Читать книгу Marzenia i koszmary - Stephen King B. - Страница 7

Ca­dil­lac Do­la­na

Оглавление

Ze­msta jest po­tra­wą, któ­rą naj­le­piej spo­ży­wać na zim­no.

Przy­sło­wie hisz­pań­skie

Cze­ka­łem i ob­ser­wo­wa­łem przez sie­dem lat. Do­lan. Wi­dzia­łem go, jak przy­cho­dzi i od­cho­dzi. Ob­ser­wo­wa­łem, jak uczęsz­cza do wy­twor­nych re­stau­ra­cji, ubra­ny w smo­king, za­wsze z inną ko­bie­tą ucze­pio­ną jego ra­mie­nia, za­wsze w to­wa­rzy­stwie dwóch ochro­nia­rzy. Ob­ser­wo­wa­łem, jak jego sta­lo­wo­sza­re wło­sy sta­wa­ły się ele­ganc­ko i mod­nie siwe, pod­czas gdy moje stop­nio­wo wy­pa­da­ły, aż za­czą­łem świe­cić łysą pałą. Ob­ser­wo­wa­łem, jak opusz­cza Las Ve­gas, uda­jąc się w swe re­gu­lar­ne piel­grzym­ki na Za­chod­nie Wy­brze­że; ob­ser­wo­wa­łem jego po­wro­ty. Dwa czy trzy razy ob­ser­wo­wa­łem z po­bo­cza szo­sy, jak jego se­dan ca­dil­lac De Vil­le, w ko­lo­rze ta­kim sa­mym jak wło­sy wła­ści­cie­la, prze­my­ka szo­są 71 w kie­run­ku Los An­ge­les. Kil­ka­krot­nie ob­ser­wo­wa­łem, jak tą samą sza­rą li­mu­zy­ną opusz­cza swój dom na Hol­ly­wo­od Hills, żeby wró­cić do Las Ve­gas – ale to zda­rza­ło mi się nie­czę­sto. Je­stem na­uczy­cie­lem. Na­uczy­cie­le nie mają tyle wol­ne­go cza­su i ta­kiej swo­bo­dy ru­chów jak bo­ga­ci gang­ste­rzy. Jest to po pro­stu czy­sto eko­no­micz­ny aspekt ży­cia.

Nie wie­dział, że go ob­ser­wu­ję. Nig­dy nie zbli­ży­łem się do nie­go na tyle, żeby mógł mnie do­strzec. Za­cho­wy­wa­łem ostroż­ność.

Za­bił moją żonę, czy ra­czej do­pro­wa­dził do jej śmier­ci; na jed­no wy­cho­dzi. Chce­cie po­znać szcze­gó­ły? Ode mnie się ich nie do­wie­cie. Je­śli pra­gnie­cie je po­znać, zaj­rzyj­cie do sta­rych ga­zet. Mia­ła na imię Eli­za­beth. Uczy­ła w tej sa­mej szko­le co ja. Zresz­tą uczę tam do dzi­siaj. Pro­wa­dzi­ła lek­cje z pierw­szy­mi kla­sa­mi. Dzie­cia­ki ją uwiel­bia­ły i my­ślę, że nie­któ­re nie za­po­mnia­ły uko­cha­nej na­uczy­ciel­ki, choć dzi­siaj mają już po kil­ka­na­ście lat. Ja rów­nież ją ko­cha­łem i ko­cham do te­raz. Nie mia­ła osza­ła­mia­ją­cej uro­dy, ale była ład­na. Była ci­cha i spo­koj­na, ale umia­ła się śmiać. Śnię o niej. Śnię o jej orze­cho­wych oczach. Nig­dy nie ist­nia­ła dla mnie inna ko­bie­ta. I nig­dy już się nie po­ja­wi.

Po­wi­nę­ła mu się noga. Do­la­no­wi. To wszyst­ko, co mu­si­cie wie­dzieć. Jed­no­cze­śnie zna­la­zła się tam Eli­za­beth. W nie­wła­ści­wym miej­scu i o nie­wła­ści­wym cza­sie. Była świad­kiem tego, jak po­wi­nę­ła mu się noga. Po­szła na po­li­cję, stam­tąd ode­sła­no ją do FBI. Zo­sta­ła prze­słu­cha­na i wy­ra­zi­ła zgo­dę, oświad­czy­ła, że bę­dzie ze­zna­wać jako świa­dek. Za­pew­nio­no jej wpraw­dzie ochro­nę, lecz i FBI po­wi­nę­ła się noga albo nie do­ce­ni­ło Do­la­na. A może i jed­no, i dru­gie. Tak czy owak, pew­ne­go wie­czo­ru Eli­za­beth wsia­dła do sa­mo­cho­du, a pod­łą­czo­ny do sta­cyj­ki ła­du­nek dy­na­mi­tu spra­wił, że zo­sta­łem wdow­cem. To on zro­bił ze mnie wdow­ca – Do­lan.

Kie­dy za­bra­kło je­dy­ne­go świad­ka, zo­stał zwol­nio­ny. On wró­cił do swe­go świa­ta, ja do swe­go. Wy­twor­ny apar­ta­ment na da­chu wie­żow­ca dla nie­go, dla mnie pu­sty nie­wiel­ki do­mek. Dla nie­go pięk­ne ko­bie­ty w fu­trach i błysz­czą­cych wie­czo­ro­wych stro­jach, dla mnie ci­sza. Czte­ry sza­re li­mu­zy­ny mar­ki Ca­dil­lac rocz­nie dla nie­go, dla mnie sta­ry bu­ick ri­vie­ra. Jemu wło­sy po­si­wia­ły, mnie po pro­stu wy­szły.

Ale ob­ser­wo­wa­łem.

O tak, by­łem bar­dzo ostroż­ny! Bar­dzo. Wie­dzia­łem, kim jest i na co go stać. Wie­dzia­łem, że zgnió­tł­by mnie jak ro­ba­ka, gdy­by do­wie­dział się lub do­my­ślił, co dla nie­go szy­ku­ję. Dla­te­go by­łem ostroż­ny.

Pod­czas let­nich wa­ka­cji przed trze­ma laty to­wa­rzy­szy­łem mu (w roz­trop­nej od­le­gło­ści) w dro­dze do Los An­ge­les, do­kąd jeź­dził re­gu­lar­nie. Za­trzy­mał się w swej ele­ganc­kiej re­zy­den­cji i wy­da­wał przy­ję­cia (skry­ty w bez­piecz­nym cie­niu na naj­bliż­szej prze­czni­cy, ob­ser­wo­wa­łem przy­jeż­dża­ją­cych i od­jeż­dża­ją­cych go­ści i jesz­cze bar­dziej wsią­ka­łem w mrok, kie­dy po­ja­wia­ły się od­by­wa­ją­ce pa­trol po­li­cyj­ne ra­dio­wo­zy). Za­trzy­ma­łem się w ta­nim ho­te­li­ku, gdzie go­ście za gło­śno na­sta­wia­li ra­dia, a w oknach mego po­ko­ju lśni­ły ja­skra­we świa­tła neo­nu miesz­czą­ce­go się po dru­giej stro­nie uli­cy baru, w któ­rym wy­stę­po­wa­ły dziew­czę­ta w to­ples­sach. No­ca­mi, kie­dy już za­pa­da­łem w sen, śni­ły mi się orze­cho­we oczy Eli­za­beth, śni­łem, że wca­le się to wszyst­ko nie wy­da­rzy­ło, i cza­sa­mi, gdy się bu­dzi­łem, na twa­rzy mia­łem śla­dy łez.

Po­wo­li tra­ci­łem na­dzie­ję.

Ro­zu­mie­cie, cią­gle był do­brze strze­żo­ny; tak do­brze strze­żo­ny. Nie ru­szał się z domu na krok bez dwóch uzbro­jo­nych po zęby go­ry­li, a jeź­dził opan­ce­rzo­nym ca­dil­la­kiem. A tak­że wy­po­sa­żo­nym w ogrom­ne, ra­dial­ne, sa­mo­usz­czel­nia­ją­ce opo­ny, tak lu­bia­ne przez awan­tur­ni­czych dyk­ta­to­rów nie­wiel­kich, nie­spo­koj­nych pań­ste­wek.

I wte­dy wła­śnie, gdy to­wa­rzy­szy­łem mu po raz ostat­ni, wy­my­śli­łem spo­sób, w jaki moż­na to zro­bić… Zna­la­złem spo­sób i okrop­nie się wy­stra­szy­łem.

To­wa­rzy­szy­łem mu w dro­dze po­wrot­nej do Las Ve­gas, ale trzy­ma­łem się za nim w od­le­gło­ści pół­to­ra, a cza­sem trzech lub czte­rech ki­lo­me­trów. Kie­dy prze­ci­na­li­śmy pu­sty­nię, ja­dąc w kie­run­ku wschod­nim, jego sa­mo­chód był za­le­d­wie lśnią­cym na ho­ry­zon­cie ma­leń­kim punk­ci­kiem od­bi­te­go od ka­ro­se­rii sło­necz­ne­go świa­tła, a ja my­śla­łem o Eli­za­beth i o tym, jak cu­dow­nie słoń­ce skrzy­ło się w jej wło­sach.

Trzy­ma­łem się w bar­dzo du­żej od­le­gło­ści. Był śro­dek ty­go­dnia i na au­to­stra­dzie US 71 pa­no­wał nie­wiel­ki ruch. Na pu­stej szo­sie tro­pie­nie in­ne­go sa­mo­cho­du sta­je się uciąż­li­we i nie­bez­piecz­ne – o tym wie na­wet na­uczy­ciel ze szko­ły pod­sta­wo­wej. Mi­ną­łem po­ma­rań­czo­wy znak z na­pi­sem: OB­JAZD ZA 8 KI­LO­ME­TRÓW i zwięk­szy­łem dzie­lą­cy nas dy­stans. Na pu­styn­nych ob­jaz­dach wszy­scy po­ru­sza­ją się bar­dzo po­wo­li, a ja nie chcia­łem za­nad­to zbli­żyć się do sza­re­go ca­dil­la­ca for­su­ją­ce­go ja­kąś dru­go­rzęd­ną, po­rż­nię­tą ko­le­ina­mi dro­gę.

OB­JAZD ZA 5 KI­LO­ME­TRÓW – po­ja­wił się ko­lej­ny na­pis, a pod nim: RO­BO­TY DRO­GO­WE PRZY UŻY­CIU DY­NA­MI­TU. WY­ŁĄ­CZYĆ RA­DIA CB.

Przy­po­mniał mi się film, któ­ry oglą­da­łem dwa lata wcze­śniej. Na fil­mie tym uzbro­je­ni ra­bu­sie, usta­wiw­szy przy dro­dze fał­szy­we zna­ki, zwa­bi­li opan­ce­rzo­ną li­mu­zy­nę na pu­sty­nię. Kie­dy kie­row­ca, zma­mio­ny fał­szy­wy­mi zna­ka­mi, skrę­cił w opu­sto­sza­łą, wiej­ską dro­gę (na pu­sty­ni ist­nie­je wie­le ta­kich szla­ków wy­dep­ta­nych przez sta­da owiec, dróg pro­wa­dzą­cych do od­le­głych rancz oraz sta­rych, rzą­do­wych trak­tów wio­dą­cych do­ni­kąd), zło­dzie­je usu­nę­li zna­ki, żeby się upew­nić, że nie po­ja­wi się ja­kiś inny, przy­pad­ko­wy sa­mo­chód, i tak dłu­go ob­le­ga­li zwa­bio­ny w pu­łap­kę opan­ce­rzo­ny wóz, aż wy­leź­li z nie­go ochro­nia­rze.

Za­bi­li ochro­nia­rzy.

Pa­mię­tam ten szcze­gół.

Za­bi­li ochro­nia­rzy!

Do­tar­łem do ob­jaz­du i skrę­ci­łem w wy­bo­isty szlak. Dro­ga, jak to prze­wi­dy­wa­łem, była w fa­tal­nym sta­nie – za­sy­pa­na pia­skiem, wą­ska dwu­pa­smów­ka, peł­na dziur i ko­le­in, na któ­rych mój sta­ry bu­ick trząsł się i ję­czał. Wy­ma­gał no­wych amor­ty­za­to­rów, a to bar­dzo po­waż­ny wy­da­tek dla na­uczy­cie­la, na­wet dla bez­dziet­ne­go wdow­ca, któ­ry nie ma żad­ne­go hob­by z wy­jąt­kiem pra­gnie­nia ze­msty.

Po­mysł przy­szedł mi do gło­wy w chwi­li, gdy bu­ick trząsł się i pod­ska­ki­wał na nie­rów­nej dro­dze. Za­miast na­stęp­nym ra­zem po­dą­żać za ca­dil­la­kiem Do­la­na w dro­dze z Las Ve­gas do Los An­ge­les albo z Los An­ge­les do Las Ve­gas, po­wi­nie­nem go wy­prze­dzić – po­je­chać przo­dem. Po­wi­nie­nem po­sta­wić fał­szy­we zna­ki ob­jaz­du, ta­kie same jak na fil­mie, i wy­wieść Do­la­na na od­lu­dzie, w pu­ste, ci­che i oto­czo­ne gó­ra­mi roz­cią­ga­ją­cy­mi się na wschód od Las Ve­gas miej­sce. Po­tem na­tych­miast usu­nąć zna­ki, jak zro­bi­li to ra­bu­sie na fil­mie…

Bru­tal­nie wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści. Przed sobą, tuż przed sobą, uj­rza­łem za­par­ko­wa­ne­go na py­li­stym po­bo­czu ca­dil­la­ca Do­la­na. Jed­na opo­na, sa­mo­usz­czel­nia­ją­ca się albo i nie, była pła­ska. Nie, nie pła­ska. Zo­sta­ła ro­ze­rwa­na na strzę­py. Za­pew­ne winę za to po­no­sił ja­kiś ostry ka­wa­łek ska­ły, któ­ry ude­rzył w opo­nę ni­czym mi­nia­tu­ro­wa mina prze­ciw­czoł­go­wa. Je­den z dwóch ochro­nia­rzy po­chy­lo­ny był przy usta­wio­nym z przo­du pod­no­śni­ku. Dru­gi – ol­brzym ze spo­co­ną, świń­ską twa­rzą, stał obok sa­me­go Do­la­na, za­pew­nia­jąc mu bez­pie­czeń­stwo. Wi­dzi­cie sami, na­wet na środ­ku pu­sty­ni nikt nie miał szans zbli­żyć się do Do­la­na.

Do­lan stał obok auta, szczu­pły, w roz­pię­tej pod szy­ją ko­szu­li i w czar­nych spodniach, pu­styn­ny wiatr roz­wie­wał mu siwe wło­sy. Pa­lił pa­pie­ro­sa i spo­glą­dał na męż­czyzn zu­peł­nie tak, jak­by znaj­do­wa­li się w re­stau­ra­cji, na sali ba­lo­wej lub w sa­lo­nie.

Jego wzrok spo­czął na chwi­lę na przed­niej szy­bie bu­ic­ka. Na­sze oczy spo­tka­ły się, ale po chwi­li Do­lan od­wró­cił gło­wę. Naj­wy­raź­niej mnie nie po­znał, jak­kol­wiek raz już wi­dział mnie przed sied­mio­ma laty (wte­dy mia­łem jesz­cze wło­sy!), gdy pod­czas wstęp­ne­go prze­słu­cha­nia sie­dzia­łem obok żony.

Prze­ra­że­nie, ja­kie ogar­nę­ło mnie w chwi­li nie­ocze­ki­wa­ne­go spo­tka­nia, za­mie­ni­ło się w śle­pą fu­rię.

Przez gło­wę prze­mknę­ła mi myśl, żeby opu­ścić okno po stro­nie pa­sa­że­ra i wrza­snąć: „Jak śmia­łeś mnie za­po­mnieć? Jak śmia­łeś mnie tak zbyć?”. Och, na­tu­ral­nie, był­by to czyn sza­leń­czy. To bar­dzo do­brze, że mnie za­po­mniał, to miło, że tak mnie zbył. Le­piej być my­szą kry­ją­cą się za bo­aze­rią i prze­gry­za­ją­cą prze­wo­dy. Le­piej być pa­ją­kiem snu­ją­cym wy­so­ko pod ryn­ną swo­ją za­bój­czą sieć.

Mo­zo­lą­cy się w po­cie czo­ła przy pod­no­śni­ku ochro­niarz za­ma­chał ręką. Nie tyl­ko Do­lan mnie za­po­mniał. Po­pa­trzy­łem obo­jęt­nie na ge­sty­ku­lu­ją­ce­go w moją stro­nę męż­czy­znę, ży­cząc mu w du­chu za­wa­łu lub wy­le­wu, naj­le­piej obu tych przy­pa­dło­ści jed­no­cze­śnie. Po­je­cha­łem da­lej – ale w gło­wie hu­cza­ło mi i pul­so­wa­ło, a przez kil­ka chwil góry na ho­ry­zon­cie fa­lo­wa­ły mi w oczach i wi­dzia­łem je po­dwój­nie.

Gdy­bym miał pi­sto­let! – po­my­śla­łem. – Gdy­bym tyl­ko miał pi­sto­let! Gdy­bym tyl­ko miał pi­sto­let, ode­brał­bym mu raz na za­wsze jego par­szy­we, od­ra­ża­ją­ce ży­cie!

Kie­dy prze­je­cha­łem kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów, wró­cił mi zdro­wy roz­są­dek. Gdy­bym miał pi­sto­let, je­dy­nym moim zy­skiem by­ła­by wła­sna śmierć. Gdy­bym miał pi­sto­let, mógł­bym je­dy­nie za­trzy­mać się obok pra­cu­ją­ce­go przy le­war­ku go­ry­la, któ­ry do mnie ma­chał, wy­siąść z sa­mo­cho­du i na oślep za­sy­pać pu­styn­ny kra­jo­braz gra­dem kul. Może na­wet ko­goś bym zra­nił. Ale po­tem oni za­strze­li­li­by mnie i po­cho­wa­li w bez­i­mien­nym, płyt­kim gro­bie. Wte­dy Do­lan znów cią­gał­by się z pięk­ny­mi ko­bie­ta­mi, od­by­wał swo­je piel­grzym­ki sre­brzy­stym ca­dil­la­kiem z Las Ve­gas do Los An­ge­les i z po­wro­tem, a w tym cza­sie pu­styn­ne zwie­rzę­ta od­grze­ba­ły­by moje szcząt­ki i wal­czy­ły o ko­ści w zim­nym świe­tle księ­ży­ca. I nikt nie po­mścił­by Eli­za­beth… Nikt.

To­wa­rzy­szą­cy mu męż­czyź­ni po­tra­fi­li tyl­ko za­bi­jać. Ja po­tra­fi­łem tyl­ko uczyć trze­cio­kla­si­stów.

To nie film – na­po­mnia­łem się w du­chu, kie­dy z po­wro­tem wjeż­dża­łem na au­to­stra­dę i mi­ja­łem po­ma­rań­czo­wą ta­bli­cę z na­pi­sem: KO­NIEC RO­BÓT DRO­GO­WYCH. STAN NE­VA­DA DZIĘ­KU­JE­MY. Gdy­bym kie­dy­kol­wiek po­my­lił film z rze­czy­wi­sto­ścią, są­dząc, że ły­sie­ją­cy, cier­pią­cy na krót­ko­wzrocz­ność na­uczy­ciel trze­ciej kla­sy szko­ły pod­sta­wo­wej mógł­by prze­kształ­cić się w Dir­ty’ego Har­ry’ego na­praw­dę, a nie wy­łącz­nie w ma­rze­niach, nikt nig­dy nie po­mścił­by Eli­za­beth. Nig­dy.

Ale czy w ogó­le moż­na się ze­mścić? Czy moż­na?

Po­mysł usta­wie­nia fał­szy­wych zna­ków był rów­nie ro­man­tycz­ny i nie­re­al­ny jak po­mysł wy­sko­cze­nia z sa­mo­cho­du i po­ło­że­nia tru­pem ca­łej trój­ki. Kto niby miał to zro­bić? Ja? Ja, któ­ry ostat­ni raz strze­la­łem w wie­ku szes­na­stu lat, a na do­da­tek nig­dy nie mia­łem w ręku pi­sto­le­tu.

Na­wet na fil­mie taka rzecz jest nie­moż­li­wa do zre­ali­zo­wa­nia bez ca­łej do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­py. To oczy­wi­ste na­wet dla ta­kie­go ro­man­ty­ka jak ja. Na fil­mie było ich ośmiu czy dzie­wię­ciu, po­dzie­lo­nych na dwa od­dzia­ły, któ­re kon­tak­to­wa­ły się ze sobą za po­mo­cą ra­dio­te­le­fo­nów. Je­den krą­żył na­wet nad au­to­stra­dą w nie­wiel­kim sa­mo­lo­cie, żeby się upew­nić, że opan­ce­rzo­ne­mu po­jaz­do­wi, kie­dy zbli­żał się do fał­szy­we­go ob­jaz­du, nie to­wa­rzy­szy ża­den inny sa­mo­chód.

Bez wąt­pie­nia całą in­try­gę wy­my­ślił ja­kiś oty­ły sce­na­rzy­sta sie­dzą­cy na brze­gu ba­se­nu z piña co­la­da w jed­nym ręku, dłu­go­pi­sem Pen­te­la w dru­gim i z roz­ło­żo­ną przed no­sem pra­wie pod­ręcz­ni­ko­wo trak­to­wa­ną książ­ką Ed­ga­ra Wal­la­ce’a. Po­nad­to ów je­go­mość miał jesz­cze całą ar­mię asy­sten­tów, któ­rzy po­mo­gli mu do­pra­co­wać po­mysł. Ja by­łem sam.

Plan do ni­cze­go. Po pro­stu chwi­lo­wy, po­ro­nio­ny po­mysł, ja­kich tyle przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy przez te wszyst­kie lata, jak po­mysł z tru­ją­cym ga­zem wpusz­czo­nym do prze­wo­dów sys­te­mu kli­ma­ty­za­cyj­ne­go Do­la­na, po­mysł pod­ło­że­nia bom­by w jego re­zy­den­cji w Los An­ge­les czy też idea zdo­by­cia ja­kiejś mor­der­czej bro­ni, na przy­kład ba­zo­oki, z któ­rą, gdy je­chał­by szo­są 71 na wschód do Ve­gas lub na za­chód do Los An­ge­les, za­mie­nił­bym jego prze­klę­te­go srebr­ne­go ca­dil­la­ca w kulę ognia.

Le­piej tego za­nie­chać. Od­rzu­cić to wszyst­ko.

Ale to nie­moż­li­we. Bo to nie chce odejść.

Ode­tnij go – wsta­wiał się w mo­jej gło­wie za Eli­za­beth ja­kiś we­wnętrz­ny głos. – Ode­tnij go tak, jak wy­szko­lo­ny owcza­rek od­ci­na od sta­da wska­za­ne przez wła­ści­cie­la ja­gnię. Wy­pro­wadź go na ma­now­ce, na od­lu­dzie, i tam za­bij. Za­bij ich wszyst­kich.

Do ni­cze­go. Mu­sia­łem po­go­dzić się z praw­dą, że sko­ro czło­wiek taki jak Do­lan po­zo­sta­wał przy ży­ciu, mu­siał szcze­gól­nie wy­ostrzyć w so­bie in­stynkt prze­trwa­nia – wy­ostrzyć za­pew­ne do sta­nu pa­ra­noi. On i jego lu­dzie w jed­nej chwi­li zo­rien­tu­ją się w pod­stę­pie z ob­jaz­dem.

A jed­nak dzi­siaj skrę­ci­li – od­parł we­wnętrz­ny głos wsta­wia­ją­cy się za Eli­za­beth. – Na­wet się nie za­wa­ha­li. Skrę­ci­li po­tul­nie jak ba­ran­ki.

Ale wie­dzia­łem też – tak, skądś to wie­dzia­łem – że lu­dzie po­kro­ju Do­la­na, lu­dzie przy­po­mi­na­ją­cy bar­dziej wil­ki niż czło­wie­ka, po­tra­fią ja­kimś szó­stym zmy­słem zwę­szyć nie­bez­pie­czeń­stwo. Mógł­bym wy­kraść z ja­kie­goś przy­droż­ne­go ba­ra­ku praw­dzi­we ta­bli­ce na­ka­zu­ją­ce ob­jazd i usta­wić je we wła­ści­wych miej­scach. Mógł­bym na­wet usta­wić owe flu­ore­scen­cyj­ne, po­ma­rań­czo­we pa­choł­ki dro­go­we i wy­ma­lo­wać kil­ka zna­ków na sa­mej szo­sie. Mógł­bym to wszyst­ko zro­bić, a mimo to Do­lan zwę­szył­by za­pach potu po­cho­dzą­cy z mo­ich rąk. Zwę­szył­by go na­wet przez pan­cer­ne szy­by swo­jej li­mu­zy­ny. Za­mknął­by oczy, ode­brał­by te­le­pa­tycz­nie gdzieś w naj­głęb­szych ot­chła­niach swe­go umy­słu wy­ma­wia­ne prze­ze mnie imię Eli­za­beth.

Głos, któ­ry pod moją czasz­ką wsta­wiał się za Eli­za­beth, za­milkł i nie od­zy­wał się dłuż­szy czas. Kie­dy jed­nak w za­się­gu wzro­ku po­ja­wi­ło się Ve­gas – spo­wi­te błę­kit­na­wą mgieł­ką i drżą­ce na krań­cach w bi­ją­cym z pu­sty­ni upa­le – za­brzmiał po­now­nie.

Za­tem nie pró­buj zwo­dzić go fał­szy­wym ob­jaz­dem – szep­nę­ło mi coś pod czasz­ką. – Zwiedź go praw­dzi­wym.

Wje­cha­łem bu­ic­kiem na po­bo­cze i z ca­łych sił na­ci­sną­łem ha­mul­ce. Roz­war­ty­mi ze zdu­mie­nia oczy­ma ga­pi­łem się we wstecz­ne lu­ster­ko.

W gło­wie wsta­wia­ją­cy się za Eli­za­beth głos wy­buch­nął śmie­chem. Dzi­kim, obłą­kań­czym śmie­chem. Po chwi­li mu za­wtó­ro­wa­łem.

Kie­dy po­ja­wi­łem się w klu­bie re­kre­acyj­nym przy Dzie­wią­tej Uli­cy, zgro­ma­dze­ni tam na­uczy­cie­le wy­buch­nę­li na mój wi­dok śmie­chem. Któ­ryś chciał wie­dzieć, kto wy­sma­ro­wał mi pia­skiem twarz. Też od­po­wie­dzia­łem śmie­chem. Osob­ni­ków ta­kich jak ja lu­dzie nie po­dej­rze­wa­ją o nic tak dłu­go, do­pó­ki ci śmie­ją się wraz z in­ny­mi. A poza tym, dla­cze­go mia­łem się nie śmiać? Osta­tecz­nie moja żona nie żyła już od sied­miu lat, praw­da? Po­zo­stał z niej w trum­nie tyl­ko proch, wło­sy i kil­ka ko­ści! Dla­cze­go więc nie miał­bym się śmiać? Kie­dy czło­wiek na­gle prze­sta­je to ro­bić, lu­dzie za­czy­na­ją po­dej­rze­wać, że coś jest z nim nie tak.

Śmia­łem się wraz z nimi, jak­kol­wiek przez całą je­sień i zimę bo­la­ły mnie mię­śnie. Śmia­łem się, mimo że nie­ustan­nie by­łem głod­ny – żad­nych dru­gich śnia­dań, żad­nych prze­ką­sek póź­nym wie­czo­rem, żad­ne­go piwa, żad­nych przed­obied­nich gi­nów z to­ni­kiem. Wy­łącz­nie wo­ło­wi­na lub ba­ra­ni­na i dużo, dużo, dużo wa­rzyw.

Na Boże Na­ro­dze­nie ku­pi­łem so­bie na­uti­lu­sa.

Nie, nie­zu­peł­nie tak. To Eli­za­beth ku­pi­ła mi na Boże Na­ro­dze­nie ten przy­rząd do ćwi­czeń si­ło­wych.

Już nie wi­dy­wa­łem Do­la­na tak re­gu­lar­nie. By­łem zbyt za­ję­ty przy­go­to­wa­nia­mi, zrzu­ca­niem brzu­cha, roz­wi­ja­niem mię­śni ra­mion, klat­ki pier­sio­wej i nóg. Przy­cho­dzi­ły jed­nak chwi­le, gdy ogar­nia­ło mnie znie­chę­ce­nie, opa­da­ły czar­ne my­śli, że już nie zdo­łam od­zy­skać peł­nej spraw­no­ści fi­zycz­nej, że nie po­tra­fię funk­cjo­no­wać bez dru­gie­go śnia­da­nia, bez pier­nicz­ków w cze­ko­la­dzie i, od cza­su do cza­su, so­lid­nej por­cji śmie­tan­ki do kawy. Kie­dy na­cho­dził mnie taki na­strój, par­ko­wa­łem sa­mo­chód na­prze­ciw­ko któ­rejś z ulu­bio­nych re­stau­ra­cji Do­la­na albo sze­dłem do któ­re­goś z klu­bów, gdzie czę­sto by­wał, i cze­ka­łem, aż po­ja­wi się z uwie­szo­ną na ra­mie­niu aro­ganc­ką, zim­ną blon­dyn­ką lub ro­ze­śmia­nym, ru­do­wło­sym wam­pem – albo z obie­ma tego ro­dza­ju ko­bie­ta­mi – i wy­sią­dzie z si­we­go ni­czym mgła ca­dil­la­ca. Oto on, czło­wiek, któ­ry za­bił moją Eli­za­beth, oto on w ośle­pia­ją­co bia­łej ko­szu­li od Bi­ja­na, ze zło­tym ro­le­xem ci­ska­ją­cym mi­go­tli­we lśnie­nia w świa­tłach noc­ne­go lo­ka­lu. Kie­dy by­łem znie­chę­co­ny i zmor­do­wa­ny, sze­dłem do Do­la­na ni­czym umie­ra­ją­cy z pra­gnie­nia na pu­sty­ni czło­wiek do oazy. Spi­ja­łem jego za­tru­tą wodę, któ­ra w jed­nej chwi­li orzeź­wia­ła mnie i sta­wia­ła na nogi.

W lu­tym za­czą­łem co­dzien­nie bie­gać, a ko­le­dzy na­uczy­cie­le śmia­li się z mo­jej ły­sej gło­wy, bo po­ró­żo­wia­ła od słoń­ca i za­czę­ła się łusz­czyć z niej skó­ra. Póź­niej ró­żo­wia­ła co­raz moc­niej i jesz­cze bar­dziej się łusz­czy­ła bez wzglę­du na to, ile kre­mu prze­ciw­sło­necz­ne­go bym na nią nie na­ło­żył. Wtó­ro­wa­łem im śmie­chem, choć wie­lo­krot­nie bli­ski by­łem utra­ty przy­tom­no­ści, a przez dłu­gie mi­nu­ty przed koń­cem bie­gu drę­czy­ły mnie po­twor­ne skur­cze mię­śni ści­ska­ją­ce łyd­ki i uda ni­czym sta­lo­we ima­dło.

Kie­dy przy­szło lato, zło­ży­łem w Wy­dzia­le Dróg i Au­to­strad w Ne­va­dzie po­da­nie o przy­ję­cie do pra­cy. Miej­ski urząd pra­cy nie­chęt­nie pod­stem­plo­wał for­mu­larz i skie­ro­wał do okrę­go­we­go nad­zor­cy, nie­ja­kie­go Ha­rveya Bloc­ke­ra. Bloc­ker był wy­so­kim męż­czy­zną o skó­rze spa­lo­nej słoń­cem Ne­va­dy pra­wie na czar­no. Miał na so­bie dżin­sy, za­ku­rzo­ne buty ro­bo­cze i nie­bie­ski pod­ko­szu­lek z ob­cię­ty­mi rę­ka­wa­mi. Na przo­dzie ko­szul­ki wid­niał na­pis: ZŁE NA­STA­WIE­NIE. Pod skó­rą gra­ły mu splo­ty wspa­nia­le roz­wi­nię­tych mię­śni. Po­pa­trzył na moje po­da­nie. Po­tem spoj­rzał na mnie i wy­buch­nął śmie­chem. Pa­pier wy­glą­dał bar­dzo za­baw­nie w jego ol­brzy­miej dło­ni.

– Chy­ba stro­isz so­bie żar­ty, przy­ja­cie­lu. Tak, na pew­no! Mó­wi­my o pu­styn­nym słoń­cu i pu­styn­nym ża­rze, a nie o tych gów­nia­nych so­la­riach dla yup­pies. Co tak na­praw­dę ro­bisz w ży­ciu, bra­cisz­ku?

– Je­stem na­uczy­cie­lem – od­par­łem. – Uczę w trze­ciej kla­sie.

– Och, sło­necz­ko ty moje – od­parł i po­now­nie ryk­nął śmie­chem. – Zejdź mi z oczu, do­brze?

Mia­łem ze­ga­rek kie­szon­ko­wy. Otrzy­ma­łem go od pra­dziad­ka, któ­ry pra­co­wał przy bu­do­wie ostat­nie­go od­cin­ka ogrom­nej li­nii ko­lei trans­kon­ty­nen­tal­nej. Ro­dzin­na le­gen­da gło­si, że pra­co­wał tam aż do chwi­li, kie­dy wbi­to w pod­kład ostat­ni, zło­ty gwóźdź. Wy­ją­łem ze­ga­rek za de­wiz­kę i za­dyn­da­łem nim przed no­sem Bloc­ke­ra.

– A to pan wi­dzi? – za­py­ta­łem. – Jest war­te sześć­set, może sie­dem­set do­la­rów.

– Czy ma to być ła­pów­ka? – Bloc­ker znów do­stał pa­rok­sy­zmu we­so­ło­ści. Był z nie­go strasz­li­wy śmie­szek. – Czło­wie­ku, sły­sza­łem o lu­dziach, któ­rzy wcho­dzi­li w ukła­dy z dia­błem, ale po raz pierw­szy spo­ty­kam ko­goś, kto za po­mo­cą ła­pów­ki sam chce się do­stać do pie­kła. – Po­pa­trzył na mnie ze współ­czu­ciem.

– Może ci się tyl­ko wy­da­je, że wiesz, w co chcesz wdep­nąć, ale ja je­stem tu­taj po to, żeby ci po­wie­dzieć, że nie masz o tym zie­lo­ne­go po­ję­cia. Na za­chód od In­dian Springs spo­ty­ka­łem już w lip­cu tem­pe­ra­tu­ry do­cho­dzą­ce do sześć­dzie­się­ciu pię­ciu stop­ni. Naj­sil­niej­si wy­mię­ka­ją. A ty, bra­cisz­ku, do naj­sil­niej­szych nie na­le­żysz. Nie mu­sisz ścią­gać ko­szu­li, żeby wy­prę­żyć tych kil­ka nędz­nych mu­sku­łów wy­ro­bio­nych w klu­bie kul­tu­ry­stycz­nym dla yup­pie. Zresz­tą na­tych­miast byś so­bie te mię­śnie na­de­rwał.

– Pro­szę spraw­dzić mnie przez je­den dzień. Nie na­de­rwę so­bie mię­śni, a po pro­stu odej­dę. Pro­szę za­trzy­mać ten ze­ga­rek. Nie kłóć­my się.

– Pie­przysz.

Po­pa­trzy­łem na Bloc­ke­ra, a on przez dłuż­szą chwi­lę spo­glą­dał na mnie.

– Fak­tycz­nie nie pie­przysz – po­wie­dział w koń­cu ze zdzi­wie­niem.

– Nie.

– Dasz ten ze­ga­rek na prze­cho­wa­nie Tin­ke­ro­wi? – za­py­tał, wska­zu­jąc kciu­kiem Mu­rzy­na o cy­klo­piej po­stu­rze, któ­ry w far­bo­wa­nej weł­nia­nej ko­szu­li sie­dział nie opo­dal w ka­bi­nie spy­char­ki, za­ja­dał pla­cek owo­co­wy od McDo­nal­da i przy­słu­chi­wał się na­szej roz­mo­wie.

– Moż­na mu za­ufać?

– Masz nie­wy­pa­rzo­ną gębę, ko­leś.

– A więc niech prze­cho­wa go do chwi­li, kie­dy zde­cy­du­je pan, czy mam wy­no­sić się na­tych­miast, czy do­pie­ro we wrze­śniu, kie­dy będę mu­siał wra­cać do szko­ły.

– Co mam zro­bić?

Wska­za­łem for­mu­larz z biu­ra pra­cy.

– Pod­pi­sać to. Nic wię­cej.

– Upa­dłeś na gło­wę.

Po­my­śla­łem o Do­la­nie, o Eli­za­beth i nie ode­zwa­łem się sło­wem.

– Za­czniesz od naj­bar­dziej gów­nia­nej ro­bo­ty – ostrzegł Bloc­ker. – Bę­dziesz zrzu­cał ło­pa­tą z tyłu cię­ża­rów­ki go­rą­cy as­falt i za­le­wał nim dziu­ry. Nie dla­te­go, że za­le­ży mi na two­im prze­klę­tym ze­gar­ku, choć był­bym bar­dziej niż rad, gdy­by tra­fił w moje ręce, ale dla­te­go, że w ten spo­sób za­czy­na­ją tu wszy­scy.

– W po­rząd­ku.

– Tak dłu­go, aż zro­zu­miesz, bra­cisz­ku.

– Ro­zu­miem.

– Nie ro­zu­miesz – od­parł Bloc­ker. – Do­pie­ro zro­zu­miesz.

No i miał ra­cję.

Z na­stęp­nych dwóch ty­go­dni pa­mię­tam tyle co nic – zgar­nia­łem ło­pa­tą go­rą­cy as­falt, za­le­pia­łem nim dziu­rę w jezd­ni i ze zwie­szo­ną gło­wą wlo­kłem się za cię­ża­rów­ką, do­pó­ki nie za­trzy­ma­ła się przy ko­lej­nym wy­bo­ju. Cza­sa­mi pra­co­wa­li­śmy na Stri­pie i wte­dy do­bie­gał mnie dźwięk dzwon­ków oznaj­mu­ją­cych peł­ną pulę przy sto­li­kach po­ke­ro­wych w ka­sy­nach. Od­no­si­łem wra­że­nie, że to dzwo­ni mi pod czasz­ką. Uno­si­łem gło­wę i wi­dzia­łem, że Ha­rvey Bloc­ker ob­ser­wu­je mnie z wy­ra­zem oso­bli­wej li­to­ści, jego twarz lśni­ła w bi­ją­cym od roz­pa­lo­nej szo­sy upa­le. Nie­kie­dy przy­glą­da­łem się Tin­ke­ro­wi sie­dzą­ce­mu pod bre­zen­tem skry­wa­ją­cym ka­bi­nę bul­do­że­ra. Tin­ker wy­cią­gał ze­ga­rek mego dziad­ka i bu­jał go na łań­cusz­ku. Ze­ga­rek lśnił w pro­mie­niach słoń­ca.

To­czy­łem ze sobą strasz­li­wą wal­kę, żeby nie ze­mdleć, żeby za­cho­wać przy­tom­ność. Wy­trzy­ma­łem cały czer­wiec, mi­nął pierw­szy ty­dzień lip­ca. Pew­ne­go dnia pod­czas prze­rwy na lunch, kie­dy ja­dłem ka­nap­kę trzy­ma­ną w drżą­cej dło­ni, przy­siadł się do mnie Bloc­ker. Po­tra­fi­łem tak nie­raz drżeć do dzie­sią­tej wie­czo­rem. To od upa­łu. Drża­łem i nie­wie­le bra­ko­wa­ło, że­bym ze­mdlał. Ale w ta­kich chwi­lach my­śla­łem o Do­la­nie i uda­wa­ło mi się tyl­ko drżeć.

– Cią­gle bra­ku­je ci siły, bra­cisz­ku – ode­zwał się Bloc­ker.

– Nie – od­par­łem. – Ale jak ktoś po­wie­dział, trze­ba wziąć pod uwa­gę su­ro­wiec wyj­ścio­wy.

– W każ­dej chwi­li się spo­dzie­wam, że po­pa­trzę w two­ją stro­nę, a ty bę­dziesz le­żał nie­przy­tom­ny na środ­ku dro­gi. Ale ty naj­wy­raź­niej wca­le nie za­mie­rzasz mdleć.

– Nie, nie za­mie­rzam.

– Tak, nie za­mie­rzasz. Tyle że je­śli w dal­szym cią­gu bę­dziesz szedł z ło­pa­tą za cię­ża­rów­ką, to w koń­cu ze­mdle­jesz.

– Nie.

– Bra­cisz­ku, naj­więk­sze upa­ły do­pie­ro się zbli­ża­ją. Tink na­zy­wa tę po­go­dę pie­kar­ni­kiem.

– Wy­trzy­mam.

Wy­cią­gnął coś z kie­sze­ni. Był to ze­ga­rek mego pra­dziad­ka. Po­ło­żył mi go na ko­la­nach.

– Za­bierz ten pie­przo­ny ze­ga­rek – po­wie­dział z nie­sma­kiem.

– Nie po­trze­bu­ję go.

– Prze­cież do­bi­li­śmy tar­gu.

– Od­wo­łu­ję to.

– Je­śli wy­rzu­cisz mnie z ro­bo­ty, po­zwę cię do sądu ar­bi­tra­żo­we­go – od­rze­kłem. – Pod­pi­sa­łeś mój for­mu­larz. Je­śli…

– Wca­le cię nie wy­wa­lę – od­parł i od­wró­cił twarz. – Chcę, żeby Tink na­uczył cię ob­słu­gi­wać ła­do­war­kę czo­ło­wą.

Przy­pa­try­wa­łem mu się dłu­go, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć. Moja sala lek­cyj­na w trze­ciej kla­sie, tak chłod­na i przy­jem­na, nig­dy jesz­cze nie wy­da­wa­ła mi się rów­nie od­le­gła… i cią­gle nie mia­łem naj­mniej­sze­go po­ję­cia, co taki czło­wiek jak Bloc­ker so­bie my­śli ani jak ro­zu­mie to, co po­wie­dział. Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że mnie po­dzi­wia, a za­ra­zem mną po­gar­dza, ale zu­peł­nie nie mia­łem po­ję­cia, co na­praw­dę my­śli.

I nie musi cię to ob­cho­dzić, ko­cha­nie – ode­zwał się nie­ocze­ki­wa­nie w mo­jej gło­wie głos Eli­za­beth. – Tu cho­dzi o Do­la­na. Pa­mię­taj, o Do­la­na.

– Dla­cze­go chcesz to zro­bić? – za­py­ta­łem w koń­cu. Po­pa­trzył na mnie. W oczach bły­snę­ły mu złość i roz­ba­wie­nie.

Ale prze­wa­ża­ła chy­ba złość.

– O co cho­dzi, bra­cisz­ku? Jak my­ślisz, kim je­stem?

– Nie…

– My­ślisz, że chcę cię za­bić, żeby mieć ten twój pier­dzie­lo­ny ze­ga­rek? Tak wła­śnie my­ślisz?

– Prze­pra­szam.

– Tak, pew­nie. Naj­ża­ło­śniej­szy skur­wiel, ja­kie­go w ży­ciu spo­tka­łem.

Odło­ży­łem ze­ga­rek pra­dziad­ka.

– Nig­dy już, bra­cisz­ku, nie na­bie­rzesz krze­py. Nie­któ­re ro­śli­ny i nie­któ­rzy lu­dzie wy­trzy­mu­ją na słoń­cu. Inni więd­ną i umie­ra­ją. Ty umie­rasz. Do­brze o tym wiesz, a mimo to nie szu­kasz cie­nia. Dla­cze­go? Dla­cze­go wła­zisz w ta­kie gów­no?

– Mam swo­je po­wo­dy.

– Ba, o to mogę się za­ło­żyć. I niech Bóg ma w swej opie­ce każ­de­go, kto ci sta­nie na dro­dze.

Pod­niósł się i od­szedł.

Zbli­żył się uśmiech­nię­ty Tin­ker.

– Jak my­ślisz, po­tra­fisz na­uczyć się ob­słu­gi­wać ła­do­war­kę czo­ło­wą?

– Wy­da­je mi się, że tak – od­rze­kłem.

– Mnie też się tak wy­da­je. Sta­ru­szek Bloc­khe­ad bar­dzo cię lubi, tyl­ko nie po­tra­fi tego oka­zać.

– Za­uwa­ży­łem.

Tink ro­ze­śmiał się.

– Twar­dziel z cie­bie, skur­wie­lu.

– Mam na­dzie­ję – od­rze­kłem.

Resz­tę lata spę­dzi­łem na ła­do­war­ce czo­ło­wej, a kie­dy je­sie­nią wró­ci­łem do szko­ły, pra­wie tak czar­ny jak Tin­ker, na­uczy­cie­le prze­sta­li się ze mnie pod­śmie­wać. Cza­sa­mi, gdy ich mi­ja­łem, ob­ser­wo­wa­li mnie ką­tem oka, ale prze­sta­li się śmiać.

„Mam swo­je po­wo­dy”. Tak wła­śnie mu po­wie­dzia­łem. Bo mia­łem. Dla ka­pry­su nie spę­dził­bym ca­łe­go lata w pie­kle. Ro­zu­mie­cie, mu­sia­łem dojść do for­my. Przy­go­to­wa­nie się do tego, żeby wy­ko­pać grób męż­czyź­nie czy ko­bie­cie, nie wy­ma­ga… aż tak dra­koń­skich me­tod, ale ja wca­le nie za­mie­rza­łem grze­bać ani męż­czy­zny, ani ko­bie­ty.

Za­mie­rza­łem po­grze­bać tego prze­klę­te­go ca­dil­la­ca.

Do kwiet­nia na­stęp­ne­go roku znaj­do­wa­łem się na li­ście pre­nu­me­ra­to­rów biu­le­ty­nu za­ty­tu­ło­wa­ne­go „Zna­ki dro­go­we w Ne­va­dzie”, wy­sy­ła­ne­go przez Ko­mi­sję do spraw Au­to­strad Sta­no­wych. Wszel­kie ma­te­ria­ły na te­mat bie­żą­cych ra­chun­ków za na­pra­wy dróg, nowo za­ku­pio­ne­go sprzę­tu do prac dro­go­wych, wszel­kich ak­cji do­ty­czą­cych kon­tro­li szos po­pro­wa­dzo­nych mię­dzy piasz­czy­sty­mi wy­dma­mi czy ar­ty­ku­ły o naj­now­szych tech­ni­kach za­po­bie­ga­nia ero­zji szos stu­dio­wa­łem po­bież­nie. Głów­nie in­te­re­so­wa­ły mnie dwie ostat­nie stro­ny biu­le­ty­nu. Dział za­ty­tu­ło­wa­ny po pro­stu „Ka­len­da­rium”, w któ­rym po­da­wa­no miej­sca oraz daty pla­no­wa­nych prac dro­go­wych w nad­cho­dzą­cym mie­sią­cu. Szcze­gól­nie przy­ku­wa­ły mą uwa­gę miej­sca i daty wy­mie­nia­ne po pro­stym, pię­cio­li­te­ro­wym skró­cie: PRZEB. Ozna­cza on sło­wo „prze­bu­do­wa”, a do­świad­cze­nie wy­nie­sio­ne z pra­cy w eki­pie Ha­rveya Bloc­ke­ra mó­wi­ło mi, że przy tego ro­dza­ju ro­bo­tach pra­wie za­wsze robi się ob­jaz­dy. Ale nie za­wsze. De­cy­zję o za­mknię­ciu ja­kie­goś od­cin­ka dro­gi Ko­mi­sja do spraw Au­to­strad po­dej­mu­je bar­dzo nie­chęt­nie i w osta­tecz­no­ści. Ale wcze­śniej czy póź­niej – my­śla­łem – tych pięć li­ter ozna­czać bę­dzie ko­niec Do­la­na. Tyl­ko pięć li­ter, ale jak­że czę­sto wi­dy­wa­łem je w snach: PRZEB.

Nie łu­dzi­łem się, że przyj­dzie mi to ła­two, albo że na­stą­pi w naj­bliż­szym cza­sie – zda­wa­łem so­bie świet­nie spra­wę z tego, iż za­pew­ne będę mu­siał cze­kać lata, a w tym cza­sie ktoś inny może do­stać Do­la­na w swo­je ręce. Był zło­czyń­cą, a zło­czyń­cy pro­wa­dzą nie­bez­piecz­ne ży­cie. Ni­czym rzad­ka ko­niunk­cja pla­net, mu­sia­ły­by jed­no­cze­śnie wy­stą­pić czte­ry nie­za­leż­ne od sie­bie czyn­ni­ki: po­dróż Do­la­na, moje wa­ka­cje, świę­to pań­stwo­we, trzy­dnio­wy week­end.

Miną całe lata. Może nig­dy to nie na­stą­pi. Ale czu­łem we­wnętrz­ny spo­kój, mia­łem oso­bli­wą pew­ność, że taka chwi­la na­dej­dzie, a wte­dy ja będę go­to­wy. I w koń­cu rze­czy­wi­ście na­de­szła. Nie tego lata, nie tej je­sie­ni ani nie na­stęp­nej wio­sny. Ale w czerw­cu ze­szłe­go roku otwo­rzy­łem nowy nu­mer „Zna­ków dro­go­wych w Ne­va­dzie” i uj­rza­łem w ka­len­da­rium:

1 LIP­CA–22 LIP­CA (po­szerz.):

US 71 704–755 km (PA­SMO ZA­CHOD­NIE) PRZEB.

Trzę­są­cy­mi się rę­ka­mi za­czą­łem kart­ko­wać sto­ją­cy na biur­ku ka­len­darz. Czwar­ty lip­ca wy­pa­dał w po­nie­dzia­łek.

A więc wy­stą­pi­ły trzy czyn­ni­ki z czte­rech, a pod­czas ro­bót pro­wa­dzo­nych na dłu­gim od­cin­ku au­to­stra­dy z pew­no­ścią zro­bią ob­jazd.

Ale Do­lan… co z Do­la­nem? Co z czwar­tym czyn­ni­kiem? Pa­mię­ta­łem, że do­tąd trzy­krot­nie wy­brał się do Los An­ge­les w ty­go­dniu, w któ­rym wy­pa­dał Czwar­ty Lip­ca – w świą­tecz­nym ty­go­dniu w Las Ve­gas w in­te­re­sach pa­no­wał za­stój. Pa­mię­ta­łem rów­nież, iż trzy­krot­nie wy­brał się gdzieś in­dziej – raz do No­we­go Jor­ku, raz do Mia­mi, a raz do Lon­dy­nu. Raz po pro­stu nie ru­szał się z Las Ve­gas.

Gdy­by się tym ra­zem wy­brał…

Czy ist­niał spo­sób, żeby to ja­koś spraw­dzić?

Dłu­go się nad tym za­sta­na­wia­łem i nie­po­ko­iły mnie dwie wi­zje. W pierw­szej oczy­ma wy­obraź­ni wi­dzia­łem ca­dil­la­ca Do­la­na po­my­ka­ją­ce­go o zmierz­chu au­to­stra­dą US 71 w kie­run­ku za­chod­nim, do Los An­ge­les. W pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca pro­wa­dził za sobą dłu­gi cień. Wi­dzia­łem, jak mija sze­reg ta­blic z na­pi­sem: OB­JAZD, z któ­rych ostat­nia na­ka­zy­wa­ła wy­łą­czyć ra­dia CB. Wi­dzia­łem, jak mija po­zo­sta­wio­ny na skra­ju szo­sy sprzęt – bul­do­że­ry, rów­niar­ki, ła­do­war­ki czo­ło­we. Ma­szy­ny sto­ją w bez­ru­chu nie dla­te­go, że za­koń­czo­no już dzien­ną pra­cę, ale ze wzglę­du na week­end; trzy­dnio­wy week­end.

W dru­giej wi­zji wszyst­ko było tak samo, tyle że na czas week­en­du zo­sta­ły po­zdej­mo­wa­ne ta­bli­ce in­for­mu­ją­ce o ob­jeź­dzie.

Zo­sta­ły po­zdej­mo­wa­ne, bo ja je zdją­łem.

Do­pie­ro ostat­nie­go dnia za­jęć w szko­le nie­ocze­ki­wa­nie przy­szło mi do gło­wy, w jaki spo­sób mam się do­wie­dzieć, czy Do­lan za­mie­rza je­chać na świę­to do Los An­ge­les, czy nie. Pra­wie za­sy­pia­łem już i umysł mój znaj­do­wał się w od­le­gło­ści ty­się­cy ki­lo­me­trów za­rów­no od szko­ły jak od Do­la­na, kie­dy na­gle usia­dłem pro­sto jak ra­żo­ny prą­dem, strą­ca­jąc sto­ją­cy na skra­ju ka­te­dry wa­zon (były w nim ja­kieś prze­pięk­ne pu­styn­ne kwia­ty, któ­re wrę­czy­li mi ucznio­wie na ko­niec roku szkol­ne­go). Na­czy­nie spa­dło z hu­kiem na pod­ło­gę i po­tłu­kło się. Kil­ku uczniów, któ­rzy rów­nież drze­ma­li, też wy­pro­sto­wa­ło się w ław­kach jak ra­że­ni prą­dem, a na mo­jej twa­rzy za­pew­ne ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie, bo mały Ti­mo­thy Urich wy­buch­nął pła­czem i mu­sia­łem go dłu­go uspo­ka­jać.

Prze­ście­ra­dła – my­śla­łem, gła­dząc Tim­my’ego po gło­wie.

– Prze­ście­ra­dła, po­szew­ki, po­ściel i srebr­na za­sta­wa sto­ło­wa… dy­wa­ny… oto­cze­nie domu. Wszyst­ko musi być za­pię­te na ostat­ni gu­zik. Do­lan z całą pew­no­ścią chce, żeby wszyst­ko było za­pię­te na ostat­ni gu­zik.

Na­tu­ral­nie. To wszyst­ko sta­no­wi­ło w tym sa­mym stop­niu część Do­la­na co jego ca­dil­lac.

Uśmiech­ną­łem się, a Tim­my Urich od­po­wie­dział mi uśmie­chem. Ale ja uśmie­cha­łem się nie do nie­go.

Uśmie­cha­łem się do Eli­za­beth.

W tym roku szko­ła koń­czy­ła się dzie­sią­te­go czerw­ca. Dwa­na­ście dni póź­niej po­le­cia­łem do Los An­ge­les. Wy­na­ją­łem sa­mo­chód i za­trzy­ma­łem się w tym sa­mym ta­nim ho­te­lu, z któ­re­go ko­rzy­sta­łem przy in­nych oka­zjach. Przez ko­lej­ne trzy dni jeź­dzi­łem na Hol­ly­wo­od Hills i ob­ser­wo­wa­łem po­sia­dłość Do­la­na. Nie mo­głem tego ro­bić bez prze­rwy, po­nie­waż ktoś mógł w koń­cu zwró­cić na mnie uwa­gę. Bo­ga­cze za­wsze zwra­ca­ją uwa­gę na krę­cą­cych się w oko­li­cy ob­cych, po­nie­waż obcy aż za czę­sto oka­zu­ją się nie­bez­piecz­ni.

Jak ja.

Po­cząt­ko­wo po­se­sja była jak wy­mar­ła. Okien­ni­ce otwar­te, traw­ni­ki nie­za­ro­śnię­te – Boże broń! – woda w ba­se­nie czy­sta i chlo­ro­wa­na. Ale poza tym do­mo­stwo spra­wia­ło wra­że­nie opu­sto­sza­łe­go. Ża­lu­zje w oknach były opusz­czo­ne, na pod­jeź­dzie nie sta­ły żad­ne sa­mo­cho­dy, nikt nie pły­wał w ba­se­nie, któ­re­go brze­gi każ­de­go ran­ka sta­ran­nie mył ja­kiś mło­dzian z wło­sa­mi zwią­za­ny­mi w kit­kę.

Za­czą­łem po­dej­rze­wać, że cały mój plan wziął w łeb. Mimo to nie opusz­cza­łem Los An­ge­les w na­dziei, że jed­nak po­ja­wi się w koń­cu ów czwar­ty czyn­nik.

Dwu­dzie­ste­go dzie­wią­te­go czerw­ca, kie­dy by­łem już pra­wie go­tów dać za wy­gra­ną i roz­po­cząć ko­lej­ny rok ob­ser­wa­cji, ocze­ki­wa­nia, ćwi­czeń i wa­ka­cyj­nej pra­cy na ła­do­war­ce czo­ło­wej dla Ha­rveya Bloc­ke­ra (je­śli, na­tu­ral­nie, za­trud­nił­by mnie po­now­nie), przed po­sia­dło­ścią Do­la­na po­ja­wił się nie­bie­ski sa­mo­chód z na­pi­sem AGEN­CJA OCHRO­NY LOS AN­GE­LES. Wy­siadł z nie­go ja­kiś męż­czy­zna, otwo­rzył klu­czem bra­mę, wpro­wa­dził do środ­ka sa­mo­chód, na­stęp­nie wró­cił pie­cho­tą i po­now­nie do­kład­nie za­mknął bra­mę na klucz.

Było to wy­raź­ne od­stęp­stwo od pa­nu­ją­cych tu na co dzień zwy­cza­jów. Po­czu­łem przy­pływ na­dziei. Od­je­cha­łem pra­wie na dwie go­dzi­ny, po czym znów wró­ci­łem, ale tym ra­zem za­par­ko­wa­łem przy są­sied­niej prze­czni­cy, a nie na­prze­ciw­ko domu. W kwa­drans póź­niej przed bra­mę za­je­chał ko­lej­ny nie­bie­ski van. Na boku po­jaz­du wid­niał na­pis: USŁU­GI PO­RZĄD­KO­WE DU­ŻE­GO JOE. Ser­ce moc­niej za­bi­ło mi w pier­si. Ob­ser­wo­wa­łem to we wstecz­nym lu­ster­ku. Pa­mię­tam, jak moc­no za­ci­ska­łem dło­nie na kie­row­ni­cy wy­na­ję­te­go sa­mo­cho­du.

Z pół­cię­ża­rów­ki wy­sia­dły czte­ry ko­bie­ty, dwie bia­łe, Mu­rzyn­ka i Chi­ca­na1. Mia­ły na so­bie bia­łe stro­je, jak kel­ner­ki. Ale oczy­wi­ście kel­ner­ka­mi nie były. Były sprzą­tacz­ka­mi.

Któ­raś na­ci­snę­ła dzwo­nek umiesz­czo­ny przy bra­mie, a wte­dy na­tych­miast po­ja­wił się ochro­niarz i otwo­rzył wro­ta. Cała piąt­ka wśród wy­bu­chów śmie­chu za­czę­ła się prze­ko­ma­rzać. Ochro­niarz pró­bo­wał po­ło­żyć jed­nej z ko­biet rękę na po­ślad­ku, ale ona dała mu klap­sa po dło­ni.

Jed­na wró­ci­ła do nie­bie­skiej fur­go­net­ki i wpro­wa­dzi­ła ją na pod­jazd. Po­zo­sta­łe, gło­śno roz­ma­wia­jąc, ru­szy­ły w stro­nę domu, a straż­nik za­my­kał bra­mę.

Pot spły­wał mi po twa­rzy. Mia­łem wra­że­nie, że to tłuszcz. Ser­ce wa­li­ło mi jak mło­tem.

Kie­dy znik­nę­li z za­się­gu wstecz­ne­go lu­ster­ka, od­wa­ży­łem się od­wró­cić w stro­nę domu.

Zo­ba­czy­łem, że tyl­ne drzwi fur­go­net­ki są otwar­te.

Jed­na sprzą­tacz­ka nio­sła stos schlud­nie zło­żo­nej po­ście­li, dru­ga ręcz­ni­ki. Trze­cia dźwi­ga­ła dwa od­ku­rza­cze.

Za­trzy­ma­ły się przed drzwia­mi wej­ścio­wy­mi i straż­nik wpu­ścił je do środ­ka.

Od­je­cha­łem. By­łem tak po­ru­szo­ny, że z naj­wyż­szym tru­dem mo­głem sku­pić uwa­gę na kie­row­ni­cy.

Otwie­ra­no dom. Do­lan nad­jeż­dżał.

Do­lan nie ku­po­wał co roku no­we­go ca­dil­la­ca; nie ku­po­wał go na­wet co dwa lata. Sza­ry se­dan De­Vil­le, któ­rym po­ja­wił się pod ko­niec tego czerw­ca, miał już trzy. Zna­łem do­kład­nie wszyst­kie jego pa­ra­me­try. Na­pi­sa­łem list do Ge­ne­ral Mo­tors z proś­bą o przy­sła­nie mi da­nych tech­nicz­nych tej mar­ki sa­mo­cho­du. Przed­sta­wi­łem się jako pi­sarz pra­cu­ją­cy nad nową po­wie­ścią. Przy­sła­li mi całą książ­kę ob­słu­gi wraz z pro­spek­tem te­go­rocz­ne­go mo­de­lu ca­dil­la­ca. Zwró­ci­li na­wet za­adre­so­wa­ną prze­ze mnie ko­per­tę zwrot­ną ze znacz­kiem. Naj­wy­raź­niej wiel­kie przed­się­bior­stwa za­cho­wu­ją kla­sę na­wet wte­dy, gdy mają de­fi­cyt.

Po­trzeb­ne mi były trzy pa­ra­me­try – mak­sy­mal­na sze­ro­kość, wy­so­kość i dłu­gość ca­dil­la­ca. Uda­łem się z nimi do zna­jo­me­go na­uczy­cie­la z li­ceum w Las Ve­gas. Chy­ba już wam wspo­mi­na­łem, że przy­go­to­wy­wa­łem się do tego nie tyl­ko pod ką­tem for­my fi­zycz­nej. Z całą pew­no­ścią nie.

Przed­sta­wi­łem mu pro­blem jako czy­sto teo­re­tycz­ne za­da­nie. Oświad­czy­łem, że pra­gnę na­pi­sać opo­wia­da­nie scien­ce fic­tion i chciał­bym, żeby wszyst­kie wy­li­cze­nia w nim były nie­zwy­kle do­kład­ne. Po­da­łem mu na­wet za­rys wia­ry­god­ne­go sche­ma­tu in­try­gi opo­wia­da­nia – wła­sna po­my­sło­wość wręcz mnie za­sko­czy­ła.

Mój przy­ja­ciel chciał wie­dzieć, z jaką pręd­ko­ścią ma się po­ru­szać ów wy­my­ślo­ny po­jazd zwia­dow­czy ob­cych. Ta­kie­go py­ta­nia nie prze­wi­dzia­łem i spy­ta­łem, czy to ta­kie waż­ne.

– Na­tu­ral­nie, że waż­ne – od­parł. – Bar­dzo waż­ne. Je­śli za­pla­no­wa­łeś, że wy­my­ślo­ny przez cie­bie po­jazd zwia­dow­czy ma wpaść w za­sta­wio­ną pu­łap­kę, pu­łap­ka musi mieć do­kład­nie wy­li­czo­ne wy­mia­ry. Z tego, co po­wie­dzia­łeś, wy­ni­ka, że ma pięć­set osiem­na­ście cen­ty­me­trów na sto pięć­dzie­siąt dwa.

Otwo­rzy­łem usta, żeby od­po­wie­dzieć, że nie­do­kład­nie tyle, ale uci­szył mnie mach­nię­ciem ręki.

– No do­brze – stwier­dził. – To uła­twi mi wy­li­cze­nie łuku.

– Cze­go?

– Łuku spa­da­nia – od­rzekł, a mnie zro­bi­ło się zim­no.

Usły­szaw­szy taki zwrot, męż­czy­zna ogar­nię­ty żą­dzą ze­msty mógł wpaść w si­dła mi­ło­ści. Sło­wa brzmia­ły mrocz­nie i zło­wiesz­czo: łuk spa­da­nia.

Za­kła­da­łem, że wy­star­czy, je­śli wy­ko­pię mo­gi­łę, któ­ra bę­dzie pa­so­wa­ła do wy­mia­rów ca­dil­la­ca. I do­pie­ro mój zna­jo­my na­uczy­ciel ma­te­ma­ty­ki uświa­do­mił mi, że za­nim dół po­słu­ży za grób, wcze­śniej musi speł­nić rolę sku­tecz­nej pu­łap­ki.

Oświad­czył, że istot­ny jest kształt. Do­dał, że jama, jaką so­bie wy­my­śli­łem, nie speł­ni­ła­by po­kła­da­nej w niej na­dziei… Tak na­praw­dę szan­se, że jej nie speł­ni, były znacz­nie więk­sze, niż szan­sa, że to zro­bi.

– Je­śli po­jazd nie tra­fi do­kład­nie na sam po­czą­tek dołu i na­tych­miast w nie­go nie wpad­nie – oświad­czył mój zna­jo­my na­uczy­ciel – to może wca­le w nie­go nie wpaść. Prze­śli­zgnie się nad nim, po­chy­li pod pew­nym ką­tem, a kie­dy sta­nie, obcy wy­do­sta­ną się lu­kiem pa­sa­żer­skim i do­pad­ną two­ich bo­ha­te­rów.

Wy­ja­śnił, że roz­wią­za­niem jest po­sze­rze­nie przed­niej czę­ści pu­łap­ki i nada­nie ca­ło­ści kształ­tu zwę­ża­ją­ce­go się ko­mi­na.

Póź­niej wy­nik­nął pro­blem szyb­ko­ści.

Je­śli ca­dil­lac Do­la­na bę­dzie je­chał za szyb­ko, a dziu­ra w zie­mi bę­dzie za krót­ka, po­jazd prze­le­ci po pro­stu nad nią i za­ha­czy pod­wo­ziem lub tyl­ny­mi ko­ła­mi o kra­wędź dołu po prze­ciw­nej stro­nie. Może na­wet da­chu­je, ale cały do jamy nie wpad­nie. Je­śli na­to­miast ca­dil­lac po­su­wać się bę­dzie zbyt wol­no, a dół oka­że się za dłu­gi, auto może wy­lą­do­wać uko­sem, oprzeć się na ma­sce, nie spaść do środ­ka czte­re­ma ko­ła­mi i pu­łap­ka w ta­kim przy­pad­ku rów­nież nie speł­ni swe­go za­da­nia. Nie moż­na prze­cież po­grze­bać ca­dil­la­ca z wy­sta­ją­cy­mi na pół me­tra nad zie­mię ba­gaż­ni­kiem i tyl­nym zde­rza­kiem. To tak, jak­by chcia­ło się po­cho­wać czło­wie­ka z no­ga­mi ster­czą­cy­mi w górę.

– No więc jak szyb­ko za­mie­rza je­chać ten twój po­jazd zwia­dow­czy? – za­py­tał mój zna­jo­my.

Za­czą­łem szyb­ko do­ko­ny­wać w my­ślach ob­li­czeń. Na au­to­stra­dzie kie­row­ca Do­la­na je­chał z szyb­ko­ścią stu, stu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. W miej­scu, gdzie za­mie­rza­łem za­sta­wić pu­łap­kę, za­pew­ne bę­dzie się wol­niej po­su­wać. Mo­głem wpraw­dzie za­brać zna­ki in­for­mu­ją­ce o ob­jeź­dzie, ale nie zdo­łam ukryć ma­szyn dro­go­wych.

– Oko­ło dwu­dzie­stu rull – od­par­łem.

Na­uczy­ciel uśmiech­nął się.

– Prze­tłu­macz to.

– Po­wiedz­my, osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na go­dzi­nę.

– Aha.

Bez­zwłocz­nie za­brał się do pra­cy, a ja usia­dłem obok i z sze­ro­kim, po­god­nym uśmie­chem roz­my­śla­łem o cu­dow­nym zwro­cie „łuk spa­da­nia”.

Ma­te­ma­tyk pra­wie na­tych­miast uniósł gło­wę i po­pa­trzył na mnie.

– Wiesz, bra­cie – ode­zwał się – po­wi­nie­neś po­my­śleć o zmniej­sze­niu roz­mia­rów tego po­jaz­du.

– Tak? A to dla­cze­go?

– Pięć me­trów na pół­to­ra to bar­dzo dużo jak na po­jazd zwia­dow­czy – oświad­czył ze śmie­chem. – To, do li­cha, pra­wie roz­mia­ry wozu Lin­coln Mark IV.

Rów­nież się ro­ze­śmia­łem. Obaj chi­cho­ta­li­śmy dłuż­szą chwi­lę.

Za­raz po tym, jak uj­rza­łem wcho­dzą­ce do po­sia­dło­ści Do­la­na sprzą­tacz­ki z po­ście­lą i ręcz­ni­ka­mi, wró­ci­łem sa­mo­lo­tem do Las Ve­gas.

Wsze­dłem do swe­go miesz­ka­nia, uda­łem się do sa­lo­nu i się­gną­łem po te­le­fon. Ręka lek­ko mi drża­ła. Dzie­więć lat cza­iłem się, cze­ka­łem i ob­ser­wo­wa­łem; jak pa­jąk wy­so­ko pod ryn­ną; jak mysz za bo­aze­rią. Zro­bi­łem wszyst­ko, żeby Do­lan nie miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia o tym, że mąż Eli­za­beth cią­gle jest nim za­in­te­re­so­wa­ny. Obo­jęt­ny wzrok, ja­kim ob­rzu­cił mnie tam­te­go dnia, gdy mi­ja­łem jego unie­ru­cho­mio­ny sa­mo­chód, i wście­kłość, któ­ra mnie wte­dy ogar­nę­ła, były moją na­gro­dą.

Ale te­raz mu­sia­łem pod­jąć ry­zy­ko. Mu­sia­łem je pod­jąć, po­nie­waż nie mo­głem być w dwóch miej­scach jed­no­cze­śnie i mu­sia­łem mieć ab­so­lut­ną pew­ność, że Do­lan wy­bie­ra się w dro­gę, żeby już na nie­go cze­kać, usu­nąw­szy na chwi­lę zna­ki in­for­mu­ją­ce o ob­jeź­dzie.

Za­pla­no­wa­łem, że do domu wró­cę sa­mo­lo­tem. Wie­rzy­łem, że mi się uda. Wie­rzy­łem, że zdo­łam spra­wić, że mi się to uda.

Za­dzwo­ni­łem do biu­ra nu­me­rów w Los An­ge­les i po­pro­si­łem o te­le­fon fir­my po­rząd­ko­wej Du­że­go Joe. Kie­dy już mi po­da­no ten nu­mer, na­tych­miast go wy­krę­ci­łem.

– Tu Bill z fir­my do­staw­czej Ren­nie­go – po­wie­dzia­łem.

– W so­bo­tę wie­czo­rem mamy przy­ję­cie w Hol­ly­wo­od Hills na Aster Dri­ve pod nu­me­rem ty­siąc sto dwa­dzie­ścia je­den. Czy któ­raś z wa­szych dziew­cząt nie mo­gła­by spraw­dzić w domu pana Do­la­na, czy w szaf­ce nad ku­chen­ką stoi taka ogrom­na waza na poncz? Mo­gli­by­ście to dla nas zro­bić?

Po­pro­szo­no, że­bym chwi­lę za­cze­kał przy te­le­fo­nie. Cze­ka­łem, ale z każ­dą upły­wa­ją­cą se­kun­dą, z któ­rych każ­da wy­da­wa­ła mi się wiecz­no­ścią, by­łem co­raz bar­dziej pe­wien, że tam­ten coś zwą­chał i z dru­giej li­nii te­le­fo­nu­je do Ren­nie­go.

W koń­cu – po bar­dzo, bar­dzo dłu­gim „w koń­cu” – ode­zwał się. Spra­wiał wra­że­nie za­kło­po­ta­ne­go, a to był już dla mnie do­bry znak.

– W so­bo­tę wie­czo­rem?

– Tak, zga­dza się. Nie mam tak wiel­kiej wazy, jaka jest po­trzeb­na, i mu­siał­bym ob­dzwo­nić całe mia­sto. Wy­da­je mi się, że on ma. Chcę się po pro­stu upew­nić.

– Niech pan po­słu­cha. Z mo­jej li­sty zle­ceń wy­ni­ka, że pan Do­lan ma po­ja­wić się w na­szym mie­ście do­pie­ro w nie­dzie­lę po po­łu­dniu, oko­ło trze­ciej. Oczy­wi­ście, któ­raś z dziew­cząt może tej wazy po­szu­kać, ale naj­pierw chciał­bym pew­ną rzecz wy­ja­śnić. Pan Do­lan nie jest czło­wie­kiem, któ­re­go moż­na trak­to­wać jak ciu­la, je­śli wy­ba­czy mi pan mój sa­lo­no­wy ję­zyk…

– W peł­ni po­dzie­lam tę opi­nię – wtrą­ci­łem.

– …więc sko­ro ma się tu­taj po­ja­wić dzień wcze­śniej, na­tych­miast wy­ślę do jego domu jesz­cze kil­ka sprzą­ta­czek.

– Pro­szę chwi­lę za­cze­kać. Spraw­dzę jesz­cze raz – od­rze­kłem.

Na sto­li­ku obok mnie le­ża­ła czy­tan­ka dla klas trze­cich za­ty­tu­ło­wa­na: „Dro­gi do wszyst­kich miejsc na świe­cie”. Się­gną­łem po książ­kę i trzy­ma­jąc ją tuż przy słu­chaw­ce, za­czą­łem gło­śno kart­ko­wać.

– Och, Boże! – jęk­ną­łem. – To mój błąd. Przy­ję­cie rze­czy­wi­ście ma się od­być w nie­dzie­lę. Strasz­nie mi głu­pio. Pro­szę wy­ba­czyć, że na­ro­bi­łem tyle za­mie­sza­nia.

– Nie szko­dzi. Pro­szę jesz­cze chwi­lę za­cze­kać… Po­le­cę któ­rejś z dziew­cząt, żeby spraw­dzi­ła tę wazę w.

– Sko­ro ma się od­być w nie­dzie­lę, to nie ma spra­wy – prze­rwa­łem szyb­ko. – W nie­dzie­lę rano od­da­dzą mi moją wazę, któ­rą wy­po­ży­czy­łem na przy­ję­cie we­sel­ne w Glen­da­le.

– W ta­kim ra­zie w po­rząd­ku. I niech się pan nie przej­mu­je.

– Po­god­ny, po­zba­wio­ny po­dejrz­li­wo­ści ton; ton czło­wie­ka, któ­ry nie za­mie­rza prze­tra­wiać wszyst­kie­go dwa razy.

Taką mia­łem na­dzie­ję.

Od­wie­si­łem słu­chaw­kę i sie­dzia­łem bez ru­chu, ukła­da­jąc so­bie wszyst­ko w gło­wie na tyle, na ile po­tra­fi­łem. Kal­ku­lo­wa­łem.

Do­lan, żeby zdą­żyć do Los An­ge­les na pięt­na­stą, po­wi­nien opu­ścić Las Ve­gas w nie­dzie­lę oko­ło dzie­sią­tej rano. Do miej­sca ro­bót dro­go­wych do­trze mniej wię­cej kwa­drans po je­de­na­stej, wpół do dwu­na­stej. Wte­dy na au­to­stra­dzie prak­tycz­nie nie bę­dzie żad­ne­go ru­chu.

Zde­cy­do­wa­łem, że do­syć tych ja­ło­wych spe­ku­la­cji, że na­le­ży przy­stą­pić do dzia­ła­nia.

Przej­rza­łem mnó­stwo ogło­szeń, wy­ko­na­łem kil­ka te­le­fo­nów, a na­stęp­nie uda­łem się do han­dla­rza uży­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, gdzie obej­rza­łem pięć po­jaz­dów, któ­re były w za­się­gu mo­ich moż­li­wo­ści fi­nan­so­wych. Zde­cy­do­wa­łem się na zde­ze­lo­wa­ne­go for­da po­cho­dzą­ce­go z tego roku, kie­dy za­bi­ta zo­sta­ła Eli­za­beth. Za­pła­ci­łem go­tów­ką. Gdy opu­ści­łem han­dla­rza, zo­sta­ło mi na kon­cie tyl­ko dwie­ście pięć­dzie­siąt sie­dem do­la­rów, lecz nic mnie to nie ob­cho­dzi­ło. W dro­dze do domu wstą­pi­łem do wy­po­ży­czal­ni miesz­czą­cej się w bu­dyn­ku o roz­mia­rach nie­wiel­kie­go domu to­wa­ro­we­go i wy­po­ży­czy­łem sprę­żar­kę po­wietrz­ną, do­pła­ca­jąc bra­ku­ją­cą go­tów­kę z Ma­ster­Card.

W pią­tek, póź­nym po­po­łu­dniem, za­ła­do­wa­łem fur­go­net­kę. Ki­lo­fy, ło­pa­ty, sprę­żar­ka, ręcz­ne ko­wa­dło bla­char­skie, skrzyn­ka z na­rzę­dzia­mi, lor­net­ka, wy­po­ży­czo­ny w Wy­dzia­le Dróg i Au­to­strad młot pneu­ma­tycz­ny do roz­bi­ja­nia as­fal­tu, kom­plet ostrzy w kształ­cie gro­ta do strza­ły, wiel­ka płach­ta bre­zen­to­wa pia­sko­we­go ko­lo­ru oraz duży zwój bre­zen­tu, któ­ry oso­bi­ście przy­cią­łem jesz­cze po­przed­nie­go lata. Do tego dwa­dzie­ścia je­den cien­kich roz­pór drew­nia­nych, każ­da dłu­ga na pół­to­ra me­tra, a na koń­cu prze­my­sło­wy zszy­wacz do sta­lo­wych kla­mer.

Na skra­ju pu­sty­ni za­trzy­ma­łem się w cen­trum han­dlo­wym, skąd ukra­dłem ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne, któ­re nie­zwłocz­nie za­mon­to­wa­łem do swo­jej fur­go­net­ki.

Sto dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na za­chód od Ve­gas uj­rza­łem pierw­szą po­ma­rań­czo­wą ta­bli­cę. RO­BO­TY DRO­GO­WE. JAZ­DA NA WŁA­SNE RY­ZY­KO. Oko­ło dwóch ki­lo­me­trów da­lej sta­ła ta, na któ­rą cze­ka­łem od… no cóż… cze­ka­łem od dnia śmier­ci Eli­za­beth, jak­kol­wiek wte­dy jesz­cze nie mia­łem o tym naj­mniej­sze­go po­ję­cia.

OB­JAZD ZA 10 KI­LO­ME­TRÓW.

Kie­dy po­ja­wi­łem się na miej­scu, żeby do­kład­nie oce­nić sy­tu­ację, zmierzch prze­cho­dził już w noc. Po­wi­nie­nem był to za­wcza­su prze­wi­dzieć. Tro­chę ża­ło­wa­łem; ale nie bar­dzo.

Ob­jazd pro­wa­dził w pra­wo, mię­dzy dwo­ma gar­ba­mi wznie­sień, przez któ­re prze­cho­dzi­ła au­to­stra­da. Była to ty­po­wa, nie­gdyś za­bez­pie­czo­na po bo­kach pło­tem sta­ra dro­ga, któ­rą Wy­dział Dróg i Au­to­strad wy­gła­dził i po­sze­rzył, przy­sto­so­wu­jąc do chwi­lo­wo zwięk­szo­ne­go ru­chu. Wjazd ozna­cza­ła świetl­na strzał­ka za­si­la­na z bu­czą­ce­go agre­ga­tu za­mknię­te­go na kłód­kę w sta­lo­wej skrzy­ni.

Tuż za miej­scem, gdzie roz­po­czy­nał się ob­jazd, au­to­stra­dę, któ­ra pię­ła się tam na szczyt ko­lej­ne­go pa­gór­ka, blo­ko­wał po­dwój­ny rząd pa­choł­ków. Za nimi (na wy­pa­dek, gdy­by ktoś był wy­jąt­ko­wym gapą, mi­nął świetl­ną strzał­kę i prze­je­chał po rzę­dach pa­choł­ków; a po­dej­rze­wam, że nie­któ­rzy kie­row­cy są tak nie­bo­tycz­ny­mi głup­ca­mi) po­sta­wio­no po­ma­rań­czo­wą ta­bli­cę, wiel­ko­ści ta­bli­cy szkol­nej, z na­pi­sem: DRO­GA ZA­MKNIĘ­TA. KO­RZY­STAĆ Z OB­JAZ­DU.

Bar­dzo się ucie­szy­łem, że wznie­sie­nie za­sła­nia­ło miej­sce ro­bót. Nie chcia­łem, żeby Do­lan miał oka­zję zwę­szyć pu­łap­kę, za­nim w nią wpad­nie.

Szyb­ko, by nikt mnie nie za­uwa­żył, wy­sko­czy­łem z fur­go­net­ki i prze­sta­wi­łem tu­zin pa­choł­ków, two­rząc prze­jazd ta­kiej sze­ro­ko­ści, by zmie­ścił się w nim mój sa­mo­chód. Ta­bli­cę z na­pi­sem: DRO­GA ZA­MKNIĘ­TA prze­wlo­kłem na pra­wą stro­nę, bie­giem wró­ci­łem do auta, wsko­czy­łem do szo­fer­ki i prze­je­cha­łem na dru­gą stro­nę za­po­ry.

Usły­sza­łem dźwięk nad­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du.

Znów wy­sko­czy­łem z fur­go­net­ki i za­czą­łem go­rącz­ko­wo usta­wiać pa­choł­ki na miej­sce. Dwa wy­le­cia­ły mi z rąk i po­to­czy­ły się do przy­droż­ne­go rowu. Dy­sząc cięż­ko, zbie­głem po nie, ale w mro­ku po­tkną­łem się o ka­mień i roz­cią­gną­łem jak dłu­gi na zie­mi. Na­tych­miast ze­rwa­łem się na nogi. Na twa­rzy osia­dła mi gru­ba war­stwa ku­rzu, z dło­ni ka­pa­ła krew. Sa­mo­chód się zbli­żał. Nie­ba­wem miał po­ja­wić się na wznie­sie­niu przed ob­jaz­dem, a wte­dy jego kie­row­ca w świe­tle re­flek­to­rów uj­rzał­by męż­czy­znę w dżin­sach i pod­ko­szul­ku pró­bu­ją­ce­go prze­sta­wiać pa­choł­ki, a obok, tam, do­kąd pra­wo wjaz­du mia­ły tyl­ko wozy na­le­żą­ce do Wy­dzia­łu Dróg i Au­to­strad, za­par­ko­wa­ny cy­wil­ny sa­mo­chód. Po­sta­wi­łem na miej­sce ostat­ni pa­cho­łek i co sił w no­gach po­bie­głem po ta­bli­cę. Po­cią­gną­łem za moc­no, to­też o mały włos jej nie prze­wró­ci­łem.

Kie­dy blask re­flek­to­rów nad­jeż­dża­ją­ce­go ze wschod­niej stro­ny sa­mo­cho­du sta­wał się co­raz sil­niej­szy, nie­ocze­ki­wa­nie na­bra­łem pew­no­ści, że jest to pa­trol sta­no­wej po­li­cji Ne­va­dy.

Znak stał już tam, gdzie po­przed­nio. A je­śli na­wet nie­do­kład­nie tam, to wy­star­cza­ją­co bli­sko szo­sy, żeby nie wzbu­dzać po­dej­rzeń. Pę­dem ru­szy­łem do fur­go­net­ki, wsko­czy­łem do środ­ka i od­je­cha­łem, by skryć się za wznie­sie­niem. Gdy tam do­tar­łem, pierw­szą gór­kę za­la­ło świa­tło re­flek­to­rów nad­jeż­dża­ją­ce­go auta. Czy jego kie­row­ca do­strzegł mój sa­mo­chód, któ­ry stał z wy­ga­szo­ny­mi świa­tła­mi?

Nie są­dzę.

Roz­par­łem się w fo­te­lu, za­mkną­łem oczy i cze­ka­łem, aż ser­ce za­cznie mi nor­mal­nie bić. W koń­cu, gdy war­kot i kle­kot pod­ska­ku­ją­ce­go na wy­bo­istym ob­jeź­dzie sa­mo­cho­du ucichł, bi­cie ser­ca i od­dech wró­ci­ły mi do nor­my.

A więc by­łem na miej­scu – bez­piecz­ny i za ob­jaz­dem.

Mu­sia­łem wziąć się do ro­bo­ty.

Za dru­gim wznie­sie­niem szo­sa scho­dzi­ła ła­god­nie i da­lej, jak okiem się­gnąć, cią­gnę­ła się rów­ni­ną. Ale dwie trze­cie tego pła­skie­go od­cin­ka au­to­stra­dy po pro­stu nie ist­nia­ły. Pię­trzy­ły się tam aż po ho­ry­zont pry­zmy zie­mi oraz kopy żuż­lu i żwi­ru.

Czy nie za­uwa­żą tego w porę i nie za­trzy­ma­ją się? Czy nie za­wró­cą? A może po­ja­dą da­lej, je­śli nie do­strze­gą żad­nych zna­ków ostrze­gaw­czych?

Było już za póź­no na ta­kie spe­ku­la­cje.

Wy­bra­łem te­ren od­le­gły o dwa­dzie­ścia me­trów od miej­sca, gdzie za­czy­nał się pła­ski od­ci­nek dro­gi. Ja­kieś czte­ry­sta me­trów da­lej as­falt się ury­wał. Za­trzy­ma­łem się na po­bo­czu, wy­sko­czy­łem z ka­bi­ny i prze­sze­dłem na tył po­jaz­du. Otwo­rzy­łem drzwi. Uło­ży­łem kil­ka de­sek i po nich wy­nio­słem z auta sprzęt. Chwi­lę od­po­czy­wa­łem, pa­trząc w zim­ne, pu­styn­ne gwiaz­dy.

– Je­ste­śmy, Eli­za­beth – szep­ną­łem do tych gwiazd.

Od­nio­słem wra­że­nie, że ja­kaś zim­na dłoń mu­snę­ła mi kark.

Sprę­żar­ka za­grzmia­ła ni­czym sil­nik ra­kie­to­wy, a huk mło­ta pneu­ma­tycz­ne­go był jesz­cze gor­szy. Ale nic na to nie mo­głem po­ra­dzić. Mo­głem je­dy­nie ży­wić na­dzie­ję, że przed pół­no­cą upo­ram się z pierw­szą czę­ścią za­da­nia. Gdy­by pra­ca się prze­cią­gnę­ła, był­bym w krop­ce, gdyż mia­łem ogra­ni­czo­ny za­pas pa­li­wa do kom­pre­so­ra.

Nie­waż­ne. Po co przej­mo­wać się tym, czy ktoś słu­cha i za­sta­na­wia się, co za idio­ta w środ­ku nocy pra­cu­je mło­tem pneu­ma­tycz­nym. My­śla­łem o Do­la­nie. My­śla­łem o sza­rym se­da­nie De­Vil­le.

My­śla­łem o łuku spa­da­nia.

Naj­pierw za po­mo­cą kre­dy, ta­śmy mier­ni­czej i wy­li­czeń mego zna­jo­me­go ma­te­ma­ty­ka wy­zna­czy­łem za­rys gro­bu. W mro­ku bie­lał na­szki­co­wa­ny z grub­sza pro­sto­kąt o sze­ro­ko­ści oko­ło pół­to­ra me­tra i o dłu­go­ści trzy­na­stu. Bliż­szy mnie ko­niec był nie­co szer­szy. W mro­ku ry­su­nek nie przy­po­mi­nał kształ­tem zwę­ża­ją­ce­go się ko­mi­na, tak jak to było na wy­kre­sie, któ­ry wy­ry­so­wał mój zna­jo­my. Przy­po­mi­nał bar­dziej sze­ro­ki wlot do dłu­giej, pro­stej tcha­wi­cy. A wszyst­ko po to, żeby cię le­piej po­żarł, mój dro­gi – po­my­śla­łem i uśmiech­ną­łem się w ciem­no­ściach.

W po­przek na­szki­co­wa­ne­go kre­dą tego pra­wie pro­sto­ką­ta prze­cią­gną­łem dwa­dzie­ścia li­nii, two­rząc pasy o sze­ro­ko­ści mniej wię­cej sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów każ­dy. Póź­niej wy­ry­so­wa­łem po­je­dyn­czą pio­no­wą kre­chę przez śro­dek, dzię­ki cze­mu po­wsta­ła kra­ta zło­żo­na z czter­dzie­stu fi­gur zbli­żo­nych do kwa­dra­tu. Każ­da z nich mia­ła wy­mia­ry sześć­dzie­siąt na sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów. Seg­ment czter­dzie­sty trze­ci, pierw­szy i nie­prze­kre­ślo­ny roz­sze­rza­ły się ni­czym szu­fla.

Za­ka­sa­łem rę­ka­wy, uru­cho­mi­łem sprę­żar­kę i za­bra­łem się do pierw­sze­go.

Pra­ca po­su­wa­ła się żwa­wiej, niż za­kła­da­łem, ale wol­niej, niż mia­łem na­dzie­ję. Czy tak jest za­wsze? Wszyst­ko na­bie­rze tem­pa, gdy przyj­dzie ko­lej na cięż­ki sprzęt, ale to na­stą­pi póź­niej. Naj­pierw mu­sia­łem ze­rwać na­wierzch­nię szo­sy. Nie skoń­czy­łem do pół­no­cy. Nie skoń­czy­łem na­wet do trze­ciej nad ra­nem, kie­dy wy­czer­pa­ło mi się pa­li­wo. Prze­wi­dzia­łem taką oko­licz­ność i za­bra­łem ze sobą pomp­kę do prze­le­wa­nia ben­zy­ny z baku fur­go­net­ki. Ale kie­dy od­krę­ci­łem na­kręt­kę i w noz­drza ude­rzył mnie za­pach ropy, po pro­stu za­krę­ci­łem bak i po­ło­ży­łem się na pace sa­mo­cho­du.

Do­syć, na dzi­siaj do­syć. Nie mo­głem. Cho­ciaż pra­co­wa­łem w ro­bo­czych rę­ka­wi­cach, na dło­niach po­ro­bi­ły mi się bą­ble; wie­le krwa­wi­ło. Od wi­bra­cji, w któ­re wpra­wiał je młot pneu­ma­tycz­ny, cia­ło dy­go­ta­ło jak w fe­brze, a ra­mio­na drża­ły ni­czym osza­la­ły ka­mer­ton. Bo­la­ła mnie gło­wa, kark mia­łem zdrę­twia­ły i czu­łem, że krę­go­słup wy­peł­nia mi sprosz­ko­wa­ne szkło.

Wy­cią­łem dwa­dzie­ścia osiem kwa­dra­tów.

Dwa­dzie­ścia osiem.

Zo­sta­ło czter­na­ście.

A to prze­cież za­le­d­wie po­czą­tek za­da­nia.

Nig­dy – po­my­śla­łem. – To nie­re­al­ne. Nie dam rady.

I znów do­tyk lo­do­wa­tej dło­ni.

Dasz radę, ko­cha­nie, dasz.

Dzwo­nie­nie w uszach nie­co uci­chło. Co pe­wien czas sły­sza­łem dźwięk sil­ni­ka sa­mo­cho­do­we­go… po chwi­li nik­nął po pra­wej stro­nie, kie­dy po­jazd skrę­cał w ob­jazd i sze­ro­kim łu­kiem omi­jał od­ci­nek au­to­stra­dy, na któ­rym trwa­ły pra­ce.

Ju­tro so­bo­ta… prze­pra­szam, już dziś jest so­bo­ta – po­my­śla­łem.

– Dziś jest so­bo­ta. A Do­lan po­ja­wi się w nie­dzie­lę. Mam nie­wie­le cza­su.

Zga­dza się, ko­cha­nie.

Eks­plo­zja roz­dar­ła Eli­za­beth na strzę­py.

Moja naj­droż­sza ro­ze­rwa­na zo­sta­ła na strzę­py za to, że chcia­ła po­wie­dzieć po­li­cji o tym, cze­go była świad­kiem; zo­sta­ła roz­dar­ta na strzę­py za to, że nie dała się za­stra­szyć, za od­wa­gę. A Do­lan cią­gle jeź­dził po świe­cie swo­im se­da­nem, pi­jał dwu­dzie­sto­let­nią whi­sky, a na ręce lśnił mu ro­lex.

Spró­bu­ję – po­my­śla­łem i za­pa­dłem w ka­mien­ny, po­zba­wio­ny ja­kich­kol­wiek ma­ja­ków sen, któ­ry bar­dziej przy­po­mi­nał śmierć.

Obu­dzi­łem się o ósmej, kie­dy upal­ne słoń­ce za­świe­ci­ło mi w twarz. Usia­dłem i z krzy­kiem przy­ło­ży­łem pul­su­ją­ce bó­lem dło­nie do krzy­ża. Pra­ca? Wy­ciąć po­zo­sta­łe czter­na­ście kwa­dra­tów as­fal­tu? Prze­cież nie by­łem na­wet w sta­nie cho­dzić.

Ale mu­sia­łem. Mu­sia­łem cho­dzić, więc cho­dzi­łem.

Po­ru­sza­jąc się jak gra­ją­cy w shuf­fle­bo­ard sta­rzec, po­czła­pa­łem do szo­fer­ki i ze skryt­ki wy­cią­gną­łem bu­te­lecz­kę z eto­pi­ry­ną, któ­rą za­bra­łem ze sobą na wy­pa­dek ta­kie­go wła­śnie prze­bu­dze­nia.

Czyż­bym na­praw­dę są­dził, że je­stem w for­mie? Czy na­praw­dę tak są­dzi­łem?

Śmiesz­ne, praw­da?

Po­pi­łem wodą czte­ry ta­blet­ki, od­cze­ka­łem kwa­drans, żeby roz­pu­ści­ły się w żo­łąd­ku, a na­stęp­nie z wil­czym ape­ty­tem po­chło­ną­łem śnia­da­nie zło­żo­ne z su­szo­nych owo­ców i obrzy­dli­wych na zim­no pie­roż­ków z mię­sem.

Po­pa­trzy­łem w stro­nę kom­pre­so­ra i mło­ta pneu­ma­tycz­ne­go. Żół­ta bla­sza­na obu­do­wa sprę­żar­ki już te­raz zda­wa­ła się skwier­czeć w pro­mie­niach ostro grze­ją­ce­go, po­ran­ne­go słoń­ca. Po­tem skie­ro­wa­łem wzrok na sta­ran­nie wy­cię­te po­przed­nie­go wie­czo­ru kwa­dra­ty w as­fal­cie.

Wca­le nie chcia­ło mi się tam iść i po­now­nie chwy­tać za młot. Przy­po­mnia­ły mi się sło­wa Bloc­ke­ra: „Nig­dy już, bra­cisz­ku, nie na­bie­rzesz krze­py. Nie­któ­re ro­śli­ny i nie­któ­rzy lu­dzie wy­trzy­mu­ją na słoń­cu. Inni więd­ną i umie­ra­ją… Dla­cze­go wła­zisz w ta­kie gów­no?”.

– Bo ro­ze­rwa­ło ją na strzę­py – za­skrze­cza­łem. – Ja ją ko­cha­łem, a ona zo­sta­ła roz­dar­ta na strzę­py.

Nie była to za­chę­ta w ro­dza­ju okrzy­ku: „Da­waj, sta­ry!” czy „Do­łóż mu!”, nie­mniej skło­ni­ło mnie do dzia­ła­nia. Krztu­sząc się od sma­ku i smro­du pa­li­wa, naj­wyż­szym wy­sił­kiem woli za­trzy­mu­jąc w żo­łąd­ku nie­daw­no zje­dzo­ne śnia­da­nie, prze­pom­po­wa­łem ropę z baku fur­go­net­ki. Bły­snę­ło mi w gło­wie py­ta­nie, co bę­dzie, je­śli przed dłu­gim week­en­dem dro­go­wcy usu­nę­li z ma­szyn pa­li­wo, ale na­tych­miast od­su­ną­łem od sie­bie tę myśl. Nie było sen­su mar­twić się na za­pas tym, na co i tak nie mia­łem wpły­wu. Co­raz bar­dziej czu­łem się jak czło­wiek, któ­ry wy­sko­czył z B-52 z pa­ra­so­lem za­miast spa­do­chro­nu.

Za­nio­słem pe­łen ka­ni­ster do kom­pre­so­ra i na­peł­ni­łem jego bak. Lewą dło­nią mu­sia­łem za­ci­snąć pal­ce pra­wej ręki na lin­ce star­to­wej sprę­żar­ki. Po­cią­gną­łem za sznu­rek, a wte­dy więk­szość pę­che­rzy pę­kła. Urzą­dze­nie już pra­co­wa­ło, gdy spo­strze­głem, że z pra­wej dło­ni ciek­nie mi ropa.

Nie uda się.

Bła­gam, ko­cha­nie.

Się­gną­łem po młot. Uru­cho­mi­łem go.

Naj­gor­sza była pierw­sza go­dzi­na, póź­niej nie­ustan­ny ło­skot i wi­bra­cje w po­łą­cze­niu z eto­pi­ry­ną spra­wi­ły, że cały zdrę­twia­łem – ple­cy, ręce, gło­wa. O je­de­na­stej wy­cią­łem ostat­ni blok as­fal­tu. Na­de­szła chwi­la, kie­dy mia­łem się prze­ko­nać, ile za­pa­mię­ta­łem z nauk Tin­ke­ra na te­mat, jak uru­cha­mia się ma­szy­ny dro­go­we za po­mo­cą krót­kie­go spię­cia.

Na mięk­kich no­gach, za­ta­cza­jąc się, pod­sze­dłem do fur­go­net­ki, po czym po­je­cha­łem nią dwa i pół ki­lo­me­tra da­lej, do miej­sca, gdzie pro­wa­dzo­no pra­ce dro­go­we.

Ma­szy­nę za­uwa­ży­łem pra­wie na­tych­miast. Ogrom­na, jed­no­na­czy­nio­wa ła­do­war­ka Case-Jor­dan z za­mon­to­wa­nym z tyłu po­tęż­nym chwy­ta­kiem; ma­szy­na war­ta sto trzy­dzie­ści pięć ty­się­cy do­la­rów. U Bloc­ke­ra pra­co­wa­łem na ca­ter­pil­la­rze, ale oba typy ła­do­war­ki funk­cjo­no­wa­ły na po­dob­nej za­sa­dzie.

Przy­najm­niej taką mia­łem na­dzie­ję.

Wgra­mo­li­łem się do ka­bi­ny i po­pa­trzy­łem na umiesz­czo­ną obok dźwi­gni bie­gów ta­blicz­kę z dia­gra­mem. Wy­glą­da­ła iden­tycz­nie jak ta w ca­ter­pil­la­rze. Kil­ka­krot­nie zmie­ni­łem bie­gi. Po­cząt­ko­wo szło opor­nie, po­nie­waż do skrzy­ni bie­gów do­stał się pia­sek. Fa­cet ope­ru­ją­cy ma­szy­ną nie za­ło­żył gu­mo­we­go koł­nie­rza ochron­ne­go, a nad­zor­ca tego nie spraw­dził. Bloc­ker by spraw­dził i ob­ciął­by pra­cow­ni­ko­wi z wy­pła­ty pięć do­lców bez wzglę­du na to, czy zbli­żał się dłu­gi week­end, czy nie.

Oczy Bloc­ke­ra. Na poły peł­ne po­dzi­wu, na poły peł­ne po­gar­dy. Co by po­my­ślał o moim przed­się­wzię­ciu?

Nie­waż­ne. Nie mia­łem cza­su roz­my­ślać o Ha­rveyu Bloc­ke­rze. Mu­sia­łem my­śleć o Eli­za­beth. I o Do­la­nie.

Na sta­lo­wej pod­ło­dze ma­szy­ny le­żał w cha­rak­te­rze dy­wa­ni­ka ju­to­wy wo­rek. Pod­nio­słem go w na­dziei, że znaj­dę klu­czy­ki. Na­tu­ral­nie nie zna­la­złem.

Pod czasz­ką usły­sza­łem głos Tin­ke­ra: „Kur­czę bla­de, byle szcze­niak za po­mo­cą krót­kie­go spię­cia uru­cho­mi każ­de z tych ma­leństw, bia­ła­sku. Co w tym trud­ne­go? Każ­dy po­jazd moż­na tak uru­cho­mić. Po­patrz tu­taj. Nie, nie tam, gdzie się wkła­da klu­czy­ki, bo prze­cież ich nie masz. Co się tak ga­pisz? Po­patrz tu. Wi­dzisz te ka­bel­ki?”.

Po­pa­trzy­łem na zwi­sa­ją­ce prze­wo­dy. Wy­glą­da­ły do­kład­nie tak samo jak tam­te, któ­re po­ka­zy­wał mi Tin­ker: czer­wo­ny, nie­bie­ski, żół­ty i zie­lo­ny. Z koń­ców­ki każ­de­go zdar­łem po dwa cen­ty­me­try izo­la­cji, po czym z tyl­nej kie­sze­ni spodni wy­ją­łem mie­dzia­ny drut.

„W po­rząd­ku, bia­ła­sku. Po­słu­chaj uważ­nie, bo póź­niej nie bę­dzie cza­su na py­ta­nia i od­po­wie­dzi, ka­pe­wu? Po­łącz ten czer­wo­ny z zie­lo­nym. Nie za­po­mnisz, bo są to ko­lo­ry Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Wte­dy sil­nik za­ła­pie”.

Po­łą­czy­łem mie­dzia­nym dru­ci­kiem zie­lo­ny prze­wód case-jor­da­na z czer­wo­nym. Pu­styn­ny wiatr gwiz­dał ci­cho, jak­by ktoś dmu­chał w wy­lot bu­tel­ki po wo­dzie so­do­wej. Po kar­ku ście­kał mi pot i wpły­wał za ko­szu­lę. Aż mnie ple­cy za­czę­ły od tego swę­dzieć.

„Te­raz weź nie­bie­ski i żół­ty. Nie mu­sisz ich wią­zać dru­tem. Ze­tknij tyl­ko i uwa­żaj, żeby nie do­tknąć któ­re­goś pa­lu­cha­mi, bo ci się jaja za­go­tu­ją. Nie­bie­ski i żół­ty uru­cha­mia­ją star­ter. Póź­niej je puść. Kie­dy już bę­dziesz miał do­syć prze­jażdż­ki cu­dzą ma­szy­ną, po pro­stu roz­łącz czer­wo­ny i zie­lo­ny. To tak, jak­byś wy­jął klu­czy­ki ze sta­cyj­ki”.

Ze­tkną­łem nie­bie­ski i żół­ty. Prze­sko­czy­ła mię­dzy nimi wiel­ka żół­ta iskra. Gwał­tow­nie cof­ną­łem gło­wę i ude­rzy­łem po­ty­li­cą w je­den z me­ta­lo­wych słup­ków ka­bi­ny. Po chwi­li jed­nak znów po­chy­li­łem się, po czym jesz­cze raz ze­tkną­łem dru­ty. Sil­nik za­kasz­lał i ła­do­war­ką spa­zma­tycz­nie szarp­nę­ło. Po­le­cia­łem do przo­du, na ta­bli­cę roz­dziel­czą, a le­wym po­licz­kiem wy­rżną­łem w drą­żek ste­row­ni­czy. Oczy­wi­ście, za­po­mnia­łem usta­wić prze­kład­nię na luz i w re­zul­ta­cie o mało nie stra­ci­łem oka. Pra­wie sły­sza­łem grom­ki, szy­der­czy śmiech Tin­ke­ra.

Prze­sta­wi­łem dźwi­gnię bie­gów i po­now­nie złą­czy­łem prze­wo­dy.

Sil­nik za­char­czał, z ko­mi­na buch­nął ob­łok śmier­dzą­ce­go, brą­zo­we­go dymu, któ­ry na­tych­miast zo­stał roz­pę­dzo­ny przez nie­ustan­nie wie­ją­cy wiatr. Mo­tor krztu­sił się. Wma­wia­łem so­bie, że ma­szy­na jest po pro­stu w fa­tal­nym sta­nie – czło­wiek, któ­ry nie opu­ścił gu­mo­wej osło­ny przed pia­skiem, mógł za­po­mnieć o wszyst­kim – ale na­bie­ra­łem co­raz więk­szej pew­no­ści, że, tak jak się oba­wia­łem, ro­bot­ni­cy opróż­ni­li zbior­ni­ki.

Kie­dy już chcia­łem wy­sko­czyć z ka­bi­ny i zmie­rzyć prę­tem po­ziom pa­li­wa (za­wsze le­piej spoj­rzeć praw­dzie w oczy, choć­by była naj­gor­sza, ko­cha­nie), sil­nik za­czął rów­no pra­co­wać.

Roz­łą­czy­łem dru­ty – po­zba­wio­ny izo­la­cji frag­ment nie­bie­skie­go prze­wo­du dy­mił – i otwo­rzy­łem prze­pust­ni­cę. Kie­dy sil­nik się roz­grzał, wrzu­ci­łem pierw­szy bieg, od­wró­ci­łem ma­szy­nę wo­kół jej wła­snej osi i ru­szy­łem w stro­nę dłu­gie­go, brą­zo­we­go pro­sto­ką­ta wy­cię­te­go rów­no w pro­wa­dzą­cym na za­chód pa­śmie au­to­stra­dy.

Resz­tę dnia wspo­mi­nam jako prze­ra­ża­ją­ce pie­kło wy­peł­nio­ne ry­kiem sil­ni­ka i pa­lą­cym, ośle­pia­ją­cym słoń­cem. Ope­ra­tor case-jor­da­na za­po­mniał wpraw­dzie za­ło­żyć osło­nę prze­ciw­pia­sko­wą, ale nie omiesz­kał za­brać znad ka­bi­ny bre­zen­to­wej plan­de­ki chro­nią­cej przed pa­lą­cy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca. No cóż, zga­du­ję, że sta­rzy bo­go­wie rów­nież lu­bią się cza­sa­mi po­śmiać. Nie wie­dzieć dla­cze­go. Po pro­stu lu­bią. Po­nad­to uwa­żam, że sta­rzy bo­go­wie mają wy­pa­czo­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

Po­nie­waż nig­dy nie opa­no­wa­łem pre­cy­zyj­ne­go ope­ro­wa­nia dźwi­giem, pra­wie do dru­giej po po­łu­dniu go­ły­mi rę­ka­mi wrzu­ca­łem bry­ły zdar­te­go as­fal­tu do przy­droż­ne­go rowu. Przy­po­mi­na­ją­cą kształ­tem ło­pa­tę koń­ców­ką urzą­dze­nia roz­ci­na­łem pła­ty as­fal­tu na pół, a na­stęp­nie prze­no­si­łem je i wy­rzu­ca­łem za szo­sę. Ba­łem się, że je­śli uży­ję dźwi­gu, to je po­kru­szę.

Kie­dy już cały as­falt zna­lazł się w przy­droż­nym ro­wie, od­sta­wi­łem ła­do­war­kę tam, skąd ją wzią­łem. Mia­ła nie­wie­le pa­li­wa, więc przy­szła pora, żeby prze­pom­po­wać tro­chę ben­zy­ny z fur­go­net­ki. Za­trzy­ma­łem się przy sa­mo­cho­dzie, się­gną­łem po pla­sti­ko­wy prze­wód… i wzrok mój spo­czął na dwu­dzie­sto­li­tro­wym, bla­sza­nym po­jem­ni­ku z wodą. Od­rzu­ci­łem na bok prze­wód i po­peł­złem w głąb auta. Ję­cząc z roz­ko­szy, za­czą­łem po­le­wać so­bie twarz, kark i tors. Wie­dzia­łem, że je­śli się na­pi­ję, na­tych­miast zwy­mio­tu­ję. Ale mu­sia­łem się na­pić. Na­pi­łem się i zwy­mio­to­wa­łem. Na­wet nie wy­sze­dłem z sa­mo­cho­du, tyl­ko od­wró­ci­łem gło­wę. Póź­niej od­peł­złem jak naj­da­lej od ba­ła­ga­nu, ja­kie­go na­ro­bi­łem.

Za­pa­dłem w sen, a gdy się zbu­dzi­łem, było już pra­wie ciem­no. Gdzieś w od­da­li do sto­ją­ce­go na pur­pu­ro­wym nie­bie księ­ży­ca w peł­ni wył sa­mot­ny wilk.

W nik­ną­cym świe­tle dnia wy­łom w as­fal­cie rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nał grób – grób ja­kie­goś mi­tycz­ne­go ol­brzy­ma. Może Go­lia­ta.

– Nic z tego – po­wie­dzia­łem, kie­ru­jąc te sło­wa do as­fal­tu. Bła­gam – od­szep­nę­ła Eli­za­beth. – Bła­gam… dla mnie. Wy­ją­łem ze skryt­ki czte­ry ko­lej­ne ta­blet­ki eto­pi­ry­ny i prze­łkną­łem je.

– Dla cie­bie – mruk­ną­łem.

Pod­je­cha­łem case-jor­da­nem do bul­do­że­ra od stro­ny, gdzie znaj­do­wał się jego bak. Ope­ra­tor ma­szy­ny na­le­żą­cy do eki­py sta­no­wej mógł wpraw­dzie po­je­chać do domu, za­po­mniaw­szy opu­ścić osło­nę prze­ciw­pia­sko­wą, ale czy, sko­ro litr ropy kosz­to­wał do­la­ra i pięć­dzie­siąt cen­tów, mógł­by za­po­mnieć za­krę­cić ko­rek wle­wu pa­li­wa? Nig­dy.

Prze­pom­po­wa­łem ropę z bul­do­że­ra do ła­do­war­ki, a po­tem sie­dzia­łem chwi­lę bez ru­chu; sta­ra­jąc się o ni­czym nie my­śleć, spo­glą­da­łem na wscho­dzą­cy co­raz wy­żej księ­życ. Póź­niej pod­je­cha­łem do wy­cię­cia w as­fal­cie i za­czą­łem ko­pać.

Kie­ro­wa­nie ła­do­war­ką w bla­sku księ­ży­ca oka­za­ło się za­ję­ciem znacz­nie prost­szym niż ope­ro­wa­nie w pa­lą­cych pro­mie­niach słoń­ca mło­tem pneu­ma­tycz­nym. Nie­mniej pra­ca po­su­wa­ła się po­wo­li, gdyż chcia­łem, żeby dno wy­ko­pu było po­chy­lo­ne pod do­kład­nie wy­mie­rzo­nym ką­tem. W kon­se­kwen­cji nie­ustan­nie spraw­dza­łem to na­chy­le­nie sto­lar­ską was­ser­wa­gą. Każ­da taka ope­ra­cja wy­ma­ga­ła za­trzy­ma­nia ma­szy­ny, ze­sko­cze­nia na zie­mię, po­mia­ru na­chy­le­nia dna i po­wro­tu do ka­bi­ny. W nor­mal­nych wa­run­kach nie sta­no­wi­ło­by to naj­mniej­sze­go pro­ble­mu, lecz gdy wy­bi­ła pół­noc, moje cia­ło ze­sztyw­nia­ło, a każ­dy ruch po­wo­do­wał strasz­li­wy ból w ko­ściach i mię­śniach. Naj­gor­szy był krzyż. Po­dej­rze­wa­łem, że na­praw­dę wy­rzą­dzi­łem so­bie ja­kąś krzyw­dę.

Ale tym, po­dob­nie jak wszyst­kim in­nym, mia­łem się mar­twić póź­niej.

Gdy­bym na­praw­dę mu­siał wy­ko­pać dół dłu­go­ści bli­sko trzy­na­stu me­trów, sze­ro­ko­ści pół­to­ra me­tra i tej sa­mej głę­bo­ko­ści, by­ła­by to dla ła­do­war­ki pra­ca nie­moż­li­wa do wy­ko­na­nia w tak krót­kim cza­sie. Z rów­nym po­wo­dze­niem mógł­bym ma­szy­nę wy­rzu­cić w prze­strzeń ko­smicz­ną lub po­sta­wić na niej Tadż Ma­hal. Żeby tego do­ko­nać, mu­siał­bym prze­rzu­cić po­nad dwa­dzie­ścia osiem me­trów sze­ścien­nych zie­mi.

„Mu­sisz stwo­rzyć pu­łap­kę o ko­mi­no­wa­tym kształ­cie, któ­ra we­ssie tych two­ich wro­gich ob­cych – oświad­czył mi zna­jo­my ma­te­ma­tyk. – A jej dno po­win­no być na­chy­lo­ne tak, żeby mo­gło w pe­wien spo­sób ode­grać rolę łuku spa­da­nia”.

Wy­cią­gnął ko­lej­ny wy­kres.

„To ozna­cza, że ci twoi in­ter­ga­lak­tycz­ni po­wstań­cy, czy kim tam oni są, mu­szą wy­brać je­dy­nie po­ło­wę ilo­ści zie­mi, któ­rą wska­zy­wa­ły po­cząt­ko­we wy­li­cze­nia. W tym kon­kret­nym przy­pad­ku… – Na­ba­zgrał coś na kart­ce i roz­pro­mie­nił się.

– Tro­chę po­nad czter­na­ście me­trów sze­ścien­nych. Kasz­ka z mlecz­kiem. Taką pra­cę czło­wiek mógł­by w po­je­dyn­kę wy­ko­nać ło­pa­tą”.

Wte­dy w to uwie­rzy­łem, lecz nie wzią­łem pod uwa­gę upa­łu… pę­che­rzy na dło­niach… wy­czer­pa­nia… nie­ustan­ne­go bólu w krzy­żu.

Prze­rwa; ale nie­zbyt dłu­ga. Po­miar na­chy­le­nia dna.

Mo­gło być go­rzej, ko­cha­nie, praw­da? Masz osta­tecz­nie do czy­nie­nia tyl­ko z pod­ło­żem szo­sy, a nie ze zbi­tym pu­styn­nym zle­pień­cem…

W mia­rę jak głę­bo­kość dołu ro­sła, po­ru­sza­łem się co­raz wol­niej. Za­ci­śnię­te na drąż­kach ste­row­ni­czych dło­nie krwa­wi­ły. Pcha­łem moc­no do przo­du dźwi­gnię, aż łyż­ka ła­do­war­ki opa­da­ła na dno wy­ko­pu. Cią­gną­łem drą­żek do sie­bie, a na­stęp­nie chwy­ta­łem inny. Ten z ostrym, hy­drau­licz­nym ję­kiem pro­sto­wał ra­mię ko­par­ki, na któ­re­go koń­cu znaj­do­wa­ła się łyż­ka. Ob­ser­wo­wa­łem, jak z brud­nej, po­ma­rań­czo­wej otu­li­ny wy­su­wa się ja­sna, na­oli­wio­na, me­ta­lo­wa rura wpy­cha­ją­ca czer­pak w zie­mię. Od cza­su do cza­su sta­lo­wa łyż­ka, kie­dy tra­fia­ła na krze­mień, krze­sa­ła iskry. Pod­no­si­łem ra­mię z czer­pa­kiem… ob­ra­ca­łem je – ciem­ny po­dłu­go­wa­ty kształt na tle roz­gwież­dżo­ne­go nie­ba (sta­ra­łem się nie zwra­cać uwa­gi na pul­su­ją­cą bó­lem szy­ję oraz jesz­cze moc­niej­szy ból prze­szy­wa­ją­cy krzyż) – i wy­rzu­ca­łem za­war­tość łyż­ki do przy­droż­ne­go rowu, za­sy­pu­jąc zwa­lo­ne tam bry­ły as­fal­tu.

Nie­waż­ne, ko­cha­nie. Jak skoń­czysz, za­ban­da­żu­jesz so­bie dło­nie. Za­ban­da­żu­jesz, jak z nim skoń­czysz.

– Ro­ze­rwa­ło ją na strzę­py – wy­chry­pia­łem i po­now­nie za­nu­rzy­łem czer­pak w dole, żeby z gro­bu Do­la­na wy­do­być ko­lej­ne sto ki­lo­gra­mów zie­mi i żwi­ru.

Kie­dy czło­wiek do­brze się bawi, czas szyb­ko pły­nie.

W chwi­lę po tym, jak uj­rza­łem na nie­bie pierw­szy brzask, do­ko­na­łem za po­mo­cą sto­lar­skiej was­ser­wa­gi ko­lej­ne­go po­mia­ru na­chy­le­nia dna. Zbli­ża­łem się do koń­ca pra­cy; wy­da­wa­ło mi się na­wet, że nie mu­szę po­głę­biać dołu. Przy­kuc­ną­łem w wy­ko­pie i po­sły­sza­łem ci­chy trzask w krzy­żu.

Wy­da­łem zdu­szo­ny okrzyk i upa­dłem na bok, na wą­skie, po­chy­łe dno wy­ko­pu. Za­ci­sną­łem zęby, dło­nie przy­ło­ży­łem do ple­ców.

Po­wo­li ból mi­jał i w koń­cu mo­głem dźwi­gnąć się na nogi.

W po­rząd­ku – po­my­śla­łem. – O to cho­dzi. Ko­niec. To była ostra pró­ba, ale wię­cej już nie dam rady.

Bła­gam, ko­cha­nie – od­par­ła szep­tem Eli­za­beth. Nie­sa­mo­wi­te, że jej głos, tak pe­łen uf­no­ści i wia­ry, te­raz na­brał nie­przy­jem­nej bar­wy; stał się nie­prze­jed­na­ny. – Bła­gam, nie pod­da­waj się. Cią­gnij da­lej.

Co? Mam da­lej ko­pać? Nie wiem na­wet, czy zdo­łam zro­bić krok!

Ależ zo­sta­ło tak nie­wie­le do zro­bie­nia! – za­wo­dził mi pod czasz­ką głos. Prze­stał to już być głos, któ­ry wsta­wiał się za Eli­za­beth; to była sama Eli­za­beth. – Tak nie­wie­le zo­sta­ło, ko­cha­nie!

W co­raz ja­śniej­szym świe­tle nad­cho­dzą­ce­go dnia po­pa­trzy­łem na jamę i po­wo­li ski­ną­łem gło­wą. Mia­ła ra­cję. Do wy­ko­pa­nia zo­sta­ło mi za­le­d­wie pół­to­ra me­tra, naj­wy­żej dwa. Ale były to naj­głęb­sze dwa me­try w moim ży­ciu. Dwa me­try pia­sku do wy­ko­pa­nia.

Zro­bisz to, ko­cha­nie… wiem, że stać cię na to.

Słod­ko, przy­mil­nie.

Ale tak na­praw­dę to nie głos Eli­za­beth skło­nił mnie do kon­ty­nu­owa­nia tego, co za­czą­łem. Spra­wił to ob­raz Do­la­na, któ­ry sta­nął mi przed oczy­ma. Do­la­na śpią­ce­go w swo­im apar­ta­men­cie na szczy­cie wie­żow­ca, pod­czas gdy ja sta­łem w wy­ko­pie obok cuch­ną­cej ropą ła­do­war­ki, któ­rej sil­nik dud­nił i grzmiał. By­łem ob­le­pio­ny bru­dem, dło­nie mia­łem odar­te do krwi, a Do­lan spał tyl­ko w spodniach od je­dwab­nej pi­dża­my. Obok nie­go le­ża­ła jed­na z jego blon­dy­nek ubra­na tyl­ko w blu­zę.

Na dole, w oszklo­nej przy­bu­dów­ce obok par­kin­gu, ła­do­wa­no jego ba­gaż do ca­dil­la­ca, wle­wa­no do ba­ków pa­li­wo, tak żeby auto było w każ­dej chwi­li go­to­we do dro­gi.

– Je­śli tak, to do­brze – mruk­ną­łem.

Po­wo­li wspią­łem się na sio­deł­ko ope­ra­to­ra ła­do­war­ki i od­wró­ci­łem ma­szy­nę.

Pra­co­wa­łem do dzie­wią­tej, po czym zro­bi­łem so­bie prze­rwę – zo­sta­ło mi jesz­cze wie­le in­nych rze­czy do zro­bie­nia. Dół o po­chy­łym dnie miał je­de­na­ście me­trów dłu­go­ści. To po­win­no wy­star­czyć.

Od­sta­wi­łem ła­do­war­kę tam, skąd ją wzią­łem. Wie­dzia­łem, że będę jej jesz­cze uży­wał, a to ozna­cza­ło, że będę mu­siał jesz­cze raz prze­pom­po­wać pa­li­wo do ba­ków, ale chwi­lo­wo nie mia­łem na to cza­su. Po­wi­nie­nem za­żyć na­stęp­ne eto­pi­ry­ny. W fiol­ce po­zo­sta­ło jed­nak już nie­wie­le ta­ble­tek, a wie­dzia­łem, że będę ich roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wał póź­niej… i na­stęp­ne­go dnia. O, tak! Na­stęp­ny dzień – po­nie­dzia­łek, wspa­nia­ły Czwar­ty Lip­ca.

Za­miast eto­pi­ry­ny za­ży­łem pięt­na­sto­mi­nu­to­we­go od­po­czyn­ku. Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że być może mar­nu­ję czas, ale zmu­si­łem się do tego. Le­ża­łem na ple­cach na pace fur­go­net­ki i roz­my­śla­łem o Do­la­nie. W mię­śniach czu­łem skur­cze.

Za­pew­ne zbie­rał już ostat­nie dro­bia­zgi – ja­kieś pa­pie­ry, któ­re chciał przej­rzeć pod­czas po­dró­ży, ne­se­ser z przy­bo­ra­mi to­a­le­to­wy­mi, może ja­kąś książ­kę lub ta­lię kart.

A je­śli tym ra­zem po­le­ci sa­mo­lo­tem? – szep­nął mi w umy­śle ja­kiś zło­śli­wy głos.

Jęk­ną­łem ci­cho. Na to już nie mia­łem wpły­wu. Jak do­tąd Do­lan nig­dy nie la­tał do Los An­ge­les sa­mo­lo­tem – za­wsze jeź­dził se­da­nem De­Vil­le. Na­wet mi do gło­wy nie przy­szło, że mógł­by zro­bić in­a­czej. A prze­cież cza­sa­mi la­tał sa­mo­lo­tem… raz po­le­ciał do Lon­dy­nu. Myśl ta nie da­wa­ła mi spo­ko­ju, do­skwie­ra­ła, swę­dzia­ła, pul­so­wa­ła jak obrzy­dli­wy li­szaj.

O wpół do dzie­sią­tej wy­cią­gną­łem z sa­mo­cho­du zwój bre­zen­tu, wiel­ki spi­nacz, prze­my­sło­we klam­ry i drew­nia­ne roz­po­ry. Dzień wstał po­chmur­ny i nie było upa­łu – cza­sa­mi Bóg lubi oka­zać ła­skę. Aż do tej chwi­li, drę­czo­ny gor­szy­mi do­le­gli­wo­ścia­mi, nie zwra­ca­łem uwa­gi na swo­ją łysą gło­wę. Kie­dy jed­nak do­tkną­łem jej pal­ca­mi, aż syk­ną­łem z bólu i na­tych­miast cof­ną­łem dłoń. Przej­rza­łem się we wstecz­nym lu­ster­ku od stro­ny pa­sa­że­ra. Skó­rę mia­łem wście­kle czer­wo­ną – pra­wie ko­lo­ru śliw­ki.

W Las Ve­gas Do­lan za­pew­ne od­by­wał ostat­nie roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne, a szo­fer pod­pro­wa­dził już ca­dil­la­ca przed front domu. Dzie­li­ło nas oko­ło stu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów i już nie­ba­wem sza­ry sa­mo­chód miał za­cząć zmniej­szać ten dy­stans z szyb­ko­ścią stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Nie mo­głem więc stać bez­czyn­nie i bia­do­lić nad spa­lo­ną słoń­cem ły­si­ną.

Uwiel­biam two­ją spa­lo­ną słoń­cem gla­cę, ko­cha­nie – ode­zwa­ła się zza mo­ich ple­ców Eli­za­beth.

– Dzię­ku­ję, Beth – od­rze­kłem i za­czą­łem prze­no­sić do jamy drew­nia­ne roz­po­ry.

W po­rów­na­niu z ko­pa­niem ta pra­ca była lek­ka, a okrop­ny, pra­wie nie do znie­sie­nia ból w krzy­żu uspo­ko­ił się, prze­cho­dząc w tępe pul­so­wa­nie.

Ale co póź­niej? – za­py­tał przy­mil­nie głos. – Jak my­ślisz, hmmm?

Póź­niej będę mu­siał za­jąć się sobą, to wszyst­ko. Te­raz li­czy­ło się tyl­ko to, że pu­łap­ka była pra­wie go­to­wa.

Roz­po­ry spi­na­ją­ce brze­gi jamy do­pa­so­wa­łem tak, że mo­głem oprzeć je moc­no na kra­wę­dziach as­fal­tu, któ­ry sta­no­wił naj­wyż­szą war­stwę wy­ko­pu. Pra­ca by­ła­by znacz­nie trud­niej­sza, gdy­by as­falt stward­niał. Te­raz jed­nak, w środ­ku dnia, czar­na masa na­bra­ła mięk­ko­ści i mo­co­wa­nie roz­pór przy­po­mi­na­ło wty­ka­nie ołów­ków w cu­kier­ki tof­fi.

Kie­dy już umie­ści­łem roz­po­ry, dół po­now­nie przy­brał wy­gląd wy­ry­so­wa­ne­go kre­dą dia­gra­mu, z tym tyl­ko, że nie było dłu­giej, pio­no­wej li­nii cią­gną­cej się przez śro­dek. Po­ło­ży­łem cięż­ki zwój bre­zen­tu przy płyt­szej stro­nie jamy i roz­wią­za­łem tro­ki.

Roz­wi­ną­łem trzy­na­ście me­trów szo­sy 71.

Z bli­ska nie wy­glą­da­ło to naj­le­piej – ma­ki­jaż na twa­rzach ak­to­rów i de­ko­ra­cje sce­nicz­ne nig­dy nie pre­zen­tu­ją się do­brze z trzech pierw­szych rzę­dów. Ale już z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów bre­zent był nie do wy­kry­cia. Jego ciem­no­sza­ry ko­lor ide­al­nie har­mo­ni­zo­wał z bar­wą na­wierzch­ni dro­gi. Po le­wej stro­nie ro­ze­sła­ne­go bre­zen­tu (je­śli sta­nę­ło się twa­rzą w kie­run­ku za­chod­nim) bie­gła prze­ry­wa­na żół­ta li­nia. Po­su­wa­jąc się po­wo­li wzdłuż dołu, przy­pią­łem bre­zent prze­my­sło­wy­mi zszy­wa­cza­mi do drew­nia­nych roz­pór. Ręce nie chcia­ły pra­co­wać, ale po­chleb­stwa­mi i przy­mi­la­niem się ja­koś skło­ni­łem je do wy­ko­na­nia tego za­da­nia.

Kie­dy już płach­ta zo­sta­ła na­le­ży­cie za­mo­co­wa­na, wró­ci­łem do fur­go­net­ki, wśli­zgną­łem się za kie­row­ni­cę (czyn­no­ści tej to­wa­rzy­szył okrop­ny skurcz mię­śni) i pod­je­cha­łem na szczyt wznie­sie­nia. Sta­łem tam całą mi­nu­tę i spo­glą­da­łem na opuch­nię­te, po­ha­ra­ta­ne, zło­żo­ne na po­doł­ku dło­nie. Póź­niej wy­sia­dłem z auta i po­pa­trzy­łem prze­lot­nie na dro­gę 71. Wie­cie, nie chcia­łem sku­piać uwa­gi na ja­kiejś kon­kret­nej rze­czy. Pra­gną­łem ogar­nąć wzro­kiem ca­łość – ge­stalt, je­śli wo­li­cie. Chcia­łem, na ile to moż­li­we, spoj­rzeć na wy­kop oczy­ma Do­la­na i jego lu­dzi, kie­dy będą zjeż­dżać ze wznie­sie­nia i do­pie­ro w ostat­niej chwi­li zo­ba­czą pu­łap­kę. Chcia­łem wi­dzieć, jak wspa­nia­le – czy jak okrop­nie – to od­czu­ją.

Wszyst­ko wy­glą­da­ło le­piej, niż się spo­dzie­wa­łem.

Ma­ja­czą­ce w nie­da­le­kiej per­spek­ty­wie pro­stej szo­sy ma­szy­ny dro­go­we do­sko­na­le tłu­ma­czy­ły ster­tę zie­mi, któ­rą wy­rzu­ci­łem z wy­ko­pu do przy­droż­ne­go rowu. Pra­wie cał­ko­wi­cie za­kry­wa­ła bry­ły as­fal­tu. Wpraw­dzie nie­któ­re wy­sta­wa­ły spod pia­chu – wzma­ga­ją­cy się wiatr po­ry­wał zie­mię – ale spra­wia­ły wra­że­nie po­zo­sta­ło­ści po ja­kichś in­nych, daw­nych pra­cach dro­go­wych. Kom­pre­sor wy­glą­dał jak uży­wa­ny w ta­kich sy­tu­acjach sprzęt Wy­dzia­łu Dróg i Au­to­strad.

Bre­zent ide­al­nie uda­wał as­falt – z miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wa­łem, szo­sa wy­da­wa­ła się nie­tknię­ta.

W pią­tek na au­to­stra­dzie pa­no­wał ogrom­ny ruch; w so­bo­tę jesz­cze więk­szy – nie­ustan­nie do­bie­gał mnie szum sil­ni­ków zmie­rza­ją­cych w kie­run­ku ob­jaz­du sa­mo­cho­dów. W nie­dzie­lę jed­nak ruch prak­tycz­nie za­marł. Lu­dzie do­je­cha­li już tam, gdzie za­mie­rza­li świę­to­wać Czwar­ty Lip­ca, lub też zde­cy­do­wa­li się na jaz­dę au­to­stra­dą mię­dzy­sta­no­wą bie­gną­cą sześć­dzie­siąt pięć ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od szo­sy 71. Do mo­ich pla­nów pa­so­wa­ło to wy­śmie­ni­cie.

Za­par­ko­wa­łem fur­go­net­kę tuż za grzbie­tem wzgó­rza, by była nie­wi­docz­na z dru­giej stro­ny, wy­sze­dłem z szo­fer­ki, po­ło­ży­łem się na zie­mi na brzu­chu i prze­le­ża­łem tak do dzie­sią­tej czter­dzie­ści pięć. Gdy za za­krę­tem ob­jaz­du znik­nę­ła już po­su­wa­ją­ca się w śli­ma­czym tem­pie cy­ster­na z mle­kiem, pod­je­cha­łem fur­go­net­ką do roz­jaz­du, otwo­rzy­łem tyl­ne drzwi i po­wrzu­ca­łem do środ­ka blo­ku­ją­ce dro­gę pa­choł­ki.

Bły­ska­ją­ca strzał­ka spra­wi­ła mi więk­szą trud­ność. Po­cząt­ko­wo nie mia­łem zie­lo­ne­go po­ję­cia, jak od­cze­pić ją od skrzy­ni z agre­ga­tem, nie na­ra­ża­jąc się przy tym na po­ra­że­nie prą­dem. Szyb­ko jed­nak zna­la­złem wtycz­kę. Pra­wie cała była skry­ta w gu­mo­wej obu­do­wie w kształ­cie li­te­ry O, tuż obok ta­blicz­ki zna­mio­no­wej… nie­wiel­kie za­bez­pie­cze­nie przed wan­da­la­mi i żar­tow­ni­sia­mi, któ­rym mo­gło przyjść do gło­wy spła­ta­nie wspa­nia­łe­go fi­gla po­le­ga­ją­ce­go na wy­łą­cze­niu na au­to­stra­dzie ostrze­gaw­cze­go zna­ku. Tak mi się w każ­dym ra­zie wy­da­wa­ło.

Ze skrzyn­ki z na­rzę­dzia­mi, któ­rą mia­łem w sa­mo­cho­dzie, przy­nio­słem mło­tek i dłut­ko. Wy­star­czy­ły czte­ry moc­ne ude­rze­nia, żeby gu­mo­wa obu­do­wa pę­kła. Za po­mo­cą kom­bi­ne­rek prze­cią­łem prze­wo­dy. Strzał­ka ściem­nia­ła i prze­sta­ła mru­gać. We­pchną­łem skrzyn­kę z agre­ga­tem do rowu, a po­tem przy­sy­pa­łem ją zie­mią. Oso­bli­wie było tak stać i sły­szeć do­cho­dzą­cy spod pia­sku ci­chy po­mruk urzą­dze­nia. Po­my­śla­łem o Do­la­nie i uśmiech­ną­łem się pod no­sem.

Nie są­dzę, żeby Do­lan mru­czał.

Bę­dzie wrzesz­czał, ale na pew­no nie mru­czał.

Strzał­ka zo­sta­ła za­wie­szo­na na ni­skim sta­lo­wym rusz­to­wa­niu i przy­mo­co­wa­na do nie­go czte­re­ma śru­ba­mi. Od­krę­ci­łem je naj­szyb­ciej, jak po­tra­fi­łem, jed­no­cze­śnie bacz­nie na­słu­chu­jąc, czy nie nad­jeż­dża ko­lej­ny sa­mo­chód. Był już naj­wyż­szy czas, żeby się ja­kiś po­ja­wił – ale z pew­no­ścią nie był to jesz­cze czas na Do­la­na.

I znów ode­zwał się w mo­jej gło­wie pe­sy­mi­stycz­ny głos:

A je­śli zde­cy­do­wał się na sa­mo­lot?

Nie lubi la­tać.

Więc je­śli na­wet wy­brał się sa­mo­cho­dem, mógł po­je­chać inną dro­gą. Na przy­kład mię­dzy­sta­nów­ką. Dziś wszy­scy…

Za­wsze jeź­dzi szo­są 71.

Zgo­da, lecz je­śli…

– Za­mknij się! – syk­ną­łem. – Za­mknij się, do cho­le­ry cięż­kiej! Za­mknij się, do kur­wy nę­dzy!

Uspo­kój się, ko­cha­nie! Uspo­kój się! Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Wrzu­ci­łem strzał­kę na pakę fur­go­net­ki. Ude­rzy­ła moc­no w bocz­ną ścia­nę. Roz­pry­snę­ło się kil­ka ko­lej­nych ża­ró­wek. Więk­szość stłu­kła się wcze­śniej, kie­dy zdej­mo­wa­łem ją z rusz­to­wa­nia.

Kie­dy już się upo­ra­łem ze strzał­ką, wró­ci­łem na wznie­sie­nie. Przy­sta­ną­łem tam i spoj­rza­łem za sie­bie. Usu­ną­łem strzał­kę i pa­choł­ki. Zo­sta­ła je­dy­nie wiel­ka po­ma­rań­czo­wa ta­bli­ca ostrze­gaw­cza z na­pi­sem: DRO­GA ZA­MKNIĘ­TA. KO­RZY­STAĆ Z OB­JAZ­DU.

Nad­jeż­dżał ja­kiś sa­mo­chód. Przy­szło mi na myśl, że je­śli Do­lan po­ja­wi się wcze­śniej, wszyst­kie moje pla­ny we­zmą w łeb. Sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą ban­dzior skrę­ci po pro­stu w ob­jazd, zo­sta­wia­jąc mnie, osza­la­łe­go ze wście­kło­ści, na pu­sty­ni.

To był che­vro­let.

Uspo­ko­iło się bi­ją­ce mi jak osza­la­łe ser­ce, ode­tchną­łem z ulgą.

Nie wol­no dać się po­nieść ner­wom.

Pod­je­cha­łem znów do miej­sca, gdzie znaj­do­wa­ła się pu­łap­ka, i tam za­trzy­ma­łem sa­mo­chód. Się­gną­łem pod ster­tę rzu­co­ne­go w nie­ła­dzie z tyłu auta ba­ga­żu i wy­cią­gną­łem pod­no­śnik. Igno­ru­jąc prze­szy­wa­ją­cy krzyż ból, unio­słem tył fur­go­net­ki. Od­krę­ci­łem koło i wrzu­ci­łem je na pakę, żeby, kie­dy (je­śli) po­ja­wią się tu­taj, wi­dzie­li uszko­dzo­ny sa­mo­chód. Pę­kły ko­lej­ne ża­rów­ki w świetl­nej strzał­ce. Mo­głem tyl­ko mieć na­dzie­ję, że odłam­ki szkła nie prze­bi­ją opo­ny, gdyż nie wzią­łem za­pa­so­we­go koła.

Wró­ci­łem do szo­fer­ki, za­bra­łem sfa­ty­go­wa­ną lor­net­kę i pie­szo ru­szy­łem w stro­nę ob­jaz­du. Mi­ną­łem go, po czym, naj­szyb­ciej jak zdo­ła­łem, wbie­głem na szczyt pierw­sze­go wznie­sie­nia. Stać mnie jed­nak było tyl­ko na chwiej­ny, śla­ma­zar­ny trucht.

Kie­dy już by­łem na gó­rze, skie­ro­wa­łem lor­net­kę na wschód.

Mia­łem stam­tąd wi­dok pra­wie na pięć ki­lo­me­trów, w tym na po­nad trzy ki­lo­me­try szo­sy. Do­strze­głem na niej sześć po­jaz­dów, roz­rzu­co­nych nie­rów­no ni­czym ko­ra­li­ki na nit­ce. Pierw­szy je­chał sa­mo­chód za­gra­nicz­ny, dat­sun albo sub­a­ru, i był od­le­gły o nie­ca­łe pół­to­ra ki­lo­me­tra. Za nim po­su­wa­ła się ja­kaś pół­cię­ża­rów­ka, a za nią auto przy­po­mi­na­ją­ce for­da mu­stan­ga. Po­zo­sta­łe po­jaz­dy wi­dzia­łem je­dy­nie jako bły­ski świa­tła, któ­re od­bi­ja­ło się w chro­mach i szkle.

Kie­dy pierw­szy sa­mo­chód – sub­a­ru – był już bli­sko, wy­pro­sto­wa­łem się i wy­cią­gną­łem kciuk. Nie są­dzi­łem, żeby wóz się za­trzy­mał. Nie roz­cza­ro­wa­łem się. Sie­dzą­ca za kie­row­ni­cą bo­ga­to ubra­na ko­bie­ta ob­rzu­ci­ła mnie prze­ra­żo­nym spoj­rze­niem i skrzy­wi­ła się, jak­by do­sta­ła pię­ścią pro­sto mię­dzy oczy. Po chwi­li auto znik­nę­ło za wznie­sie­niem i skrę­ci­ło w ob­jazd.

– Wy­ką­pał­byś się, chło­pie! – krzyk­nął pół mi­nu­ty póź­niej kie­row­ca pół­cię­ża­rów­ki.

Mu­stang oka­zał się for­dem escor­tem. Za nim po­ja­wił się ply­mo­uth, a na­stęp­nie win­ne­ba­go, z któ­re­go do­bie­ga­ły ta­kie od­gło­sy, jak­by cała chma­ra dzie­cia­ków pro­wa­dzi­ła w środ­ku woj­nę na po­dusz­ki.

Do­la­na ani śla­du.

Po­pa­trzy­łem na ze­ga­rek. Je­de­na­sta dwa­dzie­ścia pięć. Je­śli się po­ja­wi, po­ja­wi się lada chwi­la. Był już naj­wyż­szy czas.

Wska­zów­ki mego ze­gar­ka prze­su­nę­ły się po­wo­li na je­de­na­stą czter­dzie­ści, a Do­la­na ani widu, ani sły­chu. Mi­nął mnie naj­now­szy mo­del for­da i czar­ny jak gra­do­wa chmu­ra ka­ra­wan.

Nie po­ja­wi się. Wy­brał mię­dzy­sta­nów­kę. Albo po­le­ciał sa­mo­lo­tem.

Nie! Po­ja­wi się!

Na pew­no się nie po­ja­wi. Oba­wia­łeś się, że zwę­szy nie­bez­pie­czeń­stwo i rze­czy­wi­ście je zwę­szył. Dla­te­go od­stą­pił od swo­ich zwy­cza­jów.

Do­strze­głem ko­lej­ny od­blask pro­mie­ni sło­necz­nych w chro­mie. To był duży sa­mo­chód. Jak ca­dil­lac.

Po­ło­ży­łem się na brzu­chu na po­bo­czu szo­sy, łok­cie wspar­łem na zie­mi i przy­ło­ży­łem lor­net­kę do oczu. Auto znik­nę­ło za wznie­sie­niem… po­ja­wi­ło się… skry­ło się za za­krę­tem… i po­now­nie się po­ja­wi­ło w za­się­gu mego wzro­ku.

Tak, był to ca­dil­lac, ale nie sza­ry – miał bar­wę so­czy­stej zie­le­ni.

Na­stą­pi­ło trzy­dzie­ści naj­strasz­liw­szych se­kund mego ży­cia. Trzy­dzie­ści se­kund, któ­re wy­da­wa­ły mi się trzy­dzie­sto­le­ciem. Część mego umy­słu zde­cy­do­wa­ła na­tych­miast – jed­no­znacz­nie i nie­odwo­łal­nie – że Do­lan sprze­dał sta­re­go ca­dil­la­ca i ku­pił no­we­go. Z całą pew­no­ścią ro­bił to już nie­raz, a jak­kol­wiek nig­dy do­tąd nie ku­po­wał zie­lo­ne­go, to osta­tecz­nie kup­no zie­lo­ne­go po­jaz­du nie jest prze­stęp­stwem.

Dru­ga część mego umy­słu za­pro­te­sto­wa­ła gwał­tow­nie, twier­dząc, że na au­to­stra­dach mię­dzy Ve­gas a Los An­ge­les na dwa­na­ście po­jaz­dów je­dzie dzie­sięć ca­dil­la­ców, to­też szan­se, że ten zie­lo­ny sa­mo­chód na­le­ży do Do­la­na, są jak sto do jed­ne­go.

Pot za­le­wał mi oczy, wi­dzia­łem wszyst­ko jak przez mgłę. Od­sta­wi­łem lor­net­kę od oczu. I tak w ni­czym już mi nie mo­gła po­móc. Kie­dy zdo­łam roz­róż­nić pa­sa­że­rów, bę­dzie za póź­no.

To już ostat­nia chwi­la! Idź i zdej­mij znak in­for­mu­ją­cy o ob­jeź­dzie! Stra­cisz je­dy­ną oka­zję!

Po­wiedz mi, kogo zła­pię w tę pu­łap­kę, je­śli te­raz ukry­ję znak? Dwo­je za­moż­nych lu­dzi zmie­rza­ją­cych do Los An­ge­les, żeby zo­ba­czyć swo­je dzie­ci i za­brać wnu­ki do Di­sney­lan­du?

Zrób to! To on! To two­ja je­dy­na i nie­po­wta­rzal­na szan­sa!

Tak, masz ra­cję. To je­dy­na szan­sa. I dla­te­go nie chcę jej stra­cić, ła­piąc nie tych, na któ­rych po­lu­ję.

To Do­lan!

Nie, to nie Do­lan!

– Prze­stań! – jęk­ną­łem, chwy­ta­jąc się za gło­wę. – Prze­stań, prze­stań!

Sły­sza­łem już dźwięk sil­ni­ka.

Do­lan.

Star­si lu­dzie.

Ko­bie­ta.

Ty­grys.

Do­lan.

Star­si…

– Eli­za­beth, po­móż mi! – wy­chry­pia­łem w udrę­ce.

Ko­cha­nie, ten czło­wiek nig­dy w ży­ciu nie miał zie­lo­ne­go ca­dil­la­ca. I nig­dy nie bę­dzie miał. Oczy­wi­ście, że to nie on.

Mi­nął mi ból gło­wy. By­łem w sta­nie pod­nieść się i wy­cią­gnąć dłoń z wy­su­nię­tym kciu­kiem.

To nie byli sta­rzy lu­dzie. I nie był to rów­nież Do­lan. Sa­mo­cho­dem je­chał z tu­zin chó­rzy­stek z Ve­gas. To­wa­rzy­szył im star­szy je­go­mość w naj­więk­szym ka­pe­lu­szu kow­boj­skim i w naj­czar­niej­szej ko­szu­li Fo­ster Grant, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. Kie­dy ca­dil­lac skrę­cał w ob­jazd, jed­na z chó­rzy­stek ob­rzu­ci­ła mnie bez­myśl­nym spoj­rze­niem.

Po­wo­li, znu­żo­nym ge­stem, unio­słem do oczu lor­net­kę.

I wte­dy zo­ba­czy­łem, że nad­jeż­dża.

Nie mia­łem naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że ca­dil­lac, któ­ry wy­nu­rzył się zza od­le­głe­go za­krę­tu, jest sza­ry jak nie­bo nad moją gło­wą, bo za­dzi­wia­ją­co wy­ra­zi­ście od­bi­jał się od po­nu­re­go brą­zo­we­go kra­jo­bra­zu pu­sty­ni.

To był on – Do­lan. W jed­nej chwi­li opu­ści­ły mnie wszel­kie wa­ha­nia i wąt­pli­wo­ści. To był Do­lan i wca­le nie mu­sia­łem wi­dzieć sza­re­go ca­dil­la­ca, żeby o tym wie­dzieć.

Nie wiem, czy on mnie wy­czuł, ale ja go wy­czu­łem.

Świa­do­mość, że Do­lan jed­nak się po­ja­wił, po­mo­gła mi prze­zwy­cię­żyć ból w no­gach i wstać.

Wró­ci­łem do wiel­kiej ta­bli­cy: OB­JAZD i po­ło­ży­łem ją w przy­droż­nym ro­wie na­pi­sem do zie­mi. Na­kry­łem znak pia­sko­wej bar­wy bre­zen­tem, a słup­ki za­sy­pa­łem. Efekt koń­co­wy nie był tak do­bry jak w przy­pad­ku fał­szy­wej na­wierzch­ni szo­sy, ale są­dzi­łem, że tyle mi­sty­fi­ka­cji wy­star­czy.

Te­raz po­bie­głem na szczyt dru­gie­go wznie­sie­nia, gdzie zo­sta­wi­łem fur­go­net­kę. W tej chwi­li sta­no­wi­ła ko­lej­ny ele­ment pu­łap­ki – sa­mo­chód opusz­czo­ny chwi­lo­wo przez wła­ści­cie­la, któ­ry po­je­chał po nową opo­nę albo zwul­ka­ni­zo­wać sta­rą.

Wsia­dłem do ka­bi­ny i wy­cią­gną­łem się na fo­te­lu. W pier­si ser­ce tłu­kło mi się jak osza­la­łe.

I znów wy­da­wa­ło się, że czas sta­nął w miej­scu. Na­słu­chi­wa­łem zbli­ża­ją­ce­go się dźwię­ku sil­ni­ka, ale go nie było, nie było.

Skrę­ci­li z głów­nej dro­gi – po­my­śla­łem. – W ostat­niej chwi­li jed­nak wy­czuł moją obec­ność… albo jemu lub któ­re­muś z jego lu­dzi coś wy­da­ło się po­dej­rza­ne… i skrę­ci­li z głów­nej dro­gi.

Le­ża­łem na sie­dze­niach, krzyż pul­so­wał dłu­gi­mi, po­wol­ny­mi fa­la­mi bólu. Za­ci­sną­łem po­wie­ki, jak­bym dzię­ki temu miał le­piej sły­szeć.

Czy to dźwięk sil­ni­ka?

Nie, to tyl­ko wiatr, któ­ry na tyle już przy­brał na sile, że od cza­su do cza­su ude­rzał falą pia­sku w bok mo­jej fur­go­net­ki.

Nie przy­je­dzie. Po­je­cha­li ob­jaz­dem albo za­wró­ci­li. Tyl­ko wiatr.

Po­je­cha­li ob­jaz­dem albo w ogó­le za…

Nie, to nie był wiatr. Był to dźwięk sil­ni­ka. War­kot rósł, a w kil­ka se­kund póź­niej prze­mknął obok mnie po­jazd – po­je­dyn­czy po­jazd.

Usia­dłem, chwy­ci­łem za kie­row­ni­cę – mu­sia­łem się cze­goś chwy­cić – i wyj­rza­łem przez przed­nią szy­bę. Oczy mia­łem wy­ba­łu­szo­ne, sze­ro­ko roz­war­te, przy­gry­za­łem ję­zyk.

Sza­ry ca­dil­lac spły­wał w dół wznie­sie­nia ku pła­skie­mu od­cin­ko­wi szo­sy z pręd­ko­ścią osiem­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę; może tro­chę szyb­ciej. Świa­tła ha­mul­co­we do koń­ca nie roz­bły­sły. Do koń­ca nie zo­ba­czy­li pu­łap­ki. Do koń­ca nie mie­li o niej naj­mniej­sze­go po­ję­cia.

A było tak: w pew­nej chwi­li od­nio­słem wra­że­nie, że ca­dil­lac mknie we­wnątrz szo­sy, a nie po niej. Złu­dze­nie było tak sil­ne, że przez chwi­lę czu­łem oszo­ło­mie­nie i za­wrót gło­wy, cho­ciaż ja sam owo złu­dze­nie stwo­rzy­łem. Ca­dil­lac tkwił w szo­sie 71 po osie kół, póź­niej do po­ło­wy drzwi­czek. Na­szła mnie dzi­wacz­na re­flek­sja: gdy­by Ge­ne­ral Mo­tors pro­du­ko­wał okrę­ty pod­wod­ne, tak wła­śnie wcho­dzi­ły­by w za­nu­rze­nie.

Do mo­ich uszu do­biegł ci­chy trzask pę­ka­ją­cych pod cię­ża­rem auta drew­nia­nych roz­pór. Sły­sza­łem, jak pru­je się i pru­je bre­zent.

Wszyst­ko to trwa­ło za­le­d­wie trzy se­kun­dy, ale były to trzy se­kun­dy, któ­re za­pa­mię­tam do koń­ca ży­cia.

Od­nio­słem wra­że­nie, że ca­dil­lac skła­da się tyl­ko z ośmiu cen­ty­me­trów po­la­ry­zo­wa­nych szyb i da­chu. Roz­legł się po­tęż­ny, głu­chy ło­skot, po nim dźwięk tłu­czo­ne­go szkła i gnie­cio­ne­go me­ta­lu. W po­wie­trze wzniósł się wiel­ki tu­man ku­rzu, ale wiatr szyb­ko go roz­wiał.

Chcia­łem tam biec – chcia­łem tam biec na­tych­miast – lecz naj­pierw mu­sia­łem upo­rać się z ob­jaz­dem. Nie chcia­łem, żeby kto­kol­wiek nam prze­szko­dził, nie po­trze­bo­wa­łem przy­pad­ko­wych świad­ków.

Wy­sko­czy­łem z fur­go­net­ki, prze­sze­dłem na tył i wy­ją­łem koło. Za­ło­ży­łem je naj­szyb­ciej, jak umia­łem, i tyl­ko pal­ca­mi do­krę­ci­łem śru­by mo­cu­ją­ce. Klu­cza mo­głem użyć póź­niej. Te­raz mu­sia­łem na­tych­miast wra­cać na dół, do miej­sca, skąd z szo­sy 71 od­cho­dził ob­jazd.

Opu­ści­łem pod­no­śnik, wsko­czy­łem do ka­bi­ny. Na­sta­wi­łem uszu i przez chwi­lę na­słu­chi­wa­łem.

Usły­sza­łem za­wo­dze­nie wia­tru.

A z dłu­gie­go, pro­sto­kąt­ne­go dołu w as­fal­cie do­bie­gał czyjś krzyk… a ra­czej wrzask.

Uśmiech­ną­łem się i za­wró­ci­łem fur­go­net­kę.

Bły­ska­wicz­nie cof­ną­łem się ze szczy­tu wznie­sie­nia, sa­mo­chód jak pi­ja­ny prze­su­wał się z jed­nej stro­ny szo­sy na dru­gą. Wy­sko­czy­łem z ka­bi­ny i otwo­rzy­łem tyl­ne drzwi. Wy­ją­łem pa­choł­ki. Usta­wia­jąc je, wy­tę­ża­łem słuch, ale wiatr wiał już zbyt moc­no, że­bym mógł wy­chwy­cić war­kot sil­ni­ka ja­kie­go­kol­wiek nad­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Kie­dy bym go usły­szał, po­jazd z pew­no­ścią był­by już tuż przy mnie.

Pod­bie­głem do rowu, usia­dłem na tył­ku i zsu­ną­łem się z szo­sy. Zdją­łem pia­sko­wej bar­wy bre­zent, a póź­niej wtar­ga­łem na po­bo­cze dro­gi ta­bli­cę. Po­now­nie ją usta­wi­łem, wró­ci­łem do sa­mo­cho­du, po czym za­trza­sną­łem tyl­ne drzwi. Nie mia­łem naj­mniej­sze­go za­mia­ru usta­wiać strzał­ki na miej­sce.

Pod­je­cha­łem na szczyt wznie­sie­nia i przy­sta­ną­łem w tym sa­mym miej­scu co po­przed­nio, tuż za grzbie­tem pa­gór­ka, gdzie nikt nie mógł mnie zo­ba­czyć. Wy­sia­dłem z szo­fer­ki, żeby tym ra­zem już klu­czem do­krę­cić śru­by w kole. Do­bie­ga­ją­ce z dołu krzy­ki prze­szły we wrzask i sko­wy­ty; bar­dzo gło­śne.

Śru­by do­krę­ca­łem po­wo­li i sta­ran­nie. Nie oba­wia­łem się, by kto­kol­wiek mógł wy­do­stać się z auta, za­ata­ko­wać mnie lub uciec na pu­sty­nię. Po pro­stu nie moż­na było wy­do­stać się z tkwią­ce­go na do­bre w pu­łap­ce sa­mo­cho­du. Po­trzask zo­stał skon­stru­owa­ny po mi­strzow­sku. Ca­dil­lac stał w od­le­głym koń­cu wy­ko­pu, a drzwicz­ki dzie­li­ło od ścian dołu za­le­d­wie po osiem cen­ty­me­trów z każ­dej stro­ny. Trój­ka uwię­zio­nych lu­dzi mo­gła tyl­ko uchy­lić drzwi i co naj­wy­żej wy­su­nąć sto­py. Ale i tego nie by­łem pe­wien. Nie mo­gli na­to­miast uchy­lić okien, po­nie­waż ich otwie­ra­nie było za­si­la­ne elek­trycz­nie, a tkwią­cy we wra­ku aku­mu­la­tor za­mie­nił się w zmo­czo­ną kwa­sem mia­zgę strza­ska­ne­go me­ta­lu i pla­sti­ku.

Kie­row­cę i dru­gie­go go­ry­la sie­dzą­ce­go z ka­ra­bi­nem na przed­nim sie­dze­niu im­pet ude­rze­nia mógł rów­nież zgnieść, ale to nie­wie­le mnie ob­cho­dzi­ło. Wie­dzia­łem, że ktoś prze­żył, a po­nad­to do­sko­na­le wie­dzia­łem, że Do­lan za­wsze po­dró­żo­wał z tyłu i jak każ­dy przy­zwo­ity oby­wa­tel za­piął pasy bez­pie­czeń­stwa.

Kie­dy już moc­no do­krę­ci­łem śru­by, pod­je­cha­łem do sze­ro­kie­go, płyt­kie­go koń­ca dołu i wy­sia­dłem z wozu.

Więk­szość drew­nia­nych roz­pór znik­nę­ła, jak­kol­wiek do­strze­głem kil­ka ka­wał­ków cią­gle jesz­cze ster­czą­cych z as­fal­tu. Bre­zen­to­wa „szo­sa” le­ża­ła na dnie wy­ko­pu, po­mię­ta i po­dar­ta ni­czym zrzu­co­na przez węża skó­ra.

Prze­sze­dłem do głę­bo­kie­go koń­ca dołu, gdzie znaj­do­wał się ca­dil­lac Do­la­na.

Miał kom­plet­nie zgnie­cio­ny przód. Po­gię­ta w har­mo­nię ma­ska wy­brzu­szy­ła się, przy­bie­ra­jąc kształt po­strzę­pio­ne­go wa­chla­rza. Sil­nik sta­no­wił masę zmiaż­dżo­ne­go me­ta­lu, gumy i prze­wo­dów za­sy­pa­nych pia­skiem i zie­mią, któ­re opa­dły tam po strasz­nym ude­rze­niu w przed­nią ścia­nę wy­ko­pu. Sły­chać było syk oraz ka­pa­nie ole­ju i ben­zy­ny. W po­wie­trzu uno­si­ła się woń al­ko­ho­lu z pły­nu do spry­ski­wa­nia szyb.

Oba­wia­łem się o przed­nią szy­bę. Ist­nia­ła szan­sa, że pę­ka­jąc, wpad­nie do środ­ka, co umoż­li­wi­ło­by Do­la­no­wi wy­gra­mo­le­nie się na ze­wnątrz. Ale nie bra­łem ta­kiej moż­li­wo­ści zbyt po­waż­nie pod uwa­gę. Już wam mó­wi­łem, że sa­mo­cho­dy Do­la­na kon­stru­owa­no na wzór po­jaz­dów drob­nych dyk­ta­to­rów i de­spo­tycz­nych przy­wód­ców woj­sko­wych. Szkło nie mia­ło pra­wa pęk­nąć.

I nie pę­kło.

Tyl­na szy­ba ca­dil­la­ca była jesz­cze moc­niej­sza, po­nie­waż zaj­mo­wa­ła mniej­szą po­wierzch­nię. Do­lan nie zdo­łał­by jej stłuc – w każ­dym ra­zie nie w tak krót­kim cza­sie, jaki za­mie­rza­łem mu zo­sta­wić – a na pew­no nie od­wa­żył­by się w nią strze­lać. Strze­la­nie w ku­lo­od­por­ne szkło przy­po­mi­na ro­syj­ską ru­let­kę. Po­cisk robi na szy­bie je­dy­nie nie­wiel­ki bia­ły od­prysk, a na­stęp­nie wra­ca ry­ko­sze­tem.

Je­stem prze­ko­na­ny, że gdy­bym dał Do­la­no­wi od­po­wied­nią ilość cza­su, w koń­cu ja­koś by się wy­do­stał, ale by­łem na miej­scu i nie za­mie­rza­łem mu tego cza­su da­wać.

Kop­nia­kiem strą­ci­łem na dach ca­dil­la­ca bry­łę zie­mi.

Od­zew był na­tych­mia­sto­wy.

– Ra­tun­ku, po­trze­bu­je­my po­mo­cy. Nie mo­że­my się wy­do­stać.

Do­lan. Mó­wił nor­mal­nie, za­cho­wu­jąc zdu­mie­wa­ją­cy spo­kój. Ale wy­czu­łem lek­ki strach, nad któ­rym jed­nak ban­dzior wspa­nia­le pa­no­wał, i na tyle, na ile było mnie stać, po­czu­łem dla nie­go li­tość. Wy­obra­zi­łem so­bie, jak mę­czy się na tyl­nym sie­dze­niu tkwią­ce­go w pu­łap­ce ca­dil­la­ca. Je­den z jego lu­dzi ję­czał, przy­szpi­lo­ny za­pew­ne blo­kiem sil­ni­ka; był ran­ny i ję­czał. Dru­gi go­ryl… był mar­twy lub nie­przy­tom­ny.

Wy­obra­zi­łem so­bie to i przez de­ner­wu­ją­cy mo­ment sam od­czu­wa­łem coś, co okre­ślił­bym mia­nem klau­stro­fo­bii. Na­ci­skasz gu­zik otwie­ra­ją­cy okno – nic. Pró­bu­jesz drzwi – też nic. Wiesz, że nie otwo­rzysz ich na tyle, żeby się przez nie wy­do­stać.

Prze­sta­łem so­bie co­kol­wiek wy­obra­żać, po­nie­waż to on był spraw­cą wszyst­kie­go, co go spo­tka­ło. Praw­da? Tak. Ku­pił bi­let i te­raz mu­siał za nie­go pła­cić peł­ną cenę.

– Kto tam jest?

– Ja – od­par­łem. – Ale ja ci nie po­mo­gę, Do­lan.

Znów ze­pchną­łem nogą la­wi­nę ka­mie­ni na siwy dach ca­dil­la­ca. Kie­dy strą­ci­łem ko­lej­ne ka­my­ki, ktoś w środ­ku po­now­nie za­czął wrzesz­czeć.

– Moje nogi! Jim, moje nogi!

W gło­sie Do­la­na na­gle po­ja­wi­ła się czuj­ność. Czło­wiek na ze­wnątrz, czło­wiek na gó­rze znał jego na­zwi­sko. A to zna­czy­ło, że sy­tu­acja jest w naj­wyż­szym stop­niu nie­bez­piecz­na.

– Jim­my! Pisz­cze­le mam na wierz­chu!

– Za­mknij się – po­wie­dział lo­do­wa­to Do­lan.

Kie­dy słu­cha­łem tych gło­sów, od­no­si­łem dzi­wacz­ne wra­że­nie. W pierw­szej chwi­li chcia­łem wejść na ba­gaż­nik ca­dil­la­ca i zaj­rzeć do środ­ka przez tyl­ną szy­bę. Ale gdy­bym na­wet przy­tknął nos do szkła, nic bym nie zo­ba­czył. Jak wspo­mi­na­łem, szy­by były po­la­ry­zo­wa­ne.

A poza tym wca­le nie chcia­łem go wi­dzieć. Wie­dzia­łem, jak wy­glą­da. Po cóż miał­bym na nie­go pa­trzeć? Żeby uj­rzeć ro­le­xa na ręku i szy­te na mia­rę u kraw­ca dżin­sy?

– Kim, bra­cie, je­steś?

– Ni­kim – od­par­łem. – Je­stem ni­kim, ale mia­łem wszel­kie po­wo­dy, żeby cię tu wpa­ko­wać.

Wy­raź­nie prze­stra­szo­ny za­py­tał na­gle:

– Na­zy­wasz się Ro­bin­son?

Po­czu­łem się tak, jak­by ktoś wal­nął mnie w brzuch. Bły­ska­wicz­nie prze­le­ciał w pa­mię­ci na wpół za­po­mnia­ne na­zwi­ska i od razu wy­brał wła­ści­we. Czy trak­to­wa­łem go jak zwie­rzę ob­da­rzo­ne zwie­rzę­cym in­stynk­tem? Nie wiem, ale chy­ba tak, bo w prze­ciw­nym ra­zie nie zdo­był­bym się na od­wa­gę zro­bie­nia tego, co zro­bi­łem.

– Moje na­zwi­sko nie jest istot­ne – od­rze­kłem. – Ale ty wiesz, co się te­raz sta­nie, praw­da?

Ze środ­ka znów do­by­ły się krzy­ki – strasz­ne, bul­go­czą­ce, mam­lą­ce wrza­ski.

– Wy­cią­gnij mnie stąd, Jim­my! Wy­cią­gnij mnie stąd! Na rany Chry­stu­sa! Mam po­trza­ska­ne nogi!

– Za­mknij się – od­parł Do­lan, po czym zwró­cił się do mnie:

– Kie­dy tak wrzesz­czy, nie sły­szę cię, czło­wie­ku.

Opa­dłem nad do­łem na czwo­ra­ka i wy­chy­li­łem się do przo­du.

– Po­wie­dzia­łem, że wiesz, co się te­raz sta…

Wy­obra­zi­łem so­bie nie­ocze­ki­wa­nie wil­ka z baj­ki o Czer­wo­nym

Kap­tur­ku, któ­rą kie­dyś opo­wia­da­ła mi bab­cia. „Po­dejdź… że­bym mógł cię le­piej sły­szeć…”.

Cof­ną­łem się w samą porę.

Re­wol­wer wy­pa­lił czte­ro­krot­nie. Z miej­sca, gdzie klę­cza­łem, wy­strza­ły brzmia­ły bar­dzo gło­śno; w sa­mo­cho­dzie mu­sia­ły być ogłu­sza­ją­ce. W da­chu ca­dil­la­ca otwo­rzy­ło się czwo­ro czar­nych oczu. Po­czu­łem, że tuż przy moim czo­le coś ze świ­stem prze­cię­ło po­wie­trze.

– Do­sta­łem cię, cwe­lu?

– Nie – od­par­łem.

Wrza­ski męż­czy­zny prze­szły w szloch. Go­ryl sie­dział z przo­du. Wi­dzia­łem jego ręce, bia­łe jak twarz to­ną­ce­go, któ­ry­mi kle­pał nie­mra­wo w przed­nią szy­bę, a obok nie­go roz­wa­lo­ne cia­ło dru­gie­go męż­czy­zny. Jim­my musi go ja­koś wy­cią­gnąć. Krwa­wi, ból był wiel­ki, strasz­li­wy, ból był więk­szy, niż po­tra­fił znieść, za­kli­nał się na rany Chry­stu­sa, z ca­łe­go ser­ca ża­ło­wał za grze­chy, ale to było wię­cej niż…

Roz­legł się huk dwóch ko­lej­nych wy­strza­łów. Męż­czy­zna prze­stał się wy­dzie­rać. Bi­ją­ce w przed­nią szy­bę dło­nie znik­nę­ły.

– No tak… – ode­zwał się pra­wie z za­du­mą Do­lan. – On już nie cier­pi, a my mo­że­my spo­koj­nie po­roz­ma­wiać.

Nic nie po­wie­dzia­łem. By­łem oszo­ło­mio­ny, czu­łem się tak, jak­bym tra­fił w ja­kiś nie­re­al­ny świat. Wła­śnie za­bił czło­wie­ka. Za­bił. Po­my­śla­łem so­bie, że mimo ca­łej ostroż­no­ści nie do­ce­ni­łem go, ale na­praw­dę do­pi­sa­ło mi szczę­ście.

– Chcę ci zło­żyć pew­ną pro­po­zy­cję – ode­zwał się Do­lan.

Mil­cza­łem…

– Przy­ja­cie­lu?

Mil­cza­łem w dal­szym cią­gu.

– Ej! Ty! – Głos nie­znacz­nie mu za­drżał. – Je­steś tam jesz­cze? Ode­zwij się! Co ci szko­dzi?

– Je­stem – po­wie­dzia­łem. – Wła­śnie so­bie po­my­śla­łem, że od­da­łeś sześć strza­łów. Może już wcze­śniej za­pla­no­wa­łeś zo­sta­wić dla sie­bie ostat­nią kulę. A może mia­łeś ich w ma­ga­zyn­ku osiem albo na­ła­do­wa­łeś broń na nowo.

Te­raz on dłuż­szą chwi­lę mil­czał.

– Co chcesz zro­bić? – za­py­tał w koń­cu.

– Chy­ba już się do­my­śli­łeś – od­rze­kłem. – Ostat­nie trzy­dzie­ści sześć go­dzin ko­pa­łem naj­więk­szy na świe­cie grób, w któ­rym te­raz za­mie­rzam cię po­cho­wać w two­im fran­co­wa­tym ca­dil­la­cu.

Cią­gle trzy­mał strach na wo­dzy. Chcia­łem tę wo­dzę prze­rwać.

– Może ze­chcesz naj­pierw wy­słu­chać mo­jej pro­po­zy­cji?

– Wy­słu­cham. Ale za chwi­lę. Naj­pierw mu­szę po coś pójść.

Pod­sze­dłem do fur­go­net­ki i wy­ją­łem z niej ło­pa­tę.

Kie­dy wró­ci­łem, mó­wił jak ktoś do głu­che­go te­le­fo­nu:

– Ro­bin­son? Ro­bin­son? Ro­bin­son?

– Je­stem, je­stem po­wie­dzia­łem. – Mów. A ja będę słu­chał. Kie­dy skoń­czysz, ja zło­żę ci kontr­pro­po­zy­cję.

Ode­zwał się znacz­nie ser­decz­niej­szym to­nem. Gdy­bym na­praw­dę zło­żył mu kontr­pro­po­zy­cję, przy­stą­pił­bym do ukła­dów. A gdy­by­śmy za­czę­li się ukła­dać, on w po­ło­wie był­by już wol­ny.

– Za wy­pusz­cze­nie mnie stąd pro­po­nu­ję ci mi­lion do­la­rów. Ale rów­nie istot­ne jest…

Na­bra­łem całą ło­pa­tę żwi­ru i ci­sną­łem go na ba­gaż­nik ca­dil­la­ca.

O tyl­ną szy­bę za­grze­cho­ta­ły ka­my­ki. Zie­mia przy­kry­ła kla­pę ba­gaż­ni­ka.

– Co ty wy­pra­wiasz? – Głos miał ostry, za­nie­po­ko­jo­ny.

– Dia­beł nie lubi, kie­dy czło­wiek próż­nu­je – wy­ja­śni­łem.

– Będę pra­co­wał i słu­chał.

Na­bra­łem zie­mi na ło­pa­tę i wy­sy­pa­łem ją do dołu. Te­raz już Do­lan mó­wił szyb­ciej, żar­li­wiej.

– Mi­lion do­la­rów i moja oso­bi­sta gwa­ran­cja, że nikt cię nie tknie pal­cem… ani ja, ani moi lu­dzie, ani nikt.

Dło­nie w cu­dow­ny spo­sób prze­sta­ły bo­leć. Było to zdu­mie­wa­ją­ce. Nie usta­wa­łem w ko­pa­niu i w pięć mi­nut póź­niej ba­gaż­nik ca­dil­la­ca spo­czy­wał pod zie­mią. Ręcz­ne wrzu­ca­nie zie­mi do dołu oka­za­ło się znacz­nie lżej­szą pra­cą niż ko­pa­nie jamy. Prze­sta­łem za­sy­py­wać dół i na chwi­lę opar­łem się na ło­pa­cie.

– Mów, mów.

– Po­słu­chaj, to sza­leń­stwo – ode­zwał się Do­lan i te­raz już wy­raź­nie sły­sza­łem w jego gło­sie strach. – Po­wta­rzam, to sza­leń­stwo.

– Masz zu­peł­ną ra­cję – zgo­dzi­łem się, po czym za­gar­ną­łem ko­lej­ną ło­pa­tę zie­mi.

Na­wet nie przy­pusz­cza­łem, że ktoś po­tra­fi tak dłu­go ga­dać, tłu­ma­czyć, przy­mi­lać się – ale w mia­rę jak w tyl­nym okien­ku ro­sła góra pia­chu, Do­lan mó­wił co­raz bar­dziej cha­otycz­nie, po­wta­rzał się, za­czy­nał tłu­ma­czyć wszyst­ko od po­cząt­ku, ją­kał się. W pew­nej chwi­li otwo­rzył na­wet drzwi, któ­re ude­rzy­ły w ścia­nę wy­ko­pu. Uj­rza­łem rękę po­ro­śnię­tą czar­ny­mi wło­sa­mi i sy­gnet z ru­bi­nem na pal­cu. Szyb­ko wrzu­ci­łem przez szcze­li­nę w drzwiach czte­ry ło­pa­ty zie­mi. Wrza­snął ja­kieś prze­kleń­stwo i za­trza­snął drzwicz­ki.

Mil­czał, ale nie­zbyt dłu­go. My­ślę, że to ło­skot spa­da­ją­ce­go pia­chu w ten spo­sób na nie­go po­dzia­łał. Tak, z pew­no­ścią tak. A w ca­dil­la­cu ru­mor czy­nio­ny przez spa­da­ją­cą zie­mię, pia­sek i ka­mie­nie mu­siał być bar­dzo gło­śny. Pia­sek i żwir sy­pał się po bocz­nych oknach auta. Do­lan z całą pew­no­ścią uświa­do­mił już so­bie, że tkwi w ośmio­cy­lin­dro­wej trum­nie o sil­ni­ku z elek­tro­nicz­nym wtry­skiem pa­li­wa.

– Wy­puść mnie! – za­skrze­czał. – Pro­szę! Już dłu­żej nie wy­trzy­mam! Wy­puść mnie!

– Chcesz po­znać moją kontr­pro­po­zy­cję? – za­py­ta­łem.

– Tak! Tak! Jezu! Tak! Tak! Tak!

– Wrzeszcz! Taka jest moja kontr­pro­po­zy­cja. Tego wła­śnie chcę. Krzycz dla mnie. Je­śli bę­dziesz krzy­czał wy­star­cza­ją­co gło­śno, to cię wy­pusz­czę.

Wrza­snął prze­szy­wa­ją­co.

– To było do­bre – od­par­łem zgod­nie z praw­dą. – Ale jesz­cze nie naj­lep­sze.

Wró­ci­łem do ko­pa­nia, wrzu­ca­jąc na dach ca­dil­la­ca ło­pa­tę zie­mi za ło­pa­tą. Roz­drob­nio­ne grud­ki osu­wa­ły się po przed­niej szy­bie, za­sy­pu­jąc wy­cie­racz­ki.

Do­lan znów wrza­snął; jesz­cze gło­śniej. A ja za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy czło­wiek jest w sta­nie krzy­czeć tak gło­śno, żeby ro­ze­drzeć so­bie krtań.

– Nie­źle – oświad­czy­łem, po­dwa­ja­jąc wy­si­łek. Mimo bo­le­sne­go pul­so­wa­nia w krzy­żu uśmie­cha­łem się. – Masz szan­se, Do­lan. Na­praw­dę masz.

– Pięć mi­lio­nów!

To była je­dy­na sen­sow­na rzecz, jaką wy­wrzesz­czał.

– Chy­ba jed­nak nie – od­rze­kłem, opie­ra­jąc się na ło­pa­cie i ocie­ra­jąc kan­tem brud­nej dło­ni pot z czo­ła. Zie­mia za­kry­wa­ła już pra­wie cały dach li­mu­zy­ny. Wy­glą­dał jak roz­gwież­dżo­ne nie­bo… albo jak­by po­kle­pa­ła go wiel­ka, brą­zo­wa dłoń. – Ale je­śli po­tra­fisz krzyk­nąć tak, by za­brzmia­ło to jak eks­plo­zja, po­wiedz­my, ośmiu la­sek dy­na­mi­tu wło­żo­ne­go do che­vro­le­ta rocz­nik ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąt osiem, to wrza­śnij. Wte­dy cię wy­pusz­czę. Masz na to moje sło­wo.

Darł się za­tem, a ja za­sy­py­wa­łem ca­dil­la­ca. Przez ja­kiś czas wrzesz­czał rze­czy­wi­ście bar­dzo gło­śno, ale ja osą­dzi­łem, że drze się z mocą rów­ną wy­bu­cho­wi za­le­d­wie dwóch la­sek dy­na­mi­tu pod­łą­czo­nych do za­pło­nu che­vro­le­ta z roku ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­te­go ósme­go; no, może trzech. Kie­dy już sre­brzy­sta ka­ro­se­ria znik­nę­ła pod pia­skiem, a ja prze­rwa­łem pra­cę, żeby chwi­lecz­kę ode­tchnąć i po­pa­trzeć na czar­ny garb zie­mi w dziu­rze, Do­lan wy­da­wał tyl­ko ochry­płe, ury­wa­ne chrząk­nię­cia.

Po­pa­trzy­łem na ze­ga­rek. Mi­nę­ła wła­śnie pierw­sza po po­łu­dniu. Ręce mi krwa­wi­ły, a trzo­nek ło­pa­ty był śli­ski. Tu­man ostre­go pia­sku ude­rzył mnie w twarz. Gwał­tow­ny pu­styn­ny wiatr wy­da­wał dzi­wacz­ny ha­łas – prze­cią­głe, ba­so­we brzę­cze­nie, któ­re trwa­ło i trwa­ło. Zu­peł­nie jak­by za­wo­dził ja­kiś duch-idio­ta.

Po­chy­li­łem się nad jamą.

– Do­lan?

Ci­sza.

– Drzyj się, Do­lan!

Po­cząt­ko­wo od­po­wie­dzia­ła mi ci­sza. Póź­niej do­tarł do mnie ochry­pły ka­szel.

Za­chwy­ca­ją­ce!

Wró­ci­łem do fur­go­net­ki, włą­czy­łem sil­nik i pod­je­cha­łem dwa i pół ki­lo­me­tra do miej­sca, gdzie pro­wa­dzo­no pra­ce dro­go­we. Po dro­dze włą­czy­łem WKXR z Las Ve­gas, je­dy­ną sta­cję, jaką uda­ło mi się zła­pać w za­in­sta­lo­wa­nym w sa­mo­cho­dzie ra­diu. Bar­ry Ma­ni­low po­wie­dział mi, że na­pi­sał nową pio­sen­kę, któ­rą bę­dzie śpie­wać cały świat. Oświad­cze­nie to przy­ją­łem z nie­ja­kim scep­ty­cy­zmem. Póź­niej nada­wa­li pro­gno­zę po­go­dy. Za­po­wia­da­no gwał­tow­ne wia­try. Na głów­nych dro­gach łą­czą­cych Ve­gas z Los An­ge­les usta­wio­no ta­bli­ce ostrze­gaw­cze. Spi­ker oświad­czył, że z po­wo­du burz pia­sko­wych mogą wy­stą­pić pro­ble­my z wi­docz­no­ścią, ale naj­bar­dziej na­le­ża­ło się strzec po­tęż­nych po­dmu­chów wia­tru. Do­brze wie­dzia­łem, o czym mówi, po­nie­waż sły­sza­łem już, jak wi­chu­ra sma­ga ka­ro­se­rię mo­jej fur­go­net­ki.

I oto by­łem znów przy moim case-jor­da­nie; my­śla­łem już o nim jak o swo­jej ma­skot­ce. Wsia­dłem na sio­deł­ko ope­ra­to­ra i mru­cząc pod no­sem pio­sen­kę Bar­ry’ego Ma­ni­lo­wa, po­now­nie ze­tkną­łem nie­bie­ski i żół­ty prze­wód. Sil­nik ła­do­war­ki za­sko­czył gład­ko. Tym ra­zem już pa­mię­ta­łem, żeby bie­gi usta­wić na lu­zie. „Nie­źle, bia­ła­sku – usły­sza­łem w gło­wie głos Tin­ka. – Je­steś po­jęt­na be­stia”.

Co ra­cja, to ra­cja. Uczy­łem się cały czas.

Sie­dzia­łem z mi­nu­tę i ob­ser­wo­wa­łem pół­prze­zro­czy­ste tu­ma­ny pia­sku mie­cio­ne­go pu­styn­nym wia­trem, wsłu­chi­wa­łem się w ło­skot sil­ni­ka ła­do­war­ki i za­sta­na­wia­łem się, co też może kom­bi­no­wać Do­lan. Czy pró­bu­je wy­tłuc tyl­ną szy­bę? A może wpełzł na przed­ni fo­tel i sta­ra się sfor­so­wać przed­nią? Wpraw­dzie szy­by przy­kry­łem pół­me­tro­wą war­stwą zie­mi, ale wszyst­ko było moż­li­we. Wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, do ja­kie­go stop­nia zwa­rio­wał. Tego jed­nak nie mo­głem wie­dzieć, więc nie było sen­su roz­trzą­sać pro­ble­mu. Mia­łem na gło­wie inne rze­czy.

Wrzu­ci­łem pierw­szy bieg i skie­ro­wa­łem ma­szy­nę w stro­nę wy­ko­pu. Kie­dy do­tar­łem na miej­sce, z nie­po­ko­jem ob­sze­dłem jamę, pra­wie się spo­dzie­wa­jąc, że z przo­du lub z tyłu ca­dil­la­ca uj­rzę dziu­rę wiel­ko­ści czło­wie­ka, przez któ­rą wy­do­stał się Do­lan.

Ale zie­mia była nie­na­ru­szo­na.

– Do­lan! – za­wo­ła­łem ser­decz­nie.

Mil­cze­nie.

– Do­lan!

Mil­cze­nie.

Za­bił się – po­my­śla­łem i po­czu­łem gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie.

– W ja­kiś spo­sób się za­bił albo umarł ze stra­chu.

– Do­lan?

Spod pia­chu do­biegł mnie śmiech. Ja­sny, nie­opa­no­wa­ny, praw­dzi­wy śmiech. Po­czu­łem wy­stę­pu­ją­cą mi na ca­łym cie­le gę­sią skór­kę. Był to śmiech czło­wie­ka, któ­ry stra­cił zmy­sły.

Do­lan za­no­sił się i za­no­sił ochry­płym re­cho­tem. Po­tem za­czął wrzesz­czeć i po­now­nie wy­buch­nął śmie­chem. W koń­cu i ry­czał ze śmie­chu, i darł się jak opę­ta­ny.

Przez chwi­lę sam mu wtó­ro­wa­łem i śmie­chem, i wrza­skiem. Bóg je­den wie czym. Do to­wa­rzy­stwa do­łą­czył się rów­nież wiatr.

Wró­ci­łem do case-jor­da­na, opu­ści­łem le­miesz i za­czą­łem na do­bre za­ko­py­wać ca­dil­la­ca.

Po czte­rech mi­nu­tach po sa­mo­cho­dzie nie było śla­du. Po­zo­stał je­dy­nie za­rys za­sy­pa­ne­go dołu.

Wy­da­wa­ło mi się, że coś sły­szę, ale w za­wo­dze­niu wi­chu­ry i nie­ustan­nym ło­mo­cie sil­ni­ka ła­do­war­ki trud­no mi było okre­ślić co. Uklęk­ną­łem na zie­mi, a po chwi­li po­ło­ży­łem się na brzu­chu i przy­ło­ży­łem ucho tam, gdzie nie­daw­no jesz­cze zia­ła jama.

W dole, głę­bo­ko pod zie­mią, Do­lan wciąż za­no­sił się śmie­chem. Były to dźwię­ki żyw­cem wy­ję­te z dym­ków ko­mik­su: Rehe-he! Aaaha-ha-ha! Być może wy­krzy­ki­wał rów­nież ja­kieś sło­wa. Trud­no mi po­wie­dzieć. Mimo to uśmiech­ną­łem się i z uzna­niem ski­ną­łem gło­wą.

– Wrzeszcz – szep­ną­łem. – Wrzeszcz, ile wle­zie.

Ale ów ci­chy śmiech do­by­wa­ją­cy się spod zie­mi są­czył się ni­czym tru­ją­cy wy­ziew.

I na­gle opa­dło mnie skraj­ne prze­ra­że­nie. Za mną stał Do­lan! Tak! Do­lan w ja­kiś spo­sób zna­lazł się za mo­imi ple­ca­mi. Kie­dy się od­wró­cę, we­pchnie mnie do dołu i…

Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi, od­wró­ci­łem gło­wę. Po­ha­ra­ta­ne dło­nie za­ci­sną­łem w pię­ści.

W twarz sma­gnął mnie tu­man pia­sku.

Za mną nie było ni­ko­go.

Wy­tar­łem twarz brud­ną chust­ką, wró­ci­łem do ła­do­war­ki i przy­stą­pi­łem do dal­szej pra­cy.

Na dłu­go przed zmierz­chem dół był za­sy­pa­ny. Zo­sta­ło spo­ro zie­mi, po­nie­waż jej miej­sce za­jął w wy­ko­pie ca­dil­lac. Wiatr szyb­ko ją roz­wie­wał. Szyb­ko… bar­dzo szyb­ko.

Kie­dy za­wra­ca­łem ła­do­war­kę i je­cha­łem nią do­kład­nie po miej­scu, gdzie po­grze­ba­łem Do­la­na, drę­czy­ły mnie cięż­kie, bez­ład­ne, wpół­sza­leń­cze my­śli.

Od­sta­wi­łem ma­szy­nę na miej­sce, zdją­łem z grzbie­tu ko­szu­lę, po czym do­kład­nie wy­tar­łem wszyst­kie me­ta­lo­we czę­ści w ka­bi­nie. Chcia­łem usu­nąć od­ci­ski pal­ców. Do dzi­siaj nie wiem, dla­cze­go to zro­bi­łem, gdyż mu­sia­łem ich zo­sta­wić set­ki w in­nych miej­scach. W sza­ro­brą­zo­wym mro­ku bu­rzo­we­go zmierz­chu wró­ci­łem do fur­go­net­ki.

Kie­dy otwo­rzy­łem tyl­ne drzwi, uj­rza­łem, że we­wnątrz przy­kuc­nął Do­lan. Od­sko­czy­łem z wrza­skiem i za­kry­łem ręką twarz. Wy­da­wa­ło mi się, że ser­ce eks­plo­du­je mi w pier­si.

Nic – nikt – jed­nak nie wy­siadł z sa­mo­cho­du. W po­ry­wach wi­chru z gło­śnym kle­ko­tem otwie­ra­ły się i za­my­ka­ły drzwi auta. Jak okien­ni­ce w na­wie­dzo­nym domu. W koń­cu, z du­szą na ra­mie­niu, pod­kra­dłem się do fur­go­net­ki i po­now­nie zaj­rza­łem do środ­ka. Na pace le­ża­ły tyl­ko w bez­ła­dzie przed­mio­ty, któ­re ze sobą za­bra­łem: strzał­ka z po­tłu­czo­ny­mi ża­rów­ka­mi, pod­no­śnik, skrzyn­ka z na­rzę­dzia­mi.

– Mu­sisz wziąć się w garść – po­wie­dzia­łem ci­cho. – Weź się w garść.

Cze­ka­łem, aż ode­zwie się Eli­za­beth: Wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku, ko­cha­nie. Ocze­ki­wa­łem cze­goś w tym ro­dza­ju… ale do­bie­ga­ło mnie tyl­ko po­tę­pień­cze za­wo­dze­nie wia­tru.

Wsia­dłem do fur­go­net­ki i wró­ci­łem do miej­sca, gdzie był wy­kop. Na­bie­ra­łem co­raz więk­szej pew­no­ści, że gdzieś w sa­mo­cho­dzie czai się Do­lan. Nie spusz­cza­łem oka ze wstecz­ne­go lu­ster­ka, sta­ra­jąc się spo­śród in­nych cie­ni wy­róż­nić jego cień.

Wiatr się wzma­gał, a fur­go­net­ka ko­ły­sa­ła się w jego po­dmu­chach. W świe­tle re­flek­to­rów tu­ma­ny pia­sku spra­wia­ły, iż mia­łem wra­że­nie, że brnę w kłę­bach dymu.

W koń­cu za­trzy­ma­łem sa­mo­chód na po­bo­czu, wy­sia­dłem i po­za­my­ka­łem wszyst­kie drzwi. Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że no­co­wa­nie w ten spo­sób jest czy­stym sza­leń­stwem, ale nic na to nie mo­głem po­ra­dzić. Wzią­łem śpi­wór i wpeł­złem pod sa­mo­chód.

W pięć se­kund po tym, jak za­su­ną­łem su­wak, spa­łem już jak ka­mień.

Obu­dził mnie ja­kiś sen­ny kosz­mar – nie pa­mię­tam jaki; wiem tyl­ko, że były w nim za­ci­ska­ją­ce mi się na gar­dle dło­nie – i od­kry­łem, że je­stem żyw­cem po­grze­ba­ny. W no­sie i w uszach mia­łem pia­sek. Dła­wi­łem się, po­nie­waż pia­sek za­le­piał mi gar­dło.

Wrza­sną­łem i rzu­ci­łem się do przo­du prze­ko­na­ny w pierw­szej chwi­li, że śpi­wór jest przy­gnia­ta­ją­cą mnie zie­mią. W koń­cu wy­rżną­łem gło­wą w pod­wo­zie fur­go­net­ki. Po­sy­pa­ły się na mnie płat­ki rdzy.

Wy­to­czy­łem się spod sa­mo­cho­du w mgli­stą sza­rość świ­tu. Gdy tyl­ko wy­zwo­li­łem się ze śpi­wo­ra, wiatr po­rwał go na­tych­miast ni­czym kulę ziel­ska. Krzyk­ną­łem za­sko­czo­ny, prze­bie­głem za nim ja­kieś dzie­sięć me­trów i do­pie­ro wte­dy uświa­do­mi­łem so­bie, że zro­bił­bym naj­więk­szy błąd, jaki mógł­bym zro­bić. Wi­docz­ność była ogra­ni­czo­na do ja­kichś ośmiu me­trów, może mniej. Miej­sca­mi pia­sek już kom­plet­nie za­sy­pał szo­sę. Obej­rza­łem się w stro­nę sa­mo­cho­du. Le­d­wo ma­ja­czył w tu­ma­nach nie­sio­nej po­tęż­nym hu­ra­ga­nem zie­mi. Ni­czym na ciem­no­bru­nat­nej fo­to­gra­fii przed­sta­wia­ją­cej reszt­ki ja­kie­goś upior­ne­go mia­sta.

Chwiej­nie wró­ci­łem do vana, wy­grze­ba­łem z kie­sze­ni klu­czy­ki i wgra­mo­li­łem się do szo­fer­ki. Cały czas wy­plu­wa­łem pia­sek, wstrzą­sał mną su­chy ka­szel. Włą­czy­łem sil­nik i za­wró­ci­łem auto.

Nie mu­sia­łem cze­kać na pro­gno­zę po­go­dy. Tego dnia wszel­kie pro­gno­zy po­go­dy sta­no­wi­ły naj­lep­szy dow­cip. Naj­więk­sza pu­styn­na bu­rza pia­sko­wa w hi­sto­rii Ne­va­dy. Wszyst­kie dro­gi zo­sta­ły za­mknię­te. Siedź w domu i nie wy­chodź, je­śli nie jest to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. A je­śli jest – to rów­nież nie opusz­czaj domu.

Wspa­nia­ły Czwar­ty Lip­ca.

Zo­stań w sa­mo­cho­dzie – po­my­śla­łem. – Chy­ba zwa­rio­wa­łeś, je­śli za­mie­rzasz wyjść. Pia­sek cię kom­plet­nie ośle­pi.

Ale mu­sia­łem pod­jąć ry­zy­ko. Mu­sia­łem po­cho­wać Do­la­na na za­wsze – w naj­dzik­szych snach nie przy­pusz­cza­łem, że tra­fi mi się taka oka­zja, i mu­sia­łem wy­ko­rzy­stać ją do koń­ca.

Mia­łem w sa­mo­cho­dzie trzy czy czte­ry koce. Ode­rwa­łem z jed­ne­go z nich dłu­gi, sze­ro­ki pas, owi­ną­łem so­bie nim gło­wę i ni­czym osza­la­ły Be­du­in wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du.

Cały ra­nek dźwi­ga­łem z przy­droż­ne­go rowu pła­ty as­fal­tu i jak naj­do­kład­niej­szy mu­rarz sta­wia­ją­cy ścia­nę z ce­gieł… a ra­czej jak ro­bot­nik za­mu­ro­wu­ją­cy ni­szę ukła­da­łem je w miej­scu wy­ko­pu. Prze­no­sze­nie i ukła­da­nie as­fal­to­wych blo­ków nie było za­ję­ciem szcze­gól­nie wy­czer­pu­ją­cym, ale każ­dy ka­wa­łek, ni­czym ar­che­olog bie­dzą­cy się nad sta­ro­żyt­ny­mi ar­te­fak­ta­mi, mu­sia­łem wy­grze­by­wać z pia­sku. Co dwa­dzie­ścia mi­nut wra­ca­łem do fur­go­net­ki, żeby wy­trzą­snąć pył spod ubra­nia i dać od­po­czy­nek pie­ką­cym oczom.

Po­su­wa­łem się po­wo­li w kie­run­ku za­chod­nim od tej stro­ny, gdzie wy­kop był naj­płyt­szy, to­też kwa­drans po po­łu­dniu – za­czą­łem o szó­stej rano – mia­łem jesz­cze przed sobą oko­ło pię­ciu me­trów. Wte­dy wiatr za­czął stop­nio­wo cich­nąć i od cza­su do cza­su wi­dzia­łem na nie­bie pla­my błę­ki­tu.

Dźwi­ga­łem i kła­dłem, dźwi­ga­łem i kła­dłem. Do­tar­łem do miej­sca, w któ­rym we­dług mo­ich wy­li­czeń po­wi­nien znaj­do­wać się Do­lan. Czy już umarł? Ile me­trów sze­ścien­nych po­wie­trza mie­ści się w ca­dil­la­cu? Na jak dłu­go star­czy po­wie­trza dla Do­la­na przy za­ło­że­niu, że obaj jego kom­pa­ni nie żyją?

Uklęk­ną­łem na go­łej zie­mi. Wiatr w du­żym stop­niu za­tarł śla­dy gą­sie­nic case-jor­da­na, ale reszt­ki moż­na było jesz­cze gdzie­nieg­dzie wy­pa­trzyć. Gdzieś tam, w głę­bi, znaj­do­wał się męż­czy­zna z ro­le­xem na ręce.

– Do­lan – ode­zwa­łem się przy­ja­ciel­sko. – Zmie­ni­łem zda­nie. Wy­pusz­czę cię stąd.

Nic. Żad­ne­go od­ze­wu. Na pew­no umarł.

Wró­ci­łem i przy­dźwi­ga­łem ko­lej­ny blok as­fal­tu. Uło­ży­łem go na miej­sce, a kie­dy za­czą­łem wsta­wać, usły­sza­łem prze­są­cza­ją­cy się spod zie­mi sła­by śmiech.

Przy­kuc­ną­łem i wy­su­ną­łem do przo­du gło­wę – gdy­bym miał jesz­cze wło­sy, wiatr na­wie­wał­by mi je na twarz – i po­zo­sta­wa­łem w tej po­zy­cji dłuż­szy czas. Na­słu­chi­wa­łem tego śmie­chu. Do­bie­gał do mnie bar­dzo ci­cho.

Kie­dy się urwał, wsta­łem i przy­nio­słem ko­lej­ny kwa­dra­to­wy blok as­fal­tu. Na tym ka­wał­ku wi­dać było frag­ment żół­tej li­nii. Wy­glą­dał jak li­te­ra. Uklęk­ną­łem.

– Na mi­łość bo­ską! – za­skrze­czał Do­lan. – Na mi­łość bo­ską, Ro­bin­son!

– Wła­śnie – od­par­łem z uśmie­chem. – Na mi­łość bo­ską.

Po­ło­ży­łem ostroż­nie ka­wał as­fal­tu tak, że przy­le­gał do­kład­nie do są­sied­nie­go, i cho­ciaż moc­no wy­tę­ża­łem słuch, nie usły­sza­łem już wię­cej Do­la­na.

Do swe­go miesz­ka­nia w Ve­gas do­tar­łem o je­de­na­stej wie­czo­rem. Prze­spa­łem szes­na­ście go­dzin, wsta­łem, po­wę­dro­wa­łem do kuch­ni, żeby za­pa­rzyć so­bie kawy, ale w przed­po­ko­ju upa­dłem, zwi­ja­jąc się z po­twor­ne­go, ośle­pia­ją­ce­go bólu. Jed­ną ręką tar­łem krzyż, a dru­gą przy­ło­ży­łem do ust, żeby stłu­mić krzyk.

W ja­kiś czas póź­niej po­peł­złem do ła­zien­ki – pró­bo­wa­łem wstać, ale to wy­wo­ła­ło ko­lej­ną bły­ska­wi­cę bólu. Ja­koś uda­ło mi się dźwi­gnąć się z pod­ło­gi, gdy opar­łem się na umy­wal­ce. Z ap­tecz­ki wy­ją­łem dru­gą fiol­kę eto­pi­ry­ny.

Za­ży­łem trzy ta­blet­ki, po czym pu­ści­łem wodę do wan­ny. Le­ża­łem na pod­ło­dze i cze­ka­łem, aż wan­na się na­peł­ni. Wte­dy wy­łu­ska­łem się ja­koś z pi­dża­my i z naj­wyż­szym tru­dem wsze­dłem do ką­pie­li. Spę­dzi­łem w niej pięć go­dzin, głów­nie drze­miąc. Kie­dy wy­sze­dłem z wody, mo­głem jako tako cho­dzić.

Jako tako.

Uda­łem się do krę­ga­rza. Oświad­czył, że wy­pa­dły mi trzy dys­ki i mam po­waż­nie prze­su­nię­te krę­gi w dole krę­go­słu­pa. Chciał wie­dzieć, czy przy­pad­kiem nie pod­no­si­łem w cyr­ku cię­ża­rów.

Wy­ja­śni­łem, że ko­pa­łem w ogro­dzie.

Ka­zał mi je­chać do Kan­sas City.

Po­je­cha­łem.

Prze­sze­dłem ope­ra­cję.

Kie­dy ane­ste­zjo­log za­kła­dał mi na twarz gu­mo­wą ma­skę, z sy­czą­cej ciem­no­ści do­biegł mnie śmiech Do­la­na i wie­dzia­łem, że umrę.

Sala po­ope­ra­cyj­na wy­ło­żo­na była ja­sno­zie­lo­ny­mi ka­fel­ka­mi.

– Czy ja żyję? – wy­chry­pia­łem.

Pie­lę­gniarz wy­buch­nął śmie­chem.

– Ja­sne – od­parł, do­ty­ka­jąc mo­jej brwi; brwi, któ­ra cią­gnę­ła się wo­kół ca­łej gło­wy. – Ależ pana spa­li­ło słoń­ce! Mój Boże! Czy już od­czu­wa pan ból, czy jesz­cze dzia­ła­ją środ­ki znie­czu­la­ją­ce?

– Jesz­cze dzia­ła­ją – od­par­łem. – Czy mó­wi­łem coś, kie­dy by­łem nie­przy­tom­ny?

– Tak.

Zmro­zi­ło mnie. Zmro­zi­ło do szpi­ku ko­ści.

– A co mó­wi­łem?

– Po­wie­dział pan: „Jak tu ciem­no. Wy­puść mnie!”.

I wy­buch­nął śmie­chem.

– Aha – mruk­ną­łem.

Do­la­na nig­dy nie zna­le­zio­no.

Trwa­ła bu­rza. Bu­rza, któ­ra przy­szła w naj­bar­dziej od­po­wied­nim mo­men­cie. Je­stem pe­wien, co się wy­da­rzy­ło, ale są­dzę, że mnie zro­zu­mie­cie, je­śli wam po­wiem, że nig­dy tego do­kład­niej nie spraw­dza­łem.

PRZEB… – pa­mię­ta­cie, praw­da? Prze­bu­do­wa­li au­to­stra­dę. I Hu­ra­gan pra­wie cał­ko­wi­cie za­sy­pał od­ci­nek szo­sy 71 w oko­li­cach, gdzie za­czy­nał się ob­jazd. Kie­dy eki­py wró­ci­ły do pra­cy, nie li­kwi­do­wa­ły od razu no­wych wydm pia­sko­wych, ale stop­nio­wo, w mia­rę jak po­su­wał się front ro­bót – bo i po co mia­ły­by ro­bić in­a­czej? I tak ruch ko­ło­wy był za­mknię­ty! Płu­gi od­gar­nia­ły pia­sek i za­raz na to miej­sce kła­dzio­no nowy as­falt. Je­śli na­wet ope­ra­tor bul­do­że­ra przez przy­pa­dek do­strzegł przed le­mie­szem kie­ro­wa­nej przez sie­bie ma­szy­ny frag­ment po­kru­szo­ne­go as­fal­tu uło­żo­ne­go schlud­nie pra­wie w geo­me­trycz­ny wzór – od­ci­nek o dłu­go­ści mniej wię­cej dwu­na­stu me­trów – nie zwró­cił na to uwa­gi. Może nie­wie­le go to obe­szło. A może my­śla­mi był już na wie­czor­nej rand­ce z dziew­czy­ną.

Póź­niej przy­je­cha­ły wy­wrot­ki z no­wym żwi­rem, a za nimi roz­ście­ła­cze i wal­ce. Po nich ol­brzy­mie i śmier­dzą­ce go­rą­cym as­fal­tem po­jaz­dy z roz­py­la­cza­mi. Kie­dy as­falt ostygł, po­ja­wi­ły się ma­szy­ny do ma­lo­wa­nia zna­ków. Ich ope­ra­to­rzy, sie­dzą­cy pod bre­zen­to­wy­mi pa­ra­so­la­mi, nie­ustan­nie oglą­da­li się za sie­bie, by spraw­dzić, czy li­nia jest pro­sta, nie­świa­do­mi fak­tu, że prze­jeż­dża­ją nad mgli­sto­si­wym ca­dil­la­kiem z trze­ma męż­czy­zna­mi w środ­ku, nie­świa­do­mi tego, że pod nimi znaj­du­je się sy­gnet z ru­bi­nem i zło­ty ro­lex, któ­ry być może cią­gle jesz­cze od­mie­rza czas.

Pod któ­rymś z tych cięż­kich po­jaz­dów zwy­kły ca­dil­lac z całą pew­no­ścią by się za­ła­mał. Ma­szy­na prze­chy­li­ła­by się, za­chrzę­ści­ła i na­tych­miast cała eki­pa lu­dzi za­czę­ła­by ko­pać, żeby spraw­dzić co – lub kogo – znaj­dzie. Ale ten ca­dil­lac był bar­dziej czoł­giem niż sa­mo­cho­dem; tak więc Do­lan sam bar­dzo sta­ran­nie za­dbał o to, żeby nikt go nie zna­lazł.

Wcze­śniej czy póź­niej ca­dil­lac na­tu­ral­nie się roz­pad­nie – za­pew­ne pod cię­ża­rem prze­jeż­dża­ją­cych po au­to­stra­dzie ol­brzy­mich sa­mo­cho­dów – i kie­row­ca któ­re­goś z ko­lei po­jaz­du uj­rzy szczer­bę w na­wierzch­ni cią­gną­ce­go się na za­chód pa­sma szo­sy. Za­in­te­re­su­je się tym Wy­dział Dróg i Au­to­strad i za­rzą­dzi ko­lej­ną prze­bu­do­wę. A je­śli ża­den z ro­bot­ni­ków za­trud­nio­nych przez de­par­ta­ment nie wy­ka­że za­in­te­re­so­wa­nia i nie za­cznie bli­żej zgłę­biać przy­czy­ny za­pad­nię­cia się dro­gi, ofi­cjal­nie oświad­czy się, że po­wo­dem była „dziu­ra błot­na” (tak to się za­wsze okre­śla) albo zmar­z­li­na, bry­ła soli lub nie­wiel­kie, pu­styn­ne trzę­sie­nie zie­mi. Na­pra­wią i ży­cie po­to­czy się da­lej.

Ogło­szo­no za­gi­nię­cie Do­la­na.

Wy­la­no kil­ka łez.

Dzien­ni­karz z Las Ve­gas Sun za­su­ge­ro­wał, że Do­lan za­pew­ne gra w do­mi­no lub w bi­lard z Jim­mym Hof­fą.

Być może nie jest to tak da­le­kie od praw­dy.

Ja czu­ję się świet­nie.

Krzyż mam już w naj­lep­szym po­rząd­ku. Otrzy­ma­łem od le­ka­rzy ści­słe za­le­ce­nie, że­bym nie dźwi­gał cię­ża­rów więk­szych niż pięt­na­ście ki­lo­gra­mów. Prze­strze­gam go. W tym roku tra­fi­ła mi się wy­jąt­ko­wo wspa­nia­ła trze­cia kla­sa, a poza tym mam wszel­ką po­moc, ja­kiej mogę po­trze­bo­wać.

Prze­jeż­dża­łem wie­lo­krot­nie tam­tą au­to­stra­dą swo­ją nową acu­rą. Raz na­wet za­trzy­ma­łem się, wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du (spraw­dziw­szy uprzed­nio, że szo­sa jest z obu stron pu­sta) i od­la­łem się do­kład­nie we wła­ści­wym miej­scu. Ale mimo że mia­łem peł­ny pę­cherz, stru­mień był wą­tły i mo­czu od­da­łem nie­wie­le.

Kie­dy od­jeż­dża­łem z tego miej­sca, nie­ustan­nie spo­glą­da­łem we wstecz­ne lu­ster­ko. Wie­cie, mia­łem dzi­wacz­ne od­czu­cie, że Do­lan za­mie­rza pod­nieść się z tyl­ne­go fo­te­la, cia­ło bę­dzie miał ciem­ne jak cy­na­mon i na­cią­gnię­te na czasz­ce ni­czym skó­ra mu­mii, we wło­sach peł­no pia­chu, a oczy i ro­lex lśnią­ce.

Wte­dy po raz ostat­ni je­cha­łem szo­są 71. Od tam­te­go cza­su, kie­dy wy­bie­ram się na za­chód, jadę mię­dzy­sta­nów­ką.

A Eli­za­beth? Po­dob­nie jak Do­lan umil­kła. Czu­ję z tego po­wo­du nie­wy­sło­wio­ną ulgę.

Marzenia i koszmary

Подняться наверх