie sprawę, że mnie podziwia, a zarazem mną pogardza, ale zupełnie nie miałem pojęcia, co naprawdę myśli.
I nie musi cię to obchodzić, kochanie – odezwał się nieoczekiwanie w mojej głowie głos Elizabeth. – Tu chodzi o Dolana. Pamiętaj, o Dolana.
– Dlaczego chcesz to zrobić? – zapytałem w końcu. Popatrzył na mnie. W oczach błysnęły mu złość i rozbawienie.
Ale przeważała chyba złość.
– O co chodzi, braciszku? Jak myślisz, kim jestem?
– Nie…
– Myślisz, że chcę cię zabić, żeby mieć ten twój pierdzielony zegarek? Tak właśnie myślisz?
– Przepraszam.
– Tak, pewnie. Najżałośniejszy skurwiel, jakiego w życiu spotkałem.
Odłożyłem zegarek pradziadka.
– Nigdy już, braciszku, nie nabierzesz krzepy. Niektóre rośliny i niektórzy ludzie wytrzymują na słońcu. Inni więdną i umierają. Ty umierasz. Dobrze o tym wiesz, a mimo to nie szukasz cienia. Dlaczego? Dlaczego włazisz w takie gówno?
– Mam swoje powody.
– Ba, o to mogę się założyć. I niech Bóg ma w swej opiece każdego, kto ci stanie na drodze.
Podniósł się i odszedł.
Zbliżył się uśmiechnięty Tinker.
– Jak myślisz, potrafisz nauczyć się obsługiwać ładowarkę czołową?
– Wydaje mi się, że tak – odrzekłem.
– Mnie też się tak wydaje. Staruszek Blockhead bardzo cię lubi, tylko nie potrafi tego okazać.
– Zauważyłem.
Tink roześmiał się.
– Twardziel z ciebie, skurwielu.
– Mam nadzieję – odrzekłem.
Resztę lata spędziłem na ładowarce czołowej, a kiedy jesienią wróciłem do szkoły, prawie tak czarny jak Tinker, nauczyciele przestali się ze mnie podśmiewać. Czasami, gdy ich mijałem, obserwowali mnie kątem oka, ale przestali się śmiać.
„Mam swoje powody”. Tak właśnie mu powiedziałem. Bo miałem. Dla kaprysu nie spędziłbym całego lata w piekle. Rozumiecie, musiałem dojść do formy. Przygotowanie się do tego, żeby wykopać grób mężczyźnie czy kobiecie, nie wymaga… aż tak drakońskich metod, ale ja wcale nie zamierzałem grzebać ani mężczyzny, ani kobiety.
Zamierzałem pogrzebać tego przeklętego cadillaca.
Do kwietnia następnego roku znajdowałem się na liście prenumeratorów biuletynu zatytułowanego „Znaki drogowe w Nevadzie”, wysyłanego przez Komisję do spraw Autostrad Stanowych. Wszelkie materiały na temat bieżących rachunków za naprawy dróg, nowo zakupionego sprzętu do prac drogowych, wszelkich akcji dotyczących kontroli szos poprowadzonych między piaszczystymi wydmami czy artykuły o najnowszych technikach zapobiegania erozji szos studiowałem pobieżnie. Głównie interesowały mnie dwie ostatnie strony biuletynu. Dział zatytułowany po prostu „Kalendarium”, w którym podawano miejsca oraz daty planowanych prac drogowych w nadchodzącym miesiącu. Szczególnie przykuwały mą uwagę miejsca i daty wymieniane po prostym, pięcioliterowym skrócie: PRZEB. Oznacza on słowo „przebudowa”, a doświadczenie wyniesione z pracy w ekipie Harveya Blockera mówiło mi, że przy tego rodzaju robotach prawie zawsze robi się objazdy. Ale nie zawsze. Decyzję o zamknięciu jakiegoś odcinka drogi Komisja do spraw Autostrad podejmuje bardzo niechętnie i w ostateczności. Ale wcześniej czy później – myślałem – tych pięć liter oznaczać będzie koniec Dolana. Tylko pięć liter, ale jakże często widywałem je w snach: PRZEB.
Nie łudziłem się, że przyjdzie mi to łatwo, albo że nastąpi w najbliższym czasie – zdawałem sobie świetnie sprawę z tego, iż zapewne będę musiał czekać lata, a w tym czasie ktoś inny może dostać Dolana w swoje ręce. Był złoczyńcą, a złoczyńcy prowadzą niebezpieczne życie. Niczym rzadka koniunkcja planet, musiałyby jednocześnie wystąpić cztery niezależne od siebie czynniki: podróż Dolana, moje wakacje, święto państwowe, trzydniowy weekend.
Miną całe lata. Może nigdy to nie nastąpi. Ale czułem wewnętrzny spokój, miałem osobliwą pewność, że taka chwila nadejdzie, a wtedy ja będę gotowy. I w końcu rzeczywiście nadeszła. Nie tego lata, nie tej jesieni ani nie następnej wiosny. Ale w czerwcu zeszłego roku otworzyłem nowy numer „Znaków drogowych w Nevadzie” i ujrzałem w kalendarium:
1 LIPCA–22 LIPCA (poszerz.):
US 71 704–755 km (PASMO ZACHODNIE) PRZEB.
Trzęsącymi się rękami zacząłem kartkować stojący na biurku kalendarz. Czwarty lipca wypadał w poniedziałek.
A więc wystąpiły trzy czynniki z czterech, a podczas robót prowadzonych na długim odcinku autostrady z pewnością zrobią objazd.
Ale Dolan… co z Dolanem? Co z czwartym czynnikiem? Pamiętałem, że dotąd trzykrotnie wybrał się do Los Angeles w tygodniu, w którym wypadał Czwarty Lipca – w świątecznym tygodniu w Las Vegas w interesach panował zastój. Pamiętałem również, iż trzykrotnie wybrał się gdzieś indziej – raz do Nowego Jorku, raz do Miami, a raz do Londynu. Raz po prostu nie ruszał się z Las Vegas.
Gdyby się tym razem wybrał…
Czy istniał sposób, żeby to jakoś sprawdzić?
Długo się nad tym zastanawiałem i niepokoiły mnie dwie wizje. W pierwszej oczyma wyobraźni widziałem cadillaca Dolana pomykającego o zmierzchu autostradą US 71 w kierunku zachodnim, do Los Angeles. W promieniach zachodzącego słońca prowadził za sobą długi cień. Widziałem, jak mija szereg tablic z napisem: OBJAZD, z których ostatnia nakazywała wyłączyć radia CB. Widziałem, jak mija pozostawiony na skraju szosy sprzęt – buldożery, równiarki, ładowarki czołowe. Maszyny stoją w bezruchu nie dlatego, że zakończono już dzienną pracę, ale ze względu na weekend; trzydniowy weekend.
W drugiej wizji wszystko było tak samo, tyle że na czas weekendu zostały pozdejmowane tablice informujące o objeździe.
Zostały pozdejmowane, bo ja je zdjąłem.
Dopiero ostatniego dnia zajęć w szkole nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, w jaki sposób mam się dowiedzieć, czy Dolan zamierza jechać na święto do Los Angeles, czy nie. Prawie zasypiałem już i umysł mój znajdował się w odległości tysięcy kilometrów zarówno od szkoły jak od Dolana, kiedy nagle usiadłem prosto jak rażony prądem, strącając stojący na skraju katedry wazon (były w nim jakieś przepiękne pustynne kwiaty, które wręczyli mi uczniowie na koniec roku szkolnego). Naczynie spadło z hukiem na podłogę i potłukło się. Kilku uczniów, którzy również drzemali, też wyprostowało się w ławkach jak rażeni prądem, a na mojej twarzy zapewne malowało się przerażenie, bo mały Timothy Urich wybuchnął płaczem i musiałem go długo uspokajać.
Prześcieradła – myślałem, gładząc Timmy’ego po głowie.
– Prześcieradła, poszewki, pościel i srebrna zastawa stołowa… dywany… otoczenie domu. Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Dolan z całą pewnością chce, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Naturalnie. To wszystko stanowiło w tym samym stopniu część Dolana co jego cadillac.
Uśmiechnąłem się, a Timmy Urich odpowiedział mi uśmiechem. Ale ja uśmiechałem się nie do niego.
Uśmiechałem się do Elizabeth.
W tym roku szkoła kończyła się dziesiątego czerwca. Dwanaście dni później poleciałem do Los Angeles. Wynająłem samochód i zatrzymałem się w tym samym tanim hotelu, z którego korzystałem przy innych okazjach. Przez kolejne trzy dni jeździłem na Hollywood Hills i obserwowałem posiadłość Dolana. Nie mogłem tego robić bez przerwy, ponieważ ktoś mógł w końcu zwrócić na mnie uwagę. Bogacze zawsze zwracają uwagę na kręcących się w okolicy obcych, ponieważ obcy aż za często okazują się niebezpieczni.
Jak ja.
Początkowo posesja była jak wymarła. Okiennice otwarte, trawniki niezarośnięte – Boże broń! – woda w basenie czysta i chlorowana. Ale poza tym domostwo sprawiało wrażenie opustoszałego. Żaluzje w oknach były opuszczone, na podjeździe nie stały żadne samochody, nikt nie pływał w basenie, którego brzegi każdego ranka starannie mył jakiś młodzian z włosami związanymi w kitkę.
Zacząłem podejrzewać, że cały mój plan wziął w łeb. Mimo to nie opuszczałem Los Angeles w nadziei, że jednak pojawi się w końcu ów czwarty czynnik.
Dwudziestego dziewiątego czerwca, kiedy byłem już prawie gotów dać za wygraną i rozpocząć kolejny rok obserwacji, oczekiwania, ćwiczeń i wakacyjnej pracy na ładowarce czołowej dla Harveya Blockera (jeśli, naturalnie, zatrudniłby mnie ponownie), przed posiadłością Dolana pojawił się niebieski samochód z napisem AGENCJA OCHRONY LOS ANGELES. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, otworzył kluczem bramę, wprowadził do środka samochód, następnie wrócił piechotą i ponownie dokładnie zamknął bramę na klucz.
Było to wyraźne odstępstwo od panujących tu na co dzień zwyczajów. Poczułem przypływ nadziei. Odjechałem prawie na dwie godziny, po czym znów wróciłem, ale tym razem zaparkowałem przy sąsiedniej przecznicy, a nie naprzeciwko domu. W kwadrans później przed bramę zajechał kolejny niebieski van. Na boku pojazdu widniał napis: USŁUGI PORZĄDKOWE DUŻEGO JOE. Serce mocniej zabiło mi w piersi. Obserwowałem to we wstecznym lusterku. Pamiętam, jak mocno zaciskałem dłonie na kierownicy wynajętego samochodu.
Z półciężarówki wysiadły cztery kobiety, dwie białe, Murzynka i Chicana1. Miały na sobie białe stroje, jak kelnerki. Ale oczywiście kelnerkami nie były. Były sprzątaczkami.
Któraś nacisnęła dzwonek umieszczony przy bramie, a wtedy natychmiast pojawił się ochroniarz i otworzył wrota. Cała piątka wśród wybuchów śmiechu zaczęła się przekomarzać. Ochroniarz próbował położyć jednej z kobiet rękę na pośladku, ale ona dała mu klapsa po dłoni.
Jedna wróciła do niebieskiej furgonetki i wprowadziła ją na podjazd. Pozostałe, głośno rozmawiając, ruszyły w stronę domu, a strażnik zamykał bramę.
Pot spływał mi po twarzy. Miałem wrażenie, że to tłuszcz. Serce waliło mi jak młotem.
Kiedy zniknęli z zasięgu wstecznego lusterka, odważyłem się odwrócić w stronę domu.
Zobaczyłem, że tylne drzwi furgonetki są otwarte.
Jedna sprzątaczka niosła stos schludnie złożonej pościeli, druga ręczniki. Trzecia dźwigała dwa odkurzacze.
Zatrzymały się przed drzwiami wejściowymi i strażnik wpuścił je do środka.
Odjechałem. Byłem tak poruszony, że z najwyższym trudem mogłem skupić uwagę na kierownicy.
Otwierano dom. Dolan nadjeżdżał.
Dolan nie kupował co roku nowego cadillaca; nie kupował go nawet co dwa lata. Szary sedan DeVille, którym pojawił się pod koniec tego czerwca, miał już trzy. Znałem dokładnie wszystkie jego parametry. Napisałem list do General Motors z prośbą o przysłanie mi danych technicznych tej marki samochodu. Przedstawiłem się jako pisarz pracujący nad nową powieścią. Przysłali mi całą książkę obsługi wraz z prospektem tegorocznego modelu cadillaca. Zwrócili nawet zaadresowaną przeze mnie kopertę zwrotną ze znaczkiem. Najwyraźniej wielkie przedsiębiorstwa zachowują klasę nawet wtedy, gdy mają deficyt.
Potrzebne mi były trzy parametry – maksymalna szerokość, wysokość i długość cadillaca. Udałem się z nimi do znajomego nauczyciela z liceum w Las Vegas. Chyba już wam wspominałem, że przygotowywałem się do tego nie tylko pod kątem formy fizycznej. Z całą pewnością nie.
Przedstawiłem mu problem jako czysto teoretyczne zadanie. Oświadczyłem, że pragnę napisać opowiadanie science fiction i chciałbym, żeby wszystkie wyliczenia w nim były niezwykle dokładne. Podałem mu nawet zarys wiarygodnego schematu intrygi opowiadania – własna pomysłowość wręcz mnie zaskoczyła.
Mój przyjaciel chciał wiedzieć, z jaką prędkością ma się poruszać ów wymyślony pojazd zwiadowczy obcych. Takiego pytania nie przewidziałem i spytałem, czy to takie ważne.
– Naturalnie, że ważne – odparł. – Bardzo ważne. Jeśli zaplanowałeś, że wymyślony przez ciebie pojazd zwiadowczy ma wpaść w zastawioną pułapkę, pułapka musi mieć dokładnie wyliczone wymiary. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że ma pięćset osiemnaście centymetrów na sto pięćdziesiąt dwa.
Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, że niedokładnie tyle, ale uciszył mnie machnięciem ręki.
– No dobrze – stwierdził. – To ułatwi mi wyliczenie łuku.
– Czego?
– Łuku spadania – odrzekł, a mnie zrobiło się zimno.
Usłyszawszy taki zwrot, mężczyzna ogarnięty żądzą zemsty mógł wpaść w sidła miłości. Słowa brzmiały mrocznie i złowieszczo: łuk spadania.
Zakładałem, że wystarczy, jeśli wykopię mogiłę, która będzie pasowała do wymiarów cadillaca. I dopiero mój znajomy nauczyciel matematyki uświadomił mi, że zanim dół posłuży za grób, wcześniej musi spełnić rolę skutecznej pułapki.
Oświadczył, że istotny jest kształt. Dodał, że jama, jaką sobie wymyśliłem, nie spełniłaby pokładanej w niej nadziei… Tak naprawdę szanse, że jej nie spełni, były znacznie większe, niż szansa, że to zrobi.
– Jeśli pojazd nie trafi dokładnie na sam początek dołu i natychmiast w niego nie wpadnie – oświadczył mój znajomy nauczyciel – to może wcale w niego nie wpaść. Prześlizgnie się nad nim, pochyli pod pewnym kątem, a kiedy stanie, obcy wydostaną się lukiem pasażerskim i dopadną twoich bohaterów.
Wyjaśnił, że rozwiązaniem jest poszerzenie przedniej części pułapki i nadanie całości kształtu zwężającego się komina.
Później wyniknął problem szybkości.
Jeśli cadillac Dolana będzie jechał za szybko, a dziura w ziemi będzie za krótka, pojazd przeleci po prostu nad nią i zahaczy podwoziem lub tylnymi kołami o krawędź dołu po przeciwnej stronie. Może nawet dachuje, ale cały do jamy nie wpadnie. Jeśli natomiast cadillac posuwać się będzie zbyt wolno, a dół okaże się za długi, auto może wylądować ukosem, oprzeć się na masce, nie spaść do środka czterema kołami i pułapka w takim przypadku również nie spełni swego zadania. Nie można przecież pogrzebać cadillaca z wystającymi na pół metra nad ziemię bagażnikiem i tylnym zderzakiem. To tak, jakby chciało się pochować człowieka z nogami sterczącymi w górę.
– No więc jak szybko zamierza jechać ten twój pojazd zwiadowczy? – zapytał mój znajomy.
Zacząłem szybko dokonywać w myślach obliczeń. Na autostradzie kierowca Dolana jechał z szybkością stu, stu dwudziestu kilometrów na godzinę. W miejscu, gdzie zamierzałem zastawić pułapkę, zapewne będzie się wolniej posuwać. Mogłem wprawdzie zabrać znaki informujące o objeździe, ale nie zdołam ukryć maszyn drogowych.
– Około dwudziestu rull – odparłem.
Nauczyciel uśmiechnął się.
– Przetłumacz to.
– Powiedzmy, osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Aha.
Bezzwłocznie zabrał się do pracy, a ja usiadłem obok i z szerokim, pogodnym uśmiechem rozmyślałem o cudownym zwrocie „łuk spadania”.
Matematyk prawie natychmiast uniósł głowę i popatrzył na mnie.
– Wiesz, bracie – odezwał się – powinieneś pomyśleć o zmniejszeniu rozmiarów tego pojazdu.
– Tak? A to dlaczego?
– Pięć metrów na półtora to bardzo dużo jak na pojazd zwiadowczy – oświadczył ze śmiechem. – To, do licha, prawie rozmiary wozu Lincoln Mark IV.
Również się roześmiałem. Obaj chichotaliśmy dłuższą chwilę.
Zaraz po tym, jak ujrzałem wchodzące do posiadłości Dolana sprzątaczki z pościelą i ręcznikami, wróciłem samolotem do Las Vegas.
Wszedłem do swego mieszkania, udałem się do salonu i sięgnąłem po telefon. Ręka lekko mi drżała. Dziewięć lat czaiłem się, czekałem i obserwowałem; jak pająk wysoko pod rynną; jak mysz za boazerią. Zrobiłem wszystko, żeby Dolan nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że mąż Elizabeth ciągle jest nim zainteresowany. Obojętny wzrok, jakim obrzucił mnie tamtego dnia, gdy mijałem jego unieruchomiony samochód, i wściekłość, która mnie wtedy ogarnęła, były moją nagrodą.
Ale teraz musiałem podjąć ryzyko. Musiałem je podjąć, ponieważ nie mogłem być w dwóch miejscach jednocześnie i musiałem mieć absolutną pewność, że Dolan wybiera się w drogę, żeby już na niego czekać, usunąwszy na chwilę znaki informujące o objeździe.
Zaplanowałem, że do domu wrócę samolotem. Wierzyłem, że mi się uda. Wierzyłem, że zdołam sprawić, że mi się to uda.
Zadzwoniłem do biura numerów w Los Angeles i poprosiłem o telefon firmy porządkowej Dużego Joe. Kiedy już mi podano ten numer, natychmiast go wykręciłem.
– Tu Bill z firmy dostawczej Renniego – powiedziałem.
– W sobotę wieczorem mamy przyjęcie w Hollywood Hills na Aster Drive pod numerem tysiąc sto dwadzieścia jeden. Czy któraś z waszych dziewcząt nie mogłaby sprawdzić w domu pana Dolana, czy w szafce nad kuchenką stoi taka ogromna waza na poncz? Moglibyście to dla nas zrobić?
Poproszono, żebym chwilę zaczekał przy telefonie. Czekałem, ale z każdą upływającą sekundą, z których każda wydawała mi się wiecznością, byłem coraz bardziej pewien, że tamten coś zwąchał i z drugiej linii telefonuje do Renniego.
W końcu – po bardzo, bardzo długim „w końcu” – odezwał się. Sprawiał wrażenie zakłopotanego, a to był już dla mnie dobry znak.
– W sobotę wieczorem?
– Tak, zgadza się. Nie mam tak wielkiej wazy, jaka jest potrzebna, i musiałbym obdzwonić całe miasto. Wydaje mi się, że on ma. Chcę się po prostu upewnić.
– Niech pan posłucha. Z mojej listy zleceń wynika, że pan Dolan ma pojawić się w naszym mieście dopiero w niedzielę po południu, około trzeciej. Oczywiście, któraś z dziewcząt może tej wazy poszukać, ale najpierw chciałbym pewną rzecz wyjaśnić. Pan Dolan nie jest człowiekiem, którego można traktować jak ciula, jeśli wybaczy mi pan mój salonowy język…
– W pełni podzielam tę opinię – wtrąciłem.
– …więc skoro ma się tutaj pojawić dzień wcześniej, natychmiast wyślę do jego domu jeszcze kilka sprzątaczek.
– Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę jeszcze raz – odrzekłem.
Na stoliku obok mnie leżała czytanka dla klas trzecich zatytułowana: „Drogi do wszystkich miejsc na świecie”. Sięgnąłem po książkę i trzymając ją tuż przy słuchawce, zacząłem głośno kartkować.
– Och, Boże! – jęknąłem. – To mój błąd. Przyjęcie rzeczywiście ma się odbyć w niedzielę. Strasznie mi głupio. Proszę wybaczyć, że narobiłem tyle zamieszania.
– Nie szkodzi. Proszę jeszcze chwilę zaczekać… Polecę którejś z dziewcząt, żeby sprawdziła tę wazę w.
– Skoro ma się odbyć w niedzielę, to nie ma sprawy – przerwałem szybko. – W niedzielę rano oddadzą mi moją wazę, którą wypożyczyłem na przyjęcie weselne w Glendale.
– W takim razie w porządku. I niech się pan nie przejmuje.
– Pogodny, pozbawiony podejrzliwości ton; ton człowieka, który nie zamierza przetrawiać wszystkiego dwa razy.
Taką miałem nadzieję.
Odwiesiłem słuchawkę i siedziałem bez ruchu, układając sobie wszystko w głowie na tyle, na ile potrafiłem. Kalkulowałem.
Dolan, żeby zdążyć do Los Angeles na piętnastą, powinien opuścić Las Vegas w niedzielę około dziesiątej rano. Do miejsca robót drogowych dotrze mniej więcej kwadrans po jedenastej, wpół do dwunastej. Wtedy na autostradzie praktycznie nie będzie żadnego ruchu.
Zdecydowałem, że dosyć tych jałowych spekulacji, że należy przystąpić do działania.
Przejrzałem mnóstwo ogłoszeń, wykonałem kilka telefonów, a następnie udałem się do handlarza używanymi samochodami, gdzie obejrzałem pięć pojazdów, które były w zasięgu moich możliwości finansowych. Zdecydowałem się na zdezelowanego forda pochodzącego z tego roku, kiedy zabita została Elizabeth. Zapłaciłem gotówką. Gdy opuściłem handlarza, zostało mi na koncie tylko dwieście pięćdziesiąt siedem dolarów, lecz nic mnie to nie obchodziło. W drodze do domu wstąpiłem do wypożyczalni mieszczącej się w budynku o rozmiarach niewielkiego domu towarowego i wypożyczyłem sprężarkę powietrzną, dopłacając brakującą gotówkę z MasterCard.
W piątek, późnym popołudniem, załadowałem furgonetkę. Kilofy, łopaty, sprężarka, ręczne kowadło blacharskie, skrzynka z narzędziami, lornetka, wypożyczony w Wydziale Dróg i Autostrad młot pneumatyczny do rozbijania asfaltu, komplet ostrzy w kształcie grota do strzały, wielka płachta brezentowa piaskowego koloru oraz duży zwój brezentu, który osobiście przyciąłem jeszcze poprzedniego lata. Do tego dwadzieścia jeden cienkich rozpór drewnianych, każda długa na półtora metra, a na końcu przemysłowy zszywacz do stalowych klamer.
Na skraju pustyni zatrzymałem się w centrum handlowym, skąd ukradłem tablice rejestracyjne, które niezwłocznie zamontowałem do swojej furgonetki.
Sto dwadzieścia kilometrów na zachód od Vegas ujrzałem pierwszą pomarańczową tablicę. ROBOTY DROGOWE. JAZDA NA WŁASNE RYZYKO. Około dwóch kilometrów dalej stała ta, na którą czekałem od… no cóż… czekałem od dnia śmierci Elizabeth, jakkolwiek wtedy jeszcze nie miałem o tym najmniejszego pojęcia.
OBJAZD ZA 10 KILOMETRÓW.
Kiedy pojawiłem się na miejscu, żeby dokładnie ocenić sytuację, zmierzch przechodził już w noc. Powinienem był to zawczasu przewidzieć. Trochę żałowałem; ale nie bardzo.
Objazd prowadził w prawo, między dwoma garbami wzniesień, przez które przechodziła autostrada. Była to typowa, niegdyś zabezpieczona po bokach płotem stara droga, którą Wydział Dróg i Autostrad wygładził i poszerzył, przystosowując do chwilowo zwiększonego ruchu. Wjazd oznaczała świetlna strzałka zasilana z buczącego agregatu zamkniętego na kłódkę w stalowej skrzyni.
Tuż za miejscem, gdzie rozpoczynał się objazd, autostradę, która pięła się tam na szczyt kolejnego pagórka, blokował podwójny rząd pachołków. Za nimi (na wypadek, gdyby ktoś był wyjątkowym gapą, minął świetlną strzałkę i przejechał po rzędach pachołków; a podejrzewam, że niektórzy kierowcy są tak niebotycznymi głupcami) postawiono pomarańczową tablicę, wielkości tablicy szkolnej, z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA. KORZYSTAĆ Z OBJAZDU.
Bardzo się ucieszyłem, że wzniesienie zasłaniało miejsce robót. Nie chciałem, żeby Dolan miał okazję zwęszyć pułapkę, zanim w nią wpadnie.
Szybko, by nikt mnie nie zauważył, wyskoczyłem z furgonetki i przestawiłem tuzin pachołków, tworząc przejazd takiej szerokości, by zmieścił się w nim mój samochód. Tablicę z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA przewlokłem na prawą stronę, biegiem wróciłem do auta, wskoczyłem do szoferki i przejechałem na drugą stronę zapory.
Usłyszałem dźwięk nadjeżdżającego samochodu.
Znów wyskoczyłem z furgonetki i zacząłem gorączkowo ustawiać pachołki na miejsce. Dwa wyleciały mi z rąk i potoczyły się do przydrożnego rowu. Dysząc ciężko, zbiegłem po nie, ale w mroku potknąłem się o kamień i rozciągnąłem jak długi na ziemi. Natychmiast zerwałem się na nogi. Na twarzy osiadła mi gruba warstwa kurzu, z dłoni kapała krew. Samochód się zbliżał. Niebawem miał pojawić się na wzniesieniu przed objazdem, a wtedy jego kierowca w świetle reflektorów ujrzałby mężczyznę w dżinsach i podkoszulku próbującego przestawiać pachołki, a obok, tam, dokąd prawo wjazdu miały tylko wozy należące do Wydziału Dróg i Autostrad, zaparkowany cywilny samochód. Postawiłem na miejsce ostatni pachołek i co sił w nogach pobiegłem po tablicę. Pociągnąłem za mocno, toteż o mały włos jej nie przewróciłem.
Kiedy blask reflektorów nadjeżdżającego ze wschodniej strony samochodu stawał się coraz silniejszy, nieoczekiwanie nabrałem pewności, że jest to patrol stanowej policji Nevady.
Znak stał już tam, gdzie poprzednio. A jeśli nawet niedokładnie tam, to wystarczająco blisko szosy, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pędem ruszyłem do furgonetki, wskoczyłem do środka i odjechałem, by skryć się za wzniesieniem. Gdy tam dotarłem, pierwszą górkę zalało światło reflektorów nadjeżdżającego auta. Czy jego kierowca dostrzegł mój samochód, który stał z wygaszonymi światłami?
Nie sądzę.
Rozparłem się w fotelu, zamknąłem oczy i czekałem, aż serce zacznie mi normalnie bić. W końcu, gdy warkot i klekot podskakującego na wyboistym objeździe samochodu ucichł, bicie serca i oddech wróciły mi do normy.
A więc byłem na miejscu – bezpieczny i za objazdem.
Musiałem wziąć się do roboty.
Za drugim wzniesieniem szosa schodziła łagodnie i dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się równiną. Ale dwie trzecie tego płaskiego odcinka autostrady po prostu nie istniały. Piętrzyły się tam aż po horyzont pryzmy ziemi oraz kopy żużlu i żwiru.
Czy nie zauważą tego w porę i nie zatrzymają się? Czy nie zawrócą? A może pojadą dalej, jeśli nie dostrzegą żadnych znaków ostrzegawczych?
Było już za późno na takie spekulacje.
Wybrałem teren odległy o dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie zaczynał się płaski odcinek drogi. Jakieś czterysta metrów dalej asfalt się urywał. Zatrzymałem się na poboczu, wyskoczyłem z kabiny i przeszedłem na tył pojazdu. Otworzyłem drzwi. Ułożyłem kilka desek i po nich wyniosłem z auta sprzęt. Chwilę odpoczywałem, patrząc w zimne, pustynne gwiazdy.
– Jesteśmy, Elizabeth – szepnąłem do tych gwiazd.
Odniosłem wrażenie, że jakaś zimna dłoń musnęła mi kark.
Sprężarka zagrzmiała niczym silnik rakietowy, a huk młota pneumatycznego był jeszcze gorszy. Ale nic na to nie mogłem poradzić. Mogłem jedynie żywić nadzieję, że przed północą uporam się z pierwszą częścią zadania. Gdyby praca się przeciągnęła, byłbym w kropce, gdyż miałem ograniczony zapas paliwa do kompresora.
Nieważne. Po co przejmować się tym, czy ktoś słucha i zastanawia się, co za idiota w środku nocy pracuje młotem pneumatycznym. Myślałem o Dolanie. Myślałem o szarym sedanie DeVille.
Myślałem o łuku spadania.
Najpierw za pomocą kredy, taśmy mierniczej i wyliczeń mego znajomego matematyka wyznaczyłem zarys grobu. W mroku bielał naszkicowany z grubsza prostokąt o szerokości około półtora metra i o długości trzynastu. Bliższy mnie koniec był nieco szerszy. W mroku rysunek nie przypominał kształtem zwężającego się komina, tak jak to było na wykresie, który wyrysował mój znajomy. Przypominał bardziej szeroki wlot do długiej, prostej tchawicy. A wszystko po to, żeby cię lepiej pożarł, mój drogi – pomyślałem i uśmiechnąłem się w ciemnościach.
W poprzek naszkicowanego kredą tego prawie prostokąta przeciągnąłem dwadzieścia linii, tworząc pasy o szerokości mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów każdy. Później wyrysowałem pojedynczą pionową krechę przez środek, dzięki czemu powstała krata złożona z czterdziestu figur zbliżonych do kwadratu. Każda z nich miała wymiary sześćdziesiąt na siedemdziesiąt pięć centymetrów. Segment czterdziesty trzeci, pierwszy i nieprzekreślony rozszerzały się niczym szufla.
Zakasałem rękawy, uruchomiłem sprężarkę i zabrałem się do pierwszego.
Praca posuwała się żwawiej, niż zakładałem, ale wolniej, niż miałem nadzieję. Czy tak jest zawsze? Wszystko nabierze tempa, gdy przyjdzie kolej na ciężki sprzęt, ale to nastąpi później. Najpierw musiałem zerwać nawierzchnię szosy. Nie skończyłem do północy. Nie skończyłem nawet do trzeciej nad ranem, kiedy wyczerpało mi się paliwo. Przewidziałem taką okoliczność i zabrałem ze sobą pompkę do przelewania benzyny z baku furgonetki. Ale kiedy odkręciłem nakrętkę i w nozdrza uderzył mnie zapach ropy, po prostu zakręciłem bak i położyłem się na pace samochodu.
Dosyć, na dzisiaj dosyć. Nie mogłem. Chociaż pracowałem w roboczych rękawicach, na dłoniach porobiły mi się bąble; wiele krwawiło. Od wibracji, w które wprawiał je młot pneumatyczny, ciało dygotało jak w febrze, a ramiona drżały niczym oszalały kamerton. Bolała mnie głowa, kark miałem zdrętwiały i czułem, że kręgosłup wypełnia mi sproszkowane szkło.
Wyciąłem dwadzieścia osiem kwadratów.
Dwadzieścia osiem.
Zostało czternaście.
A to przecież zaledwie początek zadania.
Nigdy – pomyślałem. – To nierealne. Nie dam rady.
I znów dotyk lodowatej dłoni.
Dasz radę, kochanie, dasz.
Dzwonienie w uszach nieco ucichło. Co pewien czas słyszałem dźwięk silnika samochodowego… po chwili niknął po prawej stronie, kiedy pojazd skręcał w objazd i szerokim łukiem omijał odcinek autostrady, na którym trwały prace.
Jutro sobota… przepraszam, już dziś jest sobota – pomyślałem.
– Dziś jest sobota. A Dolan pojawi się w niedzielę. Mam niewiele czasu.
Zgadza się, kochanie.
Eksplozja rozdarła Elizabeth na strzępy.
Moja najdroższa rozerwana została na strzępy za to, że chciała powiedzieć policji o tym, czego była świadkiem; została rozdarta na strzępy za to, że nie dała się zastraszyć, za odwagę. A Dolan ciągle jeździł po świecie swoim sedanem, pijał dwudziestoletnią whisky, a na ręce lśnił mu rolex.
Spróbuję – pomyślałem i zapadłem w kamienny, pozbawiony jakichkolwiek majaków sen, który bardziej przypominał śmierć.
Obudziłem się o ósmej, kiedy upalne słońce zaświeciło mi w twarz. Usiadłem i z krzykiem przyłożyłem pulsujące bólem dłonie do krzyża. Praca? Wyciąć pozostałe czternaście kwadratów asfaltu? Przecież nie byłem nawet w stanie chodzić.
Ale musiałem. Musiałem chodzić, więc chodziłem.
Poruszając się jak grający w shuffleboard starzec, poczłapałem do szoferki i ze skrytki wyciągnąłem buteleczkę z etopiryną, którą zabrałem ze sobą na wypadek takiego właśnie przebudzenia.
Czyżbym naprawdę sądził, że jestem w formie? Czy naprawdę tak sądziłem?
Śmieszne, prawda?
Popiłem wodą cztery tabletki, odczekałem kwadrans, żeby rozpuściły się w żołądku, a następnie z wilczym apetytem pochłonąłem śniadanie złożone z suszonych owoców i obrzydliwych na zimno pierożków z mięsem.
Popatrzyłem w stronę kompresora i młota pneumatycznego. Żółta blaszana obudowa sprężarki już teraz zdawała się skwierczeć w promieniach ostro grzejącego, porannego słońca. Potem skierowałem wzrok na starannie wycięte poprzedniego wieczoru kwadraty w asfalcie.
Wcale nie chciało mi się tam iść i ponownie chwytać za młot. Przypomniały mi się słowa Blockera: „Nigdy już, braciszku, nie nabierzesz krzepy. Niektóre rośliny i niektórzy ludzie wytrzymują na słońcu. Inni więdną i umierają… Dlaczego włazisz w takie gówno?”.
– Bo rozerwało ją na strzępy – zaskrzeczałem. – Ja ją kochałem, a ona została rozdarta na strzępy.
Nie była to zachęta w rodzaju okrzyku: „Dawaj, stary!” czy „Dołóż mu!”, niemniej skłoniło mnie do działania. Krztusząc się od smaku i smrodu paliwa, najwyższym wysiłkiem woli zatrzymując w żołądku niedawno zjedzone śniadanie, przepompowałem ropę z baku furgonetki. Błysnęło mi w głowie pytanie, co będzie, jeśli przed długim weekendem drogowcy usunęli z maszyn paliwo, ale natychmiast odsunąłem od siebie tę myśl. Nie było sensu martwić się na zapas tym, na co i tak nie miałem wpływu. Coraz bardziej czułem się jak człowiek, który wyskoczył z B-52 z parasolem zamiast spadochronu.
Zaniosłem pełen kanister do kompresora i napełniłem jego bak. Lewą dłonią musiałem zacisnąć palce prawej ręki na lince startowej sprężarki. Pociągnąłem za sznurek, a wtedy większość pęcherzy pękła. Urządzenie już pracowało, gdy spostrzegłem, że z prawej dłoni cieknie mi ropa.
Nie uda się.
Błagam, kochanie.
Sięgnąłem po młot. Uruchomiłem go.
Najgorsza była pierwsza godzina, później nieustanny łoskot i wibracje w połączeniu z etopiryną sprawiły, że cały zdrętwiałem – plecy, ręce, głowa. O jedenastej wyciąłem ostatni blok asfaltu. Nadeszła chwila, kiedy miałem się przekonać, ile zapamiętałem z nauk Tinkera na temat, jak uruchamia się maszyny drogowe za pomocą krótkiego spięcia.
Na miękkich nogach, zataczając się, podszedłem do furgonetki, po czym pojechałem nią dwa i pół kilometra dalej, do miejsca, gdzie prowadzono prace drogowe.
Maszynę zauważyłem prawie natychmiast. Ogromna, jednonaczyniowa ładowarka Case-Jordan z zamontowanym z tyłu potężnym chwytakiem; maszyna warta sto trzydzieści pięć tysięcy dolarów. U Blockera pracowałem na caterpillarze, ale oba typy ładowarki funkcjonowały na podobnej zasadzie.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Wgramoliłem się do kabiny i popatrzyłem na umieszczoną obok dźwigni biegów tabliczkę z diagramem. Wyglądała identycznie jak ta w caterpillarze. Kilkakrotnie zmieniłem biegi. Początkowo szło opornie, ponieważ do skrzyni biegów dostał się piasek. Facet operujący maszyną nie założył gumowego kołnierza ochronnego, a nadzorca tego nie sprawdził. Blocker by sprawdził i obciąłby pracownikowi z wypłaty pięć dolców bez względu na to, czy zbliżał się długi weekend, czy nie.
Oczy Blockera. Na poły pełne podziwu, na poły pełne pogardy. Co by pomyślał o moim przedsięwzięciu?
Nieważne. Nie miałem czasu rozmyślać o Harveyu Blockerze. Musiałem myśleć o Elizabeth. I o Dolanie.
Na stalowej podłodze maszyny leżał w charakterze dywanika jutowy worek. Podniosłem go w nadziei, że znajdę kluczyki. Naturalnie nie znalazłem.
Pod czaszką usłyszałem głos Tinkera: „Kurczę blade, byle szczeniak za pomocą krótkiego spięcia uruchomi każde z tych maleństw, białasku. Co w tym trudnego? Każdy pojazd można tak uruchomić. Popatrz tutaj. Nie, nie tam, gdzie się wkłada kluczyki, bo przecież ich nie masz. Co się tak gapisz? Popatrz tu. Widzisz te kabelki?”.
Popatrzyłem na zwisające przewody. Wyglądały dokładnie tak samo jak tamte, które pokazywał mi Tinker: czerwony, niebieski, żółty i zielony. Z końcówki każdego zdarłem po dwa centymetry izolacji, po czym z tylnej kieszeni spodni wyjąłem miedziany drut.
„W porządku, białasku. Posłuchaj uważnie, bo później nie będzie czasu na pytania i odpowiedzi, kapewu? Połącz ten czerwony z zielonym. Nie zapomnisz, bo są to kolory Bożego Narodzenia. Wtedy silnik załapie”.
Połączyłem miedzianym drucikiem zielony przewód case-jordana z czerwonym. Pustynny wiatr gwizdał cicho, jakby ktoś dmuchał w wylot butelki po wodzie sodowej. Po karku ściekał mi pot i wpływał za koszulę. Aż mnie plecy zaczęły od tego swędzieć.
„Teraz weź niebieski i żółty. Nie musisz ich wiązać drutem. Zetknij tylko i uważaj, żeby nie dotknąć któregoś paluchami, bo ci się jaja zagotują. Niebieski i żółty uruchamiają starter. Później je puść. Kiedy już będziesz miał dosyć przejażdżki cudzą maszyną, po prostu rozłącz czerwony i zielony. To tak, jakbyś wyjął kluczyki ze stacyjki”.
Zetknąłem niebieski i żółty. Przeskoczyła między nimi wielka żółta iskra. Gwałtownie cofnąłem głowę i uderzyłem potylicą w jeden z metalowych słupków kabiny. Po chwili jednak znów pochyliłem się, po czym jeszcze raz zetknąłem druty. Silnik zakaszlał i ładowarką spazmatycznie szarpnęło. Poleciałem do przodu, na tablicę rozdzielczą, a lewym policzkiem wyrżnąłem w drążek sterowniczy. Oczywiście, zapomniałem ustawić przekładnię na luz i w rezultacie o mało nie straciłem oka. Prawie słyszałem gromki, szyderczy śmiech Tinkera.
Przestawiłem dźwignię biegów i ponownie złączyłem przewody.
Silnik zacharczał, z komina buchnął obłok śmierdzącego, brązowego dymu, który natychmiast został rozpędzony przez nieustannie wiejący wiatr. Motor krztusił się. Wmawiałem sobie, że maszyna jest po prostu w fatalnym stanie – człowiek, który nie opuścił gumowej osłony przed piaskiem, mógł zapomnieć o wszystkim – ale nabierałem coraz większej pewności, że, tak jak się obawiałem, robotnicy opróżnili zbiorniki.
Kiedy już chciałem wyskoczyć z kabiny i zmierzyć prętem poziom paliwa (zawsze lepiej spojrzeć prawdzie w oczy, choćby była najgorsza, kochanie), silnik zaczął równo pracować.
Rozłączyłem druty – pozbawiony izolacji fragment niebieskiego przewodu dymił – i otworzyłem przepustnicę. Kiedy silnik się rozgrzał, wrzuciłem pierwszy bieg, odwróciłem maszynę wokół jej własnej osi i ruszyłem w stronę długiego, brązowego prostokąta wyciętego równo w prowadzącym na zachód paśmie autostrady.
Resztę dnia wspominam jako przerażające piekło wypełnione rykiem silnika i palącym, oślepiającym słońcem. Operator case-jordana zapomniał wprawdzie założyć osłonę przeciwpiaskową, ale nie omieszkał zabrać znad kabiny brezentowej plandeki chroniącej przed palącymi promieniami słońca. No cóż, zgaduję, że starzy bogowie również lubią się czasami pośmiać. Nie wiedzieć dlaczego. Po prostu lubią. Ponadto uważam, że starzy bogowie mają wypaczone poczucie humoru.
Ponieważ nigdy nie opanowałem precyzyjnego operowania dźwigiem, prawie do drugiej po południu gołymi rękami wrzucałem bryły zdartego asfaltu do przydrożnego rowu. Przypominającą kształtem łopatę końcówką urządzenia rozcinałem płaty asfaltu na pół, a następnie przenosiłem je i wyrzucałem za szosę. Bałem się, że jeśli użyję dźwigu, to je pokruszę.
Kiedy już cały asfalt znalazł się w przydrożnym rowie, odstawiłem ładowarkę tam, skąd ją wziąłem. Miała niewiele paliwa, więc przyszła pora, żeby przepompować trochę benzyny z furgonetki. Zatrzymałem się przy samochodzie, sięgnąłem po plastikowy przewód… i wzrok mój spoczął na dwudziestolitrowym, blaszanym pojemniku z wodą. Odrzuciłem na bok przewód i popełzłem w głąb auta. Jęcząc z rozkoszy, zacząłem polewać sobie twarz, kark i tors. Wiedziałem, że jeśli się napiję, natychmiast zwymiotuję. Ale musiałem się napić. Napiłem się i zwymiotowałem. Nawet nie wyszedłem z samochodu, tylko odwróciłem głowę. Później odpełzłem jak najdalej od bałaganu, jakiego narobiłem.
Zapadłem w sen, a gdy się zbudziłem, było już prawie ciemno. Gdzieś w oddali do stojącego na purpurowym niebie księżyca w pełni wył samotny wilk.
W niknącym świetle dnia wyłom w asfalcie rzeczywiście przypominał grób – grób jakiegoś mitycznego olbrzyma. Może Goliata.
– Nic z tego – powiedziałem, kierując te słowa do asfaltu. Błagam – odszepnęła Elizabeth. – Błagam… dla mnie. Wyjąłem ze skrytki cztery kolejne tabletki etopiryny i przełknąłem je.
– Dla ciebie – mruknąłem.
Podjechałem case-jordanem do buldożera od strony, gdzie znajdował się jego bak. Operator maszyny należący do ekipy stanowej mógł wprawdzie pojechać do domu, zapomniawszy opuścić osłonę przeciwpiaskową, ale czy, skoro litr ropy kosztował dolara i pięćdziesiąt centów, mógłby zapomnieć zakręcić korek wlewu paliwa? Nigdy.
Przepompowałem ropę z buldożera do ładowarki, a potem siedziałem chwilę bez ruchu; starając się o niczym nie myśleć, spoglądałem na wschodzący coraz wyżej księżyc. Później podjechałem do wycięcia w asfalcie i zacząłem kopać.
Kierowanie ładowarką w blasku księżyca okazało się zajęciem znacznie prostszym niż operowanie w palących promieniach słońca młotem pneumatycznym. Niemniej praca posuwała się powoli, gdyż chciałem, żeby dno wykopu było pochylone pod dokładnie wymierzonym kątem. W konsekwencji nieustannie sprawdzałem to nachylenie stolarską wasserwagą. Każda taka operacja wymagała zatrzymania maszyny, zeskoczenia na ziemię, pomiaru nachylenia dna i powrotu do kabiny. W normalnych warunkach nie stanowiłoby to najmniejszego problemu, lecz gdy wybiła północ, moje ciało zesztywniało, a każdy ruch powodował straszliwy ból w kościach i mięśniach. Najgorszy był krzyż. Podejrzewałem, że naprawdę wyrządziłem sobie jakąś krzywdę.
Ale tym, podobnie jak wszystkim innym, miałem się martwić później.
Gdybym naprawdę musiał wykopać dół długości blisko trzynastu metrów, szerokości półtora metra i tej samej głębokości, byłaby to dla ładowarki praca niemożliwa do wykonania w tak krótkim czasie. Z równym powodzeniem mógłbym maszynę wyrzucić w przestrzeń kosmiczną lub postawić na niej Tadż Mahal. Żeby tego dokonać, musiałbym przerzucić ponad dwadzieścia osiem metrów sześciennych ziemi.
„Musisz stworzyć pułapkę o kominowatym kształcie, która wessie tych twoich wrogich obcych – oświadczył mi znajomy matematyk. – A jej dno powinno być nachylone tak, żeby mogło w pewien sposób odegrać rolę łuku spadania”.
Wyciągnął kolejny wykres.
„To oznacza, że ci twoi intergalaktyczni powstańcy, czy kim tam oni są, muszą wybrać jedynie połowę ilości ziemi, którą wskazywały początkowe wyliczenia. W tym konkretnym przypadku… – Nabazgrał coś na kartce i rozpromienił się.
– Trochę ponad czternaście metrów sześciennych. Kaszka z mleczkiem. Taką pracę człowiek mógłby w pojedynkę wykonać łopatą”.
Wtedy w to uwierzyłem, lecz nie wziąłem pod uwagę upału… pęcherzy na dłoniach… wyczerpania… nieustannego bólu w krzyżu.
Przerwa; ale niezbyt długa. Pomiar nachylenia dna.
Mogło być gorzej, kochanie, prawda? Masz ostatecznie do czynienia tylko z podłożem szosy, a nie ze zbitym pustynnym zlepieńcem…
W miarę jak głębokość dołu rosła, poruszałem się coraz wolniej. Zaciśnięte na drążkach sterowniczych dłonie krwawiły. Pchałem mocno do przodu dźwignię, aż łyżka ładowarki opadała na dno wykopu. Ciągnąłem drążek do siebie, a następnie chwytałem inny. Ten z ostrym, hydraulicznym jękiem prostował ramię koparki, na którego końcu znajdowała się łyżka. Obserwowałem, jak z brudnej, pomarańczowej otuliny wysuwa się jasna, naoliwiona, metalowa rura wpychająca czerpak w ziemię. Od czasu do czasu stalowa łyżka, kiedy trafiała na krzemień, krzesała iskry. Podnosiłem ramię z czerpakiem… obracałem je – ciemny podługowaty kształt na tle rozgwieżdżonego nieba (starałem się nie zwracać uwagi na pulsującą bólem szyję oraz jeszcze mocniejszy ból przeszywający krzyż) – i wyrzucałem zawartość łyżki do przydrożnego rowu, zasypując zwalone tam bryły asfaltu.
Nieważne, kochanie. Jak skończysz, zabandażujesz sobie dłonie. Zabandażujesz, jak z nim skończysz.
– Rozerwało ją na strzępy – wychrypiałem i ponownie zanurzyłem czerpak w dole, żeby z grobu Dolana wydobyć kolejne sto kilogramów ziemi i żwiru.
Kiedy człowiek dobrze się bawi, czas szybko płynie.
W chwilę po tym, jak ujrzałem na niebie pierwszy brzask, dokonałem za pomocą stolarskiej wasserwagi kolejnego pomiaru nachylenia dna. Zbliżałem się do końca pracy; wydawało mi się nawet, że nie muszę pogłębiać dołu. Przykucnąłem w wykopie i posłyszałem cichy trzask w krzyżu.
Wydałem zduszony okrzyk i upadłem na bok, na wąskie, pochyłe dno wykopu. Zacisnąłem zęby, dłonie przyłożyłem do pleców.
Powoli ból mijał i w końcu mogłem dźwignąć się na nogi.
W porządku – pomyślałem. – O to chodzi. Koniec. To była ostra próba, ale więcej już nie dam rady.
Błagam, kochanie – odparła szeptem Elizabeth. Niesamowite, że jej głos, tak pełen ufności i wiary, teraz nabrał nieprzyjemnej barwy; stał się nieprzejednany. – Błagam, nie poddawaj się. Ciągnij dalej.
Co? Mam dalej kopać? Nie wiem nawet, czy zdołam zrobić krok!
Ależ zostało tak niewiele do zrobienia! – zawodził mi pod czaszką głos. Przestał to już być głos, który wstawiał się za Elizabeth; to była sama Elizabeth. – Tak niewiele zostało, kochanie!
W coraz jaśniejszym świetle nadchodzącego dnia popatrzyłem na jamę i powoli skinąłem głową. Miała rację. Do wykopania zostało mi zaledwie półtora metra, najwyżej dwa. Ale były to najgłębsze dwa metry w moim życiu. Dwa metry piasku do wykopania.
Zrobisz to, kochanie… wiem, że stać cię na to.
Słodko, przymilnie.
Ale tak naprawdę to nie głos Elizabeth skłonił mnie do kontynuowania tego, co zacząłem. Sprawił to obraz Dolana, który stanął mi przed oczyma. Dolana śpiącego w swoim apartamencie na szczycie wieżowca, podczas gdy ja stałem w wykopie obok cuchnącej ropą ładowarki, której silnik dudnił i grzmiał. Byłem oblepiony brudem, dłonie miałem odarte do krwi, a Dolan spał tylko w spodniach od jedwabnej pidżamy. Obok niego leżała jedna z jego blondynek ubrana tylko w bluzę.
Na dole, w oszklonej przybudówce obok parkingu, ładowano jego bagaż do cadillaca, wlewano do baków paliwo, tak żeby auto było w każdej chwili gotowe do drogi.
– Jeśli tak, to dobrze – mruknąłem.
Powoli wspiąłem się na siodełko operatora ładowarki i odwróciłem maszynę.
Pracowałem do dziewiątej, po czym zrobiłem sobie przerwę – zostało mi jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia. Dół o pochyłym dnie miał jedenaście metrów długości. To powinno wystarczyć.
Odstawiłem ładowarkę tam, skąd ją wziąłem. Wiedziałem, że będę jej jeszcze używał, a to oznaczało, że będę musiał jeszcze raz przepompować paliwo do baków, ale chwilowo nie miałem na to czasu. Powinienem zażyć następne etopiryny. W fiolce pozostało jednak już niewiele tabletek, a wiedziałem, że będę ich rozpaczliwie potrzebował później… i następnego dnia. O, tak! Następny dzień – poniedziałek, wspaniały Czwarty Lipca.
Zamiast etopiryny zażyłem piętnastominutowego odpoczynku. Zdawałem sobie sprawę, że być może marnuję czas, ale zmusiłem się do tego. Leżałem na plecach na pace furgonetki i rozmyślałem o Dolanie. W mięśniach czułem skurcze.
Zapewne zbierał już ostatnie drobiazgi – jakieś papiery, które chciał przejrzeć podczas podróży, neseser z przyborami toaletowymi, może jakąś książkę lub talię kart.
A jeśli tym razem poleci samolotem? – szepnął mi w umyśle jakiś złośliwy głos.
Jęknąłem cicho. Na to już nie miałem wpływu. Jak dotąd Dolan nigdy nie latał do Los Angeles samolotem – zawsze jeździł sedanem DeVille. Nawet mi do głowy nie przyszło, że mógłby zrobić inaczej. A przecież czasami latał samolotem… raz poleciał do Londynu. Myśl ta nie dawała mi spokoju, doskwierała, swędziała, pulsowała jak obrzydliwy liszaj.
O wpół do dziesiątej wyciągnąłem z samochodu zwój brezentu, wielki spinacz, przemysłowe klamry i drewniane rozpory. Dzień wstał pochmurny i nie było upału – czasami Bóg lubi okazać łaskę. Aż do tej chwili, dręczony gorszymi dolegliwościami, nie zwracałem uwagi na swoją łysą głowę. Kiedy jednak dotknąłem jej palcami, aż syknąłem z bólu i natychmiast cofnąłem dłoń. Przejrzałem się we wstecznym lusterku od strony pasażera. Skórę miałem wściekle czerwoną – prawie koloru śliwki.
W Las Vegas Dolan zapewne odbywał ostatnie rozmowy telefoniczne, a szofer podprowadził już cadillaca przed front domu. Dzieliło nas około stu dwudziestu kilometrów i już niebawem szary samochód miał zacząć zmniejszać ten dystans z szybkością stu kilometrów na godzinę. Nie mogłem więc stać bezczynnie i biadolić nad spaloną słońcem łysiną.
Uwielbiam twoją spaloną słońcem glacę, kochanie – odezwała się zza moich pleców Elizabeth.
– Dziękuję, Beth – odrzekłem i zacząłem przenosić do jamy drewniane rozpory.
W porównaniu z kopaniem ta praca była lekka, a okropny, prawie nie do zniesienia ból w krzyżu uspokoił się, przechodząc w tępe pulsowanie.
Ale co później? – zapytał przymilnie głos. – Jak myślisz, hmmm?
Później będę musiał zająć się sobą, to wszystko. Teraz liczyło się tylko to, że pułapka była prawie gotowa.
Rozpory spinające brzegi jamy dopasowałem tak, że mogłem oprzeć je mocno na krawędziach asfaltu, który stanowił najwyższą warstwę wykopu. Praca byłaby znacznie trudniejsza, gdyby asfalt stwardniał. Teraz jednak, w środku dnia, czarna masa nabrała miękkości i mocowanie rozpór przypominało wtykanie ołówków w cukierki toffi.
Kiedy już umieściłem rozpory, dół ponownie przybrał wygląd wyrysowanego kredą diagramu, z tym tylko, że nie było długiej, pionowej linii ciągnącej się przez środek. Położyłem ciężki zwój brezentu przy płytszej stronie jamy i rozwiązałem troki.
Rozwinąłem trzynaście metrów szosy 71.
Z bliska nie wyglądało to najlepiej – makijaż na twarzach aktorów i dekoracje sceniczne nigdy nie prezentują się dobrze z trzech pierwszych rzędów. Ale już z odległości kilkunastu metrów brezent był nie do wykrycia. Jego ciemnoszary kolor idealnie harmonizował z barwą nawierzchni drogi. Po lewej stronie rozesłanego brezentu (jeśli stanęło się twarzą w kierunku zachodnim) biegła przerywana żółta linia. Posuwając się powoli wzdłuż dołu, przypiąłem brezent przemysłowymi zszywaczami do drewnianych rozpór. Ręce nie chciały pracować, ale pochlebstwami i przymilaniem się jakoś skłoniłem je do wykonania tego zadania.
Kiedy już płachta została należycie zamocowana, wróciłem do furgonetki, wślizgnąłem się za kierownicę (czynności tej towarzyszył okropny skurcz mięśni) i podjechałem na szczyt wzniesienia. Stałem tam całą minutę i spoglądałem na opuchnięte, poharatane, złożone na podołku dłonie. Później wysiadłem z auta i popatrzyłem przelotnie na drogę 71. Wiecie, nie chciałem skupiać uwagi na jakiejś konkretnej rzeczy. Pragnąłem ogarnąć wzrokiem całość – gestalt, jeśli wolicie. Chciałem, na ile to możliwe, spojrzeć na wykop oczyma Dolana i jego ludzi, kiedy będą zjeżdżać ze wzniesienia i dopiero w ostatniej chwili zobaczą pułapkę. Chciałem widzieć, jak wspaniale – czy jak okropnie – to odczują.
Wszystko wyglądało lepiej, niż się spodziewałem.
Majaczące w niedalekiej perspektywie prostej szosy maszyny drogowe doskonale tłumaczyły stertę ziemi, którą wyrzuciłem z wykopu do przydrożnego rowu. Prawie całkowicie zakrywała bryły asfaltu. Wprawdzie niektóre wystawały spod piachu – wzmagający się wiatr porywał ziemię – ale sprawiały wrażenie pozostałości po jakichś innych, dawnych pracach drogowych. Kompresor wyglądał jak używany w takich sytuacjach sprzęt Wydziału Dróg i Autostrad.
Brezent idealnie udawał asfalt – z miejsca, w którym się znajdowałem, szosa wydawała się nietknięta.
W piątek na autostradzie panował ogromny ruch; w sobotę jeszcze większy – nieustannie dobiegał mnie szum silników zmierzających w kierunku objazdu samochodów. W niedzielę jednak ruch praktycznie zamarł. Ludzie dojechali już tam, gdzie zamierzali świętować Czwarty Lipca, lub też zdecydowali się na jazdę autostradą międzystanową biegnącą sześćdziesiąt pięć kilometrów na południe od szosy 71. Do moich planów pasowało to wyśmienicie.
Zaparkowałem furgonetkę tuż za grzbietem wzgórza, by była niewidoczna z drugiej strony, wyszedłem z szoferki, położyłem się na ziemi na brzuchu i przeleżałem tak do dziesiątej czterdzieści pięć. Gdy za zakrętem objazdu zniknęła już posuwająca się w ślimaczym tempie cysterna z mlekiem, podjechałem furgonetką do rozjazdu, otworzyłem tylne drzwi i powrzucałem do środka blokujące drogę pachołki.
Błyskająca strzałka sprawiła mi większą trudność. Początkowo nie miałem zielonego pojęcia, jak odczepić ją od skrzyni z agregatem, nie narażając się przy tym na porażenie prądem. Szybko jednak znalazłem wtyczkę. Prawie cała była skryta w gumowej obudowie w kształcie litery O, tuż obok tabliczki znamionowej… niewielkie zabezpieczenie przed wandalami i żartownisiami, którym mogło przyjść do głowy spłatanie wspaniałego figla polegającego na wyłączeniu na autostradzie ostrzegawczego znaku. Tak mi się w każdym razie wydawało.
Ze skrzynki z narzędziami, którą miałem w samochodzie, przyniosłem młotek i dłutko. Wystarczyły cztery mocne uderzenia, żeby gumowa obudowa pękła. Za pomocą kombinerek przeciąłem przewody. Strzałka ściemniała i przestała mrugać. Wepchnąłem skrzynkę z agregatem do rowu, a potem przysypałem ją ziemią. Osobliwie było tak stać i słyszeć dochodzący spod piasku cichy pomruk urządzenia. Pomyślałem o Dolanie i uśmiechnąłem się pod nosem.
Nie sądzę, żeby Dolan mruczał.
Będzie wrzeszczał, ale na pewno nie mruczał.
Strzałka została zawieszona na niskim stalowym rusztowaniu i przymocowana do niego czterema śrubami. Odkręciłem je najszybciej, jak potrafiłem, jednocześnie bacznie nasłuchując, czy nie nadjeżdża kolejny samochód. Był już najwyższy czas, żeby się jakiś pojawił – ale z pewnością nie był to jeszcze czas na Dolana.
I znów odezwał się w mojej głowie pesymistyczny głos:
A jeśli zdecydował się na samolot?
Nie lubi latać.
Więc jeśli nawet wybrał się samochodem, mógł pojechać inną drogą. Na przykład międzystanówką. Dziś wszyscy…
Zawsze jeździ szosą 71.
Zgoda, lecz jeśli…
– Zamknij się! – syknąłem. – Zamknij się, do cholery ciężkiej! Zamknij się, do kurwy nędzy!
Uspokój się, kochanie! Uspokój się! Wszystko będzie dobrze.
Wrzuciłem strzałkę na pakę furgonetki. Uderzyła mocno w boczną ścianę. Rozprysnęło się kilka kolejnych żarówek. Większość stłukła się wcześniej, kiedy zdejmowałem ją z rusztowania.
Kiedy już się uporałem ze strzałką, wróciłem na wzniesienie. Przystanąłem tam i spojrzałem za siebie. Usunąłem strzałkę i pachołki. Została jedynie wielka pomarańczowa tablica ostrzegawcza z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA. KORZYSTAĆ Z OBJAZDU.
Nadjeżdżał jakiś samochód. Przyszło mi na myśl, że jeśli Dolan pojawi się wcześniej, wszystkie moje plany wezmą w łeb. Siedzący za kierownicą bandzior skręci po prostu w objazd, zostawiając mnie, oszalałego ze wściekłości, na pustyni.
To był chevrolet.
Uspokoiło się bijące mi jak oszalałe serce, odetchnąłem z ulgą.
Nie wolno dać się ponieść nerwom.
Podjechałem znów do miejsca, gdzie znajdowała się pułapka, i tam zatrzymałem samochód. Sięgnąłem pod stertę rzuconego w nieładzie z tyłu auta bagażu i wyciągnąłem podnośnik. Ignorując przeszywający krzyż ból, uniosłem tył furgonetki. Odkręciłem koło i wrzuciłem je na pakę, żeby, kiedy (jeśli) pojawią się tutaj, widzieli uszkodzony samochód. Pękły kolejne żarówki w świetlnej strzałce. Mogłem tylko mieć nadzieję, że odłamki szkła nie przebiją opony, gdyż nie wziąłem zapasowego koła.
Wróciłem do szoferki, zabrałem sfatygowaną lornetkę i pieszo ruszyłem w stronę objazdu. Minąłem go, po czym, najszybciej jak zdołałem, wbiegłem na szczyt pierwszego wzniesienia. Stać mnie jednak było tylko na chwiejny, ślamazarny trucht.
Kiedy już byłem na górze, skierowałem lornetkę na wschód.
Miałem stamtąd widok prawie na pięć kilometrów, w tym na ponad trzy kilometry szosy. Dostrzegłem na niej sześć pojazdów, rozrzuconych nierówno niczym koraliki na nitce. Pierwszy jechał samochód zagraniczny, datsun albo subaru, i był odległy o niecałe półtora kilometra. Za nim posuwała się jakaś półciężarówka, a za nią auto przypominające forda mustanga. Pozostałe pojazdy widziałem jedynie jako błyski światła, które odbijało się w chromach i szkle.
Kiedy pierwszy samochód – subaru – był już blisko, wyprostowałem się i wyciągnąłem kciuk. Nie sądziłem, żeby wóz się zatrzymał. Nie rozczarowałem się. Siedząca za kierownicą bogato ubrana kobieta obrzuciła mnie przerażonym spojrzeniem i skrzywiła się, jakby dostała pięścią prosto między oczy. Po chwili auto zniknęło za wzniesieniem i skręciło w objazd.
– Wykąpałbyś się, chłopie! – krzyknął pół minuty później kierowca półciężarówki.
Mustang okazał się fordem escortem. Za nim pojawił się plymouth, a następnie winnebago, z którego dobiegały takie odgłosy, jakby cała chmara dzieciaków prowadziła w środku wojnę na poduszki.
Dolana ani śladu.
Popatrzyłem na zegarek. Jedenasta dwadzieścia pięć. Jeśli się pojawi, pojawi się lada chwila. Był już najwyższy czas.
Wskazówki mego zegarka przesunęły się powoli na jedenastą czterdzieści, a Dolana ani widu, ani słychu. Minął mnie najnowszy model forda i czarny jak gradowa chmura karawan.
Nie pojawi się. Wybrał międzystanówkę. Albo poleciał samolotem.
Nie! Pojawi się!
Na pewno się nie pojawi. Obawiałeś się, że zwęszy niebezpieczeństwo i rzeczywiście je zwęszył. Dlatego odstąpił od swoich zwyczajów.
Dostrzegłem kolejny odblask promieni słonecznych w chromie. To był duży samochód. Jak cadillac.
Położyłem się na brzuchu na poboczu szosy, łokcie wsparłem na ziemi i przyłożyłem lornetkę do oczu. Auto zniknęło za wzniesieniem… pojawiło się… skryło się za zakrętem… i ponownie się pojawiło w zasięgu mego wzroku.
Tak, był to cadillac, ale nie szary – miał barwę soczystej zieleni.
Nastąpiło trzydzieści najstraszliwszych sekund mego życia. Trzydzieści sekund, które wydawały mi się trzydziestoleciem. Część mego umysłu zdecydowała natychmiast – jednoznacznie i nieodwołalnie – że Dolan sprzedał starego cadillaca i kupił nowego. Z całą pewnością robił to już nieraz, a jakkolwiek nigdy dotąd nie kupował zielonego, to ostatecznie kupno zielonego pojazdu nie jest przestępstwem.
Druga część mego umysłu zaprotestowała gwałtownie, twierdząc, że na autostradach między Vegas a Los Angeles na dwanaście pojazdów jedzie dziesięć cadillaców, toteż szanse, że ten zielony samochód należy do Dolana, są jak sto do jednego.
Pot zalewał mi oczy, widziałem wszystko jak przez mgłę. Odstawiłem lornetkę od oczu. I tak w niczym już mi nie mogła pomóc. Kiedy zdołam rozróżnić pasażerów, będzie za późno.
To już ostatnia chwila! Idź i zdejmij znak informujący o objeździe! Stracisz jedyną okazję!
Powiedz mi, kogo złapię w tę pułapkę, jeśli teraz ukryję znak? Dwoje zamożnych ludzi zmierzających do Los Angeles, żeby zobaczyć swoje dzieci i zabrać wnuki do Disneylandu?
Zrób to! To on! To twoja jedyna i niepowtarzalna szansa!
Tak, masz rację. To jedyna szansa. I dlatego nie chcę jej stracić, łapiąc nie tych, na których poluję.
To Dolan!
Nie, to nie Dolan!
– Przestań! – jęknąłem, chwytając się za głowę. – Przestań, przestań!
Słyszałem już dźwięk silnika.
Dolan.
Starsi ludzie.
Kobieta.
Tygrys.
Dolan.
Starsi…
– Elizabeth, pomóż mi! – wychrypiałem w udręce.
Kochanie, ten człowiek nigdy w życiu nie miał zielonego cadillaca. I nigdy nie będzie miał. Oczywiście, że to nie on.
Minął mi ból głowy. Byłem w stanie podnieść się i wyciągnąć dłoń z wysuniętym kciukiem.
To nie byli starzy ludzie. I nie był to również Dolan. Samochodem jechał z tuzin chórzystek z Vegas. Towarzyszył im starszy jegomość w największym kapeluszu kowbojskim i w najczarniejszej koszuli Foster Grant, jakie kiedykolwiek widziałem. Kiedy cadillac skręcał w objazd, jedna z chórzystek obrzuciła mnie bezmyślnym spojrzeniem.
Powoli, znużonym gestem, uniosłem do oczu lornetkę.
I wtedy zobaczyłem, że nadjeżdża.
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że cadillac, który wynurzył się zza odległego zakrętu, jest szary jak niebo nad moją głową, bo zadziwiająco wyraziście odbijał się od ponurego brązowego krajobrazu pustyni.
To był on – Dolan. W jednej chwili opuściły mnie wszelkie wahania i wątpliwości. To był Dolan i wcale nie musiałem widzieć szarego cadillaca, żeby o tym wiedzieć.
Nie wiem, czy on mnie wyczuł, ale ja go wyczułem.
Świadomość, że Dolan jednak się pojawił, pomogła mi przezwyciężyć ból w nogach i wstać.
Wróciłem do wielkiej tablicy: OBJAZD i położyłem ją w przydrożnym rowie napisem do ziemi. Nakryłem znak piaskowej barwy brezentem, a słupki zasypałem. Efekt końcowy nie był tak dobry jak w przypadku fałszywej nawierzchni szosy, ale sądziłem, że tyle mistyfikacji wystarczy.
Teraz pobiegłem na szczyt drugiego wzniesienia, gdzie zostawiłem furgonetkę. W tej chwili stanowiła kolejny element pułapki – samochód opuszczony chwilowo przez właściciela, który pojechał po nową oponę albo zwulkanizować starą.
Wsiadłem do kabiny i wyciągnąłem się na fotelu. W piersi serce tłukło mi się jak oszalałe.
I znów wydawało się, że czas stanął w miejscu. Nasłuchiwałem zbliżającego się dźwięku silnika, ale go nie było, nie było.
Skręcili z głównej drogi – pomyślałem. – W ostatniej chwili jednak wyczuł moją obecność… albo jemu lub któremuś z jego ludzi coś wydało się podejrzane… i skręcili z głównej drogi.
Leżałem na siedzeniach, krzyż pulsował długimi, powolnymi falami bólu. Zacisnąłem powieki, jakbym dzięki temu miał lepiej słyszeć.
Czy to dźwięk silnika?
Nie, to tylko wiatr, który na tyle już przybrał na sile, że od czasu do czasu uderzał falą piasku w bok mojej furgonetki.
Nie przyjedzie. Pojechali objazdem albo zawrócili. Tylko wiatr.
Pojechali objazdem albo w ogóle za…
Nie, to nie był wiatr. Był to dźwięk silnika. Warkot rósł, a w kilka sekund później przemknął obok mnie pojazd – pojedynczy pojazd.
Usiadłem, chwyciłem za kierownicę – musiałem się czegoś chwycić – i wyjrzałem przez przednią szybę. Oczy miałem wybałuszone, szeroko rozwarte, przygryzałem język.
Szary cadillac spływał w dół wzniesienia ku płaskiemu odcinkowi szosy z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę; może trochę szybciej. Światła hamulcowe do końca nie rozbłysły. Do końca nie zobaczyli pułapki. Do końca nie mieli o niej najmniejszego pojęcia.
A było tak: w pewnej chwili odniosłem wrażenie, że cadillac mknie wewnątrz szosy, a nie po niej. Złudzenie było tak silne, że przez chwilę czułem oszołomienie i zawrót głowy, chociaż ja sam owo złudzenie stworzyłem. Cadillac tkwił w szosie 71 po osie kół, później do połowy drzwiczek. Naszła mnie dziwaczna refleksja: gdyby General Motors produkował okręty podwodne, tak właśnie wchodziłyby w zanurzenie.
Do moich uszu dobiegł cichy trzask pękających pod ciężarem auta drewnianych rozpór. Słyszałem, jak pruje się i pruje brezent.
Wszystko to trwało zaledwie trzy sekundy, ale były to trzy sekundy, które zapamiętam do końca życia.
Odniosłem wrażenie, że cadillac składa się tylko z ośmiu centymetrów polaryzowanych szyb i dachu. Rozległ się potężny, głuchy łoskot, po nim dźwięk tłuczonego szkła i gniecionego metalu. W powietrze wzniósł się wielki tuman kurzu, ale wiatr szybko go rozwiał.
Chciałem tam biec – chciałem tam biec natychmiast – lecz najpierw musiałem uporać się z objazdem. Nie chciałem, żeby ktokolwiek nam przeszkodził, nie potrzebowałem przypadkowych świadków.
Wyskoczyłem z furgonetki, przeszedłem na tył i wyjąłem koło. Założyłem je najszybciej, jak umiałem, i tylko palcami dokręciłem śruby mocujące. Klucza mogłem użyć później. Teraz musiałem natychmiast wracać na dół, do miejsca, skąd z szosy 71 odchodził objazd.
Opuściłem podnośnik, wskoczyłem do kabiny. Nastawiłem uszu i przez chwilę nasłuchiwałem.
Usłyszałem zawodzenie wiatru.
A z długiego, prostokątnego dołu w asfalcie dobiegał czyjś krzyk… a raczej wrzask.
Uśmiechnąłem się i zawróciłem furgonetkę.
Błyskawicznie cofnąłem się ze szczytu wzniesienia, samochód jak pijany przesuwał się z jednej strony szosy na drugą. Wyskoczyłem z kabiny i otworzyłem tylne drzwi. Wyjąłem pachołki. Ustawiając je, wytężałem słuch, ale wiatr wiał już zbyt mocno, żebym mógł wychwycić warkot silnika jakiegokolwiek nadjeżdżającego samochodu. Kiedy bym go usłyszał, pojazd z pewnością byłby już tuż przy mnie.
Podbiegłem do rowu, usiadłem na tyłku i zsunąłem się z szosy. Zdjąłem piaskowej barwy brezent, a później wtargałem na pobocze drogi tablicę. Ponownie ją ustawiłem, wróciłem do samochodu, po czym zatrzasnąłem tylne drzwi. Nie miałem najmniejszego zamiaru ustawiać strzałki na miejsce.
Podjechałem na szczyt wzniesienia i przystanąłem w tym samym miejscu co poprzednio, tuż za grzbietem pagórka, gdzie nikt nie mógł mnie zobaczyć. Wysiadłem z szoferki, żeby tym razem już kluczem dokręcić śruby w kole. Dobiegające z dołu krzyki przeszły we wrzask i skowyty; bardzo głośne.
Śruby dokręcałem powoli i starannie. Nie obawiałem się, by ktokolwiek mógł wydostać się z auta, zaatakować mnie lub uciec na pustynię. Po prostu nie można było wydostać się z tkwiącego na dobre w pułapce samochodu. Potrzask został skonstruowany po mistrzowsku. Cadillac stał w odległym końcu wykopu, a drzwiczki dzieliło od ścian dołu zaledwie po osiem centymetrów z każdej strony. Trójka uwięzionych ludzi mogła tylko uchylić drzwi i co najwyżej wysunąć stopy. Ale i tego nie byłem pewien. Nie mogli natomiast uchylić okien, ponieważ ich otwieranie było zasilane elektrycznie, a tkwiący we wraku akumulator zamienił się w zmoczoną kwasem miazgę strzaskanego metalu i plastiku.
Kierowcę i drugiego goryla siedzącego z karabinem na przednim siedzeniu impet uderzenia mógł również zgnieść, ale to niewiele mnie obchodziło. Wiedziałem, że ktoś przeżył, a ponadto doskonale wiedziałem, że Dolan zawsze podróżował z tyłu i jak każdy przyzwoity obywatel zapiął pasy bezpieczeństwa.
Kiedy już mocno dokręciłem śruby, podjechałem do szerokiego, płytkiego końca dołu i wysiadłem z wozu.
Większość drewnianych rozpór zniknęła, jakkolwiek dostrzegłem kilka kawałków ciągle jeszcze sterczących z asfaltu. Brezentowa „szosa” leżała na dnie wykopu, pomięta i podarta niczym zrzucona przez węża skóra.
Przeszedłem do głębokiego końca dołu, gdzie znajdował się cadillac Dolana.
Miał kompletnie zgnieciony przód. Pogięta w harmonię maska wybrzuszyła się, przybierając kształt postrzępionego wachlarza. Silnik stanowił masę zmiażdżonego metalu, gumy i przewodów zasypanych piaskiem i ziemią, które opadły tam po strasznym uderzeniu w przednią ścianę wykopu. Słychać było syk oraz kapanie oleju i benzyny. W powietrzu unosiła się woń alkoholu z płynu do spryskiwania szyb.
Obawiałem się o przednią szybę. Istniała szansa, że pękając, wpadnie do środka, co umożliwiłoby Dolanowi wygramolenie się na zewnątrz. Ale nie brałem takiej możliwości zbyt poważnie pod uwagę. Już wam mówiłem, że samochody Dolana konstruowano na wzór pojazdów drobnych dyktatorów i despotycznych przywódców wojskowych. Szkło nie miało prawa pęknąć.
I nie pękło.
Tylna szyba cadillaca była jeszcze mocniejsza, ponieważ zajmowała mniejszą powierzchnię. Dolan nie zdołałby jej stłuc – w każdym razie nie w tak krótkim czasie, jaki zamierzałem mu zostawić – a na pewno nie odważyłby się w nią strzelać. Strzelanie w kuloodporne szkło przypomina rosyjską ruletkę. Pocisk robi na szybie jedynie niewielki biały odprysk, a następnie wraca rykoszetem.
Jestem przekonany, że gdybym dał Dolanowi odpowiednią ilość czasu, w końcu jakoś by się wydostał, ale byłem na miejscu i nie zamierzałem mu tego czasu dawać.
Kopniakiem strąciłem na dach cadillaca bryłę ziemi.
Odzew był natychmiastowy.
– Ratunku, potrzebujemy pomocy. Nie możemy się wydostać.
Dolan. Mówił normalnie, zachowując zdumiewający spokój. Ale wyczułem lekki strach, nad którym jednak bandzior wspaniale panował, i na tyle, na ile było mnie stać, poczułem dla niego litość. Wyobraziłem sobie, jak męczy się na tylnym siedzeniu tkwiącego w pułapce cadillaca. Jeden z jego ludzi jęczał, przyszpilony zapewne blokiem silnika; był ranny i jęczał. Drugi goryl… był martwy lub nieprzytomny.
Wyobraziłem sobie to i przez denerwujący moment sam odczuwałem coś, co określiłbym mianem klaustrofobii. Naciskasz guzik otwierający okno – nic. Próbujesz drzwi – też nic. Wiesz, że nie otworzysz ich na tyle, żeby się przez nie wydostać.
Przestałem sobie cokolwiek wyobrażać, ponieważ to on był sprawcą wszystkiego, co go spotkało. Prawda? Tak. Kupił bilet i teraz musiał za niego płacić pełną cenę.
– Kto tam jest?
– Ja – odparłem. – Ale ja ci nie pomogę, Dolan.
Znów zepchnąłem nogą lawinę kamieni na siwy dach cadillaca. Kiedy strąciłem kolejne kamyki, ktoś w środku ponownie zaczął wrzeszczeć.
– Moje nogi! Jim, moje nogi!
W głosie Dolana nagle pojawiła się czujność. Człowiek na zewnątrz, człowiek na górze znał jego nazwisko. A to znaczyło, że sytuacja jest w najwyższym stopniu niebezpieczna.
– Jimmy! Piszczele mam na wierzchu!
– Zamknij się – powiedział lodowato Dolan.
Kiedy słuchałem tych głosów, odnosiłem dziwaczne wrażenie. W pierwszej chwili chciałem wejść na bagażnik cadillaca i zajrzeć do środka przez tylną szybę. Ale gdybym nawet przytknął nos do szkła, nic bym nie zobaczył. Jak wspominałem, szyby były polaryzowane.
A poza tym wcale nie chciałem go widzieć. Wiedziałem, jak wygląda. Po cóż miałbym na niego patrzeć? Żeby ujrzeć rolexa na ręku i szyte na miarę u krawca dżinsy?
– Kim, bracie, jesteś?
– Nikim – odparłem. – Jestem nikim, ale miałem wszelkie powody, żeby cię tu wpakować.
Wyraźnie przestraszony zapytał nagle:
– Nazywasz się Robinson?
Poczułem się tak, jakby ktoś walnął mnie w brzuch. Błyskawicznie przeleciał w pamięci na wpół zapomniane nazwiska i od razu wybrał właściwe. Czy traktowałem go jak zwierzę obdarzone zwierzęcym instynktem? Nie wiem, ale chyba tak, bo w przeciwnym razie nie zdobyłbym się na odwagę zrobienia tego, co zrobiłem.
– Moje nazwisko nie jest istotne – odrzekłem. – Ale ty wiesz, co się teraz stanie, prawda?
Ze środka znów dobyły się krzyki – straszne, bulgoczące, mamlące wrzaski.
– Wyciągnij mnie stąd, Jimmy! Wyciągnij mnie stąd! Na rany Chrystusa! Mam potrzaskane nogi!
– Zamknij się – odparł Dolan, po czym zwrócił się do mnie:
– Kiedy tak wrzeszczy, nie słyszę cię, człowieku.
Opadłem nad dołem na czworaka i wychyliłem się do przodu.
– Powiedziałem, że wiesz, co się teraz sta…
Wyobraziłem sobie nieoczekiwanie wilka z bajki o Czerwonym
Kapturku, którą kiedyś opowiadała mi babcia. „Podejdź… żebym mógł cię lepiej słyszeć…”.
Cofnąłem się w samą porę.
Rewolwer wypalił czterokrotnie. Z miejsca, gdzie klęczałem, wystrzały brzmiały bardzo głośno; w samochodzie musiały być ogłuszające. W dachu cadillaca otworzyło się czworo czarnych oczu. Poczułem, że tuż przy moim czole coś ze świstem przecięło powietrze.
– Dostałem cię, cwelu?
– Nie – odparłem.
Wrzaski mężczyzny przeszły w szloch. Goryl siedział z przodu. Widziałem jego ręce, białe jak twarz tonącego, którymi klepał niemrawo w przednią szybę, a obok niego rozwalone ciało drugiego mężczyzny. Jimmy musi go jakoś wyciągnąć. Krwawi, ból był wielki, straszliwy, ból był większy, niż potrafił znieść, zaklinał się na rany Chrystusa, z całego serca żałował za grzechy, ale to było więcej niż…
Rozległ się huk dwóch kolejnych wystrzałów. Mężczyzna przestał się wydzierać. Bijące w przednią szybę dłonie zniknęły.
– No tak… – odezwał się prawie z zadumą Dolan. – On już nie cierpi, a my możemy spokojnie porozmawiać.
Nic nie powiedziałem. Byłem oszołomiony, czułem się tak, jakbym trafił w jakiś nierealny świat. Właśnie zabił człowieka. Zabił. Pomyślałem sobie, że mimo całej ostrożności nie doceniłem go, ale naprawdę dopisało mi szczęście.
– Chcę ci złożyć pewną propozycję – odezwał się Dolan.
Milczałem…
– Przyjacielu?
Milczałem w dalszym ciągu.
– Ej! Ty! – Głos nieznacznie mu zadrżał. – Jesteś tam jeszcze? Odezwij się! Co ci szkodzi?
– Jestem – powiedziałem. – Właśnie sobie pomyślałem, że oddałeś sześć strzałów. Może już wcześniej zaplanowałeś zostawić dla siebie ostatnią kulę. A może miałeś ich w magazynku osiem albo naładowałeś broń na nowo.
Teraz on dłuższą chwilę milczał.
– Co chcesz zrobić? – zapytał w końcu.
– Chyba już się domyśliłeś – odrzekłem. – Ostatnie trzydzieści sześć godzin kopałem największy na świecie grób, w którym teraz zamierzam cię pochować w twoim francowatym cadillacu.
Ciągle trzymał strach na wodzy. Chciałem tę wodzę przerwać.
– Może zechcesz najpierw wysłuchać mojej propozycji?
– Wysłucham. Ale za chwilę. Najpierw muszę po coś pójść.
Podszedłem do furgonetki i wyjąłem z niej łopatę.
Kiedy wróciłem, mówił jak ktoś do głuchego telefonu:
– Robinson? Robinson? Robinson?
– Jestem, jestem powiedziałem. – Mów. A ja będę słuchał. Kiedy skończysz, ja złożę ci kontrpropozycję.
Odezwał się znacznie serdeczniejszym tonem. Gdybym naprawdę złożył mu kontrpropozycję, przystąpiłbym do układów. A gdybyśmy zaczęli się układać, on w połowie byłby już wolny.
– Za wypuszczenie mnie stąd proponuję ci milion dolarów. Ale równie istotne jest…
Nabrałem całą łopatę żwiru i cisnąłem go na bagażnik cadillaca.
O tylną szybę zagrzechotały kamyki. Ziemia przykryła klapę bagażnika.
– Co ty wyprawiasz? – Głos miał ostry, zaniepokojony.
– Diabeł nie lubi, kiedy człowiek próżnuje – wyjaśniłem.
– Będę pracował i słuchał.
Nabrałem ziemi na łopatę i wysypałem ją do dołu. Teraz już Dolan mówił szybciej, żarliwiej.
– Milion dolarów i moja osobista gwarancja, że nikt cię nie tknie palcem… ani ja, ani moi ludzie, ani nikt.
Dłonie w cudowny sposób przestały boleć. Było to zdumiewające. Nie ustawałem w kopaniu i w pięć minut później bagażnik cadillaca spoczywał pod ziemią. Ręczne wrzucanie ziemi do dołu okazało się znacznie lżejszą pracą niż kopanie jamy. Przestałem zasypywać dół i na chwilę oparłem się na łopacie.
– Mów, mów.
– Posłuchaj, to szaleństwo – odezwał się Dolan i teraz już wyraźnie słyszałem w jego głosie strach. – Powtarzam, to szaleństwo.
– Masz zupełną rację – zgodziłem się, po czym zagarnąłem kolejną łopatę ziemi.
Nawet nie przypuszczałem, że ktoś potrafi tak długo gadać, tłumaczyć, przymilać się – ale w miarę jak w tylnym okienku rosła góra piachu, Dolan mówił coraz bardziej chaotycznie, powtarzał się, zaczynał tłumaczyć wszystko od początku, jąkał się. W pewnej chwili otworzył nawet drzwi, które uderzyły w ścianę wykopu. Ujrzałem rękę porośniętą czarnymi włosami i sygnet z rubinem na palcu. Szybko wrzuciłem przez szczelinę w drzwiach cztery łopaty ziemi. Wrzasnął jakieś przekleństwo i zatrzasnął drzwiczki.
Milczał, ale niezbyt długo. Myślę, że to łoskot spadającego piachu w ten sposób na niego podziałał. Tak, z pewnością tak. A w cadillacu rumor czyniony przez spadającą ziemię, piasek i kamienie musiał być bardzo głośny. Piasek i żwir sypał się po bocznych oknach auta. Dolan z całą pewnością uświadomił już sobie, że tkwi w ośmiocylindrowej trumnie o silniku z elektronicznym wtryskiem paliwa.
– Wypuść mnie! – zaskrzeczał. – Proszę! Już dłużej nie wytrzymam! Wypuść mnie!
– Chcesz poznać moją kontrpropozycję? – zapytałem.
– Tak! Tak! Jezu! Tak! Tak! Tak!
– Wrzeszcz! Taka jest moja kontrpropozycja. Tego właśnie chcę. Krzycz dla mnie. Jeśli będziesz krzyczał wystarczająco głośno, to cię wypuszczę.
Wrzasnął przeszywająco.
– To było dobre – odparłem zgodnie z prawdą. – Ale jeszcze nie najlepsze.
Wróciłem do kopania, wrzucając na dach cadillaca łopatę ziemi za łopatą. Rozdrobnione grudki osuwały się po przedniej szybie, zasypując wycieraczki.
Dolan znów wrzasnął; jeszcze głośniej. A ja zacząłem się zastanawiać, czy człowiek jest w stanie krzyczeć tak głośno, żeby rozedrzeć sobie krtań.
– Nieźle – oświadczyłem, podwajając wysiłek. Mimo bolesnego pulsowania w krzyżu uśmiechałem się. – Masz szanse, Dolan. Naprawdę masz.
– Pięć milionów!
To była jedyna sensowna rzecz, jaką wywrzeszczał.
– Chyba jednak nie – odrzekłem, opierając się na łopacie i ocierając kantem brudnej dłoni pot z czoła. Ziemia zakrywała już prawie cały dach limuzyny. Wyglądał jak rozgwieżdżone niebo… albo jakby poklepała go wielka, brązowa dłoń. – Ale jeśli potrafisz krzyknąć tak, by zabrzmiało to jak eksplozja, powiedzmy, ośmiu lasek dynamitu włożonego do chevroleta rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt osiem, to wrzaśnij. Wtedy cię wypuszczę. Masz na to moje słowo.
Darł się zatem, a ja zasypywałem cadillaca. Przez jakiś czas wrzeszczał rzeczywiście bardzo głośno, ale ja osądziłem, że drze się z mocą równą wybuchowi zaledwie dwóch lasek dynamitu podłączonych do zapłonu chevroleta z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego; no, może trzech. Kiedy już srebrzysta karoseria zniknęła pod piaskiem, a ja przerwałem pracę, żeby chwileczkę odetchnąć i popatrzeć na czarny garb ziemi w dziurze, Dolan wydawał tylko ochrypłe, urywane chrząknięcia.
Popatrzyłem na zegarek. Minęła właśnie pierwsza po południu. Ręce mi krwawiły, a trzonek łopaty był śliski. Tuman ostrego piasku uderzył mnie w twarz. Gwałtowny pustynny wiatr wydawał dziwaczny hałas – przeciągłe, basowe brzęczenie, które trwało i trwało. Zupełnie jakby zawodził jakiś duch-idiota.
Pochyliłem się nad jamą.
– Dolan?
Cisza.
– Drzyj się, Dolan!
Początkowo odpowiedziała mi cisza. Później dotarł do mnie ochrypły kaszel.
Zachwycające!
Wróciłem do furgonetki, włączyłem silnik i podjechałem dwa i pół kilometra do miejsca, gdzie prowadzono prace drogowe. Po drodze włączyłem WKXR z Las Vegas, jedyną stację, jaką udało mi się złapać w zainstalowanym w samochodzie radiu. Barry Manilow powiedział mi, że napisał nową piosenkę, którą będzie śpiewać cały świat. Oświadczenie to przyjąłem z niejakim sceptycyzmem. Później nadawali prognozę pogody. Zapowiadano gwałtowne wiatry. Na głównych drogach łączących Vegas z Los Angeles ustawiono tablice ostrzegawcze. Spiker oświadczył, że z powodu burz piaskowych mogą wystąpić problemy z widocznością, ale najbardziej należało się strzec potężnych podmuchów wiatru. Dobrze wiedziałem, o czym mówi, ponieważ słyszałem już, jak wichura smaga karoserię mojej furgonetki.
I oto byłem znów przy moim case-jordanie; myślałem już o nim jak o swojej maskotce. Wsiadłem na siodełko operatora i mrucząc pod nosem piosenkę Barry’ego Manilowa, ponownie zetknąłem niebieski i żółty przewód. Silnik ładowarki zaskoczył gładko. Tym razem już pamiętałem, żeby biegi ustawić na luzie. „Nieźle, białasku – usłyszałem w głowie głos Tinka. – Jesteś pojętna bestia”.
Co racja, to racja. Uczyłem się cały czas.
Siedziałem z minutę i obserwowałem półprzezroczyste tumany piasku miecionego pustynnym wiatrem, wsłuchiwałem się w łoskot silnika ładowarki i zastanawiałem się, co też może kombinować Dolan. Czy próbuje wytłuc tylną szybę? A może wpełzł na przedni fotel i stara się sforsować przednią? Wprawdzie szyby przykryłem półmetrową warstwą ziemi, ale wszystko było możliwe. Wszystko zależało od tego, do jakiego stopnia zwariował. Tego jednak nie mogłem wiedzieć, więc nie było sensu roztrząsać problemu. Miałem na głowie inne rzeczy.
Wrzuciłem pierwszy bieg i skierowałem maszynę w stronę wykopu. Kiedy dotarłem na miejsce, z niepokojem obszedłem jamę, prawie się spodziewając, że z przodu lub z tyłu cadillaca ujrzę dziurę wielkości człowieka, przez którą wydostał się Dolan.
Ale ziemia była nienaruszona.
– Dolan! – zawołałem serdecznie.
Milczenie.
– Dolan!
Milczenie.
Zabił się – pomyślałem i poczułem gorzkie rozczarowanie.
– W jakiś sposób się zabił albo umarł ze strachu.
– Dolan?
Spod piachu dobiegł mnie śmiech. Jasny, nieopanowany, prawdziwy śmiech. Poczułem występującą mi na całym ciele gęsią skórkę. Był to śmiech człowieka, który stracił zmysły.
Dolan zanosił się i zanosił ochrypłym rechotem. Potem zaczął wrzeszczeć i ponownie wybuchnął śmiechem. W końcu i ryczał ze śmiechu, i darł się jak opętany.
Przez chwilę sam mu wtórowałem i śmiechem, i wrzaskiem. Bóg jeden wie czym. Do towarzystwa dołączył się również wiatr.
Wróciłem do case-jordana, opuściłem lemiesz i zacząłem na dobre zakopywać cadillaca.
Po czterech minutach po samochodzie nie było śladu. Pozostał jedynie zarys zasypanego dołu.
Wydawało mi się, że coś słyszę, ale w zawodzeniu wichury i nieustannym łomocie silnika ładowarki trudno mi było określić co. Uklęknąłem na ziemi, a po chwili położyłem się na brzuchu i przyłożyłem ucho tam, gdzie niedawno jeszcze ziała jama.
W dole, głęboko pod ziemią, Dolan wciąż zanosił się śmiechem. Były to dźwięki żywcem wyjęte z dymków komiksu: Rehe-he! Aaaha-ha-ha! Być może wykrzykiwał również jakieś słowa. Trudno mi powiedzieć. Mimo to uśmiechnąłem się i z uznaniem skinąłem głową.
– Wrzeszcz – szepnąłem. – Wrzeszcz, ile wlezie.
Ale ów cichy śmiech dobywający się spod ziemi sączył się niczym trujący wyziew.
I nagle opadło mnie skrajne przerażenie. Za mną stał Dolan! Tak! Dolan w jakiś sposób znalazł się za moimi plecami. Kiedy się odwrócę, wepchnie mnie do dołu i…
Zerwałem się na równe nogi, odwróciłem głowę. Poharatane dłonie zacisnąłem w pięści.
W twarz smagnął mnie tuman piasku.
Za mną nie było nikogo.
Wytarłem twarz brudną chustką, wróciłem do ładowarki i przystąpiłem do dalszej pracy.
Na długo przed zmierzchem dół był zasypany. Zostało sporo ziemi, ponieważ jej miejsce zajął w wykopie cadillac. Wiatr szybko ją rozwiewał. Szybko… bardzo szybko.
Kiedy zawracałem ładowarkę i jechałem nią dokładnie po miejscu, gdzie pogrzebałem Dolana, dręczyły mnie ciężkie, bezładne, wpółszaleńcze myśli.
Odstawiłem maszynę na miejsce, zdjąłem z grzbietu koszulę, po czym dokładnie wytarłem wszystkie metalowe części w kabinie. Chciałem usunąć odciski palców. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego to zrobiłem, gdyż musiałem ich zostawić setki w innych miejscach. W szarobrązowym mroku burzowego zmierzchu wróciłem do furgonetki.
Kiedy otworzyłem tylne drzwi, ujrzałem, że wewnątrz przykucnął Dolan. Odskoczyłem z wrzaskiem i zakryłem ręką twarz. Wydawało mi się, że serce eksploduje mi w piersi.
Nic – nikt – jednak nie wysiadł z samochodu. W porywach wichru z głośnym klekotem otwierały się i zamykały drzwi auta. Jak okiennice w nawiedzonym domu. W końcu, z duszą na ramieniu, podkradłem się do furgonetki i ponownie zajrzałem do środka. Na pace leżały tylko w bezładzie przedmioty, które ze sobą zabrałem: strzałka z potłuczonymi żarówkami, podnośnik, skrzynka z narzędziami.
– Musisz wziąć się w garść – powiedziałem cicho. – Weź się w garść.
Czekałem, aż odezwie się Elizabeth: Wszystko będzie w porządku, kochanie. Oczekiwałem czegoś w tym rodzaju… ale dobiegało mnie tylko potępieńcze zawodzenie wiatru.
Wsiadłem do furgonetki i wróciłem do miejsca, gdzie był wykop. Nabierałem coraz większej pewności, że gdzieś w samochodzie czai się Dolan. Nie spuszczałem oka ze wstecznego lusterka, starając się spośród innych cieni wyróżnić jego cień.
Wiatr się wzmagał, a furgonetka kołysała się w jego podmuchach. W świetle reflektorów tumany piasku sprawiały, iż miałem wrażenie, że brnę w kłębach dymu.
W końcu zatrzymałem samochód na poboczu, wysiadłem i pozamykałem wszystkie drzwi. Zdawałem sobie sprawę, że nocowanie w ten sposób jest czystym szaleństwem, ale nic na to nie mogłem poradzić. Wziąłem śpiwór i wpełzłem pod samochód.
W pięć sekund po tym, jak zasunąłem suwak, spałem już jak kamień.
Obudził mnie jakiś senny koszmar – nie pamiętam jaki; wiem tylko, że były w nim zaciskające mi się na gardle dłonie – i odkryłem, że jestem żywcem pogrzebany. W nosie i w uszach miałem piasek. Dławiłem się, ponieważ piasek zalepiał mi gardło.
Wrzasnąłem i rzuciłem się do przodu przekonany w pierwszej chwili, że śpiwór jest przygniatającą mnie ziemią. W końcu wyrżnąłem głową w podwozie furgonetki. Posypały się na mnie płatki rdzy.
Wytoczyłem się spod samochodu w mglistą szarość świtu. Gdy tylko wyzwoliłem się ze śpiwora, wiatr porwał go natychmiast niczym kulę zielska. Krzyknąłem zaskoczony, przebiegłem za nim jakieś dziesięć metrów i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że zrobiłbym największy błąd, jaki mógłbym zrobić. Widoczność była ograniczona do jakichś ośmiu metrów, może mniej. Miejscami piasek już kompletnie zasypał szosę. Obejrzałem się w stronę samochodu. Ledwo majaczył w tumanach niesionej potężnym huraganem ziemi. Niczym na ciemnobrunatnej fotografii przedstawiającej resztki jakiegoś upiornego miasta.
Chwiejnie wróciłem do vana, wygrzebałem z kieszeni kluczyki i wgramoliłem się do szoferki. Cały czas wypluwałem piasek, wstrząsał mną suchy kaszel. Włączyłem silnik i zawróciłem auto.
Nie musiałem czekać na prognozę pogody. Tego dnia wszelkie prognozy pogody stanowiły najlepszy dowcip. Największa pustynna burza piaskowa w historii Nevady. Wszystkie drogi zostały zamknięte. Siedź w domu i nie wychodź, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. A jeśli jest – to również nie opuszczaj domu.
Wspaniały Czwarty Lipca.
Zostań w samochodzie – pomyślałem. – Chyba zwariowałeś, jeśli zamierzasz wyjść. Piasek cię kompletnie oślepi.
Ale musiałem podjąć ryzyko. Musiałem pochować Dolana na zawsze – w najdzikszych snach nie przypuszczałem, że trafi mi się taka okazja, i musiałem wykorzystać ją do końca.
Miałem w samochodzie trzy czy cztery koce. Oderwałem z jednego z nich długi, szeroki pas, owinąłem sobie nim głowę i niczym oszalały Beduin wysiadłem z samochodu.
Cały ranek dźwigałem z przydrożnego rowu płaty asfaltu i jak najdokładniejszy murarz stawiający ścianę z cegieł… a raczej jak robotnik zamurowujący niszę układałem je w miejscu wykopu. Przenoszenie i układanie asfaltowych bloków nie było zajęciem szczególnie wyczerpującym, ale każdy kawałek, niczym archeolog biedzący się nad starożytnymi artefaktami, musiałem wygrzebywać z piasku. Co dwadzieścia minut wracałem do furgonetki, żeby wytrząsnąć pył spod ubrania i dać odpoczynek piekącym oczom.
Posuwałem się powoli w kierunku zachodnim od tej strony, gdzie wykop był najpłytszy, toteż kwadrans po południu – zacząłem o szóstej rano – miałem jeszcze przed sobą około pięciu metrów. Wtedy wiatr zaczął stopniowo cichnąć i od czasu do czasu widziałem na niebie plamy błękitu.
Dźwigałem i kładłem, dźwigałem i kładłem. Dotarłem do miejsca, w którym według moich wyliczeń powinien znajdować się Dolan. Czy już umarł? Ile metrów sześciennych powietrza mieści się w cadillacu? Na jak długo starczy powietrza dla Dolana przy założeniu, że obaj jego kompani nie żyją?
Uklęknąłem na gołej ziemi. Wiatr w dużym stopniu zatarł ślady gąsienic case-jordana, ale resztki można było jeszcze gdzieniegdzie wypatrzyć. Gdzieś tam, w głębi, znajdował się mężczyzna z rolexem na ręce.
– Dolan – odezwałem się przyjacielsko. – Zmieniłem zdanie. Wypuszczę cię stąd.
Nic. Żadnego odzewu. Na pewno umarł.
Wróciłem i przydźwigałem kolejny blok asfaltu. Ułożyłem go na miejsce, a kiedy zacząłem wstawać, usłyszałem przesączający się spod ziemi słaby śmiech.
Przykucnąłem i wysunąłem do przodu głowę – gdybym miał jeszcze włosy, wiatr nawiewałby mi je na twarz – i pozostawałem w tej pozycji dłuższy czas. Nasłuchiwałem tego śmiechu. Dobiegał do mnie bardzo cicho.
Kiedy się urwał, wstałem i przyniosłem kolejny kwadratowy blok asfaltu. Na tym kawałku widać było fragment żółtej linii. Wyglądał jak litera. Uklęknąłem.
– Na miłość boską! – zaskrzeczał Dolan. – Na miłość boską, Robinson!
– Właśnie – odparłem z uśmiechem. – Na miłość boską.
Położyłem ostrożnie kawał asfaltu tak, że przylegał dokładnie do sąsiedniego, i chociaż mocno wytężałem słuch, nie usłyszałem już więcej Dolana.
Do swego mieszkania w Vegas dotarłem o jedenastej wieczorem. Przespałem szesnaście godzin, wstałem, powędrowałem do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawy, ale w przedpokoju upadłem, zwijając się z potwornego, oślepiającego bólu. Jedną ręką tarłem krzyż, a drugą przyłożyłem do ust, żeby stłumić krzyk.
W jakiś czas później popełzłem do łazienki – próbowałem wstać, ale to wywołało kolejną błyskawicę bólu. Jakoś udało mi się dźwignąć się z podłogi, gdy oparłem się na umywalce. Z apteczki wyjąłem drugą fiolkę etopiryny.
Zażyłem trzy tabletki, po czym puściłem wodę do wanny. Leżałem na podłodze i czekałem, aż wanna się napełni. Wtedy wyłuskałem się jakoś z pidżamy i z najwyższym trudem wszedłem do kąpieli. Spędziłem w niej pięć godzin, głównie drzemiąc. Kiedy wyszedłem z wody, mogłem jako tako chodzić.
Jako tako.
Udałem się do kręgarza. Oświadczył, że wypadły mi trzy dyski i mam poważnie przesunięte kręgi w dole kręgosłupa. Chciał wiedzieć, czy przypadkiem nie podnosiłem w cyrku ciężarów.
Wyjaśniłem, że kopałem w ogrodzie.
Kazał mi jechać do Kansas City.
Pojechałem.
Przeszedłem operację.
Kiedy anestezjolog zakładał mi na twarz gumową maskę, z syczącej ciemności dobiegł mnie śmiech Dolana i wiedziałem, że umrę.
Sala pooperacyjna wyłożona była jasnozielonymi kafelkami.
– Czy ja żyję? – wychrypiałem.
Pielęgniarz wybuchnął śmiechem.
– Jasne – odparł, dotykając mojej brwi; brwi, która ciągnęła się wokół całej głowy. – Ależ pana spaliło słońce! Mój Boże! Czy już odczuwa pan ból, czy jeszcze działają środki znieczulające?
– Jeszcze działają – odparłem. – Czy mówiłem coś, kiedy byłem nieprzytomny?
– Tak.
Zmroziło mnie. Zmroziło do szpiku kości.
– A co mówiłem?
– Powiedział pan: „Jak tu ciemno. Wypuść mnie!”.
I wybuchnął śmiechem.
– Aha – mruknąłem.
Dolana nigdy nie znaleziono.
Trwała burza. Burza, która przyszła w najbardziej odpowiednim momencie. Jestem pewien, co się wydarzyło, ale sądzę, że mnie zrozumiecie, jeśli wam powiem, że nigdy tego dokładniej nie sprawdzałem.
PRZEB… – pamiętacie, prawda? Przebudowali autostradę. I Huragan prawie całkowicie zasypał odcinek szosy 71 w okolicach, gdzie zaczynał się objazd. Kiedy ekipy wróciły do pracy, nie likwidowały od razu nowych wydm piaskowych, ale stopniowo, w miarę jak posuwał się front robót – bo i po co miałyby robić inaczej? I tak ruch kołowy był zamknięty! Pługi odgarniały piasek i zaraz na to miejsce kładziono nowy asfalt. Jeśli nawet operator buldożera przez przypadek dostrzegł przed lemieszem kierowanej przez siebie maszyny fragment pokruszonego asfaltu ułożonego schludnie prawie w geometryczny wzór – odcinek o długości mniej więcej dwunastu metrów – nie zwrócił na to uwagi. Może niewiele go to obeszło. A może myślami był już na wieczornej randce z dziewczyną.
Później przyjechały wywrotki z nowym żwirem, a za nimi rozściełacze i walce. Po nich olbrzymie i śmierdzące gorącym asfaltem pojazdy z rozpylaczami. Kiedy asfalt ostygł, pojawiły się maszyny do malowania znaków. Ich operatorzy, siedzący pod brezentowymi parasolami, nieustannie oglądali się za siebie, by sprawdzić, czy linia jest prosta, nieświadomi faktu, że przejeżdżają nad mglistosiwym cadillakiem z trzema mężczyznami w środku, nieświadomi tego, że pod nimi znajduje się sygnet z rubinem i złoty rolex, który być może ciągle jeszcze odmierza czas.
Pod którymś z tych ciężkich pojazdów zwykły cadillac z całą pewnością by się załamał. Maszyna przechyliłaby się, zachrzęściła i natychmiast cała ekipa ludzi zaczęłaby kopać, żeby sprawdzić co – lub kogo – znajdzie. Ale ten cadillac był bardziej czołgiem niż samochodem; tak więc Dolan sam bardzo starannie zadbał o to, żeby nikt go nie znalazł.
Wcześniej czy później cadillac naturalnie się rozpadnie – zapewne pod ciężarem przejeżdżających po autostradzie olbrzymich samochodów – i kierowca któregoś z kolei pojazdu ujrzy szczerbę w nawierzchni ciągnącego się na zachód pasma szosy. Zainteresuje się tym Wydział Dróg i Autostrad i zarządzi kolejną przebudowę. A jeśli żaden z robotników zatrudnionych przez departament nie wykaże zainteresowania i nie zacznie bliżej zgłębiać przyczyny zapadnięcia się drogi, oficjalnie oświadczy się, że powodem była „dziura błotna” (tak to się zawsze określa) albo zmarzlina, bryła soli lub niewielkie, pustynne trzęsienie ziemi. Naprawią i życie potoczy się dalej.
Ogłoszono zaginięcie Dolana.
Wylano kilka łez.
Dziennikarz z Las Vegas Sun zasugerował, że Dolan zapewne gra w domino lub w bilard z Jimmym Hoffą.
Być może nie jest to tak dalekie od prawdy.
Ja czuję się świetnie.
Krzyż mam już w najlepszym porządku. Otrzymałem od lekarzy ścisłe zalecenie, żebym nie dźwigał ciężarów większych niż piętnaście kilogramów. Przestrzegam go. W tym roku trafiła mi się wyjątkowo wspaniała trzecia klasa, a poza tym mam wszelką pomoc, jakiej mogę potrzebować.
Przejeżdżałem wielokrotnie tamtą autostradą swoją nową acurą. Raz nawet zatrzymałem się, wysiadłem z samochodu (sprawdziwszy uprzednio, że szosa jest z obu stron pusta) i odlałem się dokładnie we właściwym miejscu. Ale mimo że miałem pełny pęcherz, strumień był wątły i moczu oddałem niewiele.
Kiedy odjeżdżałem z tego miejsca, nieustannie spoglądałem we wsteczne lusterko. Wiecie, miałem dziwaczne odczucie, że Dolan zamierza podnieść się z tylnego fotela, ciało będzie miał ciemne jak cynamon i naciągnięte na czaszce niczym skóra mumii, we włosach pełno piachu, a oczy i rolex lśniące.
Wtedy po raz ostatni jechałem szosą 71. Od tamtego czasu, kiedy wybieram się na zachód, jadę międzystanówką.
A Elizabeth? Podobnie jak Dolan umilkła. Czuję z tego powodu niewysłowioną ulgę.