Читать книгу Marzenia i koszmary - Stephen King B. - Страница 8

Ko­niec ca­łe­go ba­ła­ga­nu

Оглавление

Chcę wam opo­wie­dzieć o koń­cu woj­ny, upad­ku ludz­ko­ści i śmier­ci Me­sja­sza. By­ła­by to epic­ka opo­wieść za­słu­gu­ją­ca na ty­sią­ce stron dru­ku i całą pół­kę wo­lu­mi­nów, ale wy (je­śli bę­dzie­cie ist­nieć jesz­cze ja­cy­kol­wiek „wy”, któ­rzy to prze­czy­ta­cie) mu­si­cie za­do­wo­lić się nie­ste­ty tą wer­sją w for­mie lio­fi­li­zo­wa­nej. Za­strzyk za­wsze naj­szyb­ciej dzia­ła. Wy­li­czy­łem, że zo­sta­ło mi od czter­dzie­stu mi­nut do dwóch go­dzin, to za­le­ży od mo­jej krwi. Mam na­dzie­ję, że po­sia­dam gru­pę A, bo to by mi dało tro­chę wię­cej cza­su. Je­śli oka­że się, że mam jed­nak gru­pę 0, na­tkniesz się, mój hi­po­te­tycz­ny przy­ja­cie­lu, na wie­le pu­stych stron.

Na wszel­ki wy­pa­dek naj­le­piej bę­dzie, je­śli przy­stą­pię do pra­cy naj­szyb­ciej, jak tyl­ko się da.

Uży­wam elek­trycz­nej ma­szy­ny do pi­sa­nia. Wpraw­dzie na kom­pu­te­rze Bob­by’ego pra­ca szła­by spraw­niej, ale ge­ne­ra­tor prą­du dzia­ła już zbyt nie­re­gu­lar­nie, żeby na nim po­le­gać, na­wet je­śli uży­ję sta­bi­li­za­to­ra na­pię­cia. Po­zo­stał mi już tyl­ko je­den za­strzyk, a nie mogę ry­zy­ko­wać po­wro­tu do domu po to, żeby prze­ko­nać się, że całą rzecz tra­fił szlag tyl­ko dla­te­go, że na­pię­cie opa­dło lub nie­ocze­ki­wa­nie wzro­sło do tego stop­nia, że nie po­ra­dzi so­bie z nim na­wet sta­bi­li­za­tor.

Na­zy­wam się Ho­ward For­noy i by­łem nie­za­leż­nym pi­sa­rzem. Na­to­miast mój brat, Ro­bert For­noy, był Me­sja­szem. Za­bi­łem go przed czte­re­ma go­dzi­na­mi, wstrzy­ku­jąc mu pre­pa­rat, któ­ry on sam wy­na­lazł. Na­zwał go „Wy­ci­sza­czem”. Po­wi­nien wpraw­dzie okre­ślić go mia­nem „Bar­dzo Po­waż­ne­go Błę­du”, ale co się sta­ło, to się nie od­sta­nie, jak od wie­ków ma­wia­ją Ir­land­czy­cy… co naj­le­piej świad­czy o tym, ja­ki­mi są dup­ka­mi.

Kur­czę bla­de, nie po­tra­fię po­wstrzy­mać się od ta­kich wtrę­tów.

Kie­dy Bob­by już umarł, przy­kry­łem go koł­drą, a po­tem przez trzy go­dzi­ny sie­dzia­łem przy je­dy­nym oknie w sa­lo­nie jego dom­ku let­ni­sko­we­go i pa­trzy­łem na las. Za­zwy­czaj moż­na było stam­tąd do­strzec po­ma­rań­czo­wy blask łu­ków so­do­wych o wy­so­kim na­tę­że­niu bi­ją­cy z North Con­way, lecz te cza­sy bez­pow­rot­nie już mi­nę­ły. Te­raz wi­dzia­łem je­dy­nie ba­nal­ne gwiaz­dy oraz wierz­choł­ki Whi­te Mo­un­ta­ins, któ­re wy­glą­da­ły jak ciem­ne trój­ką­ty wy­cię­te przez dziec­ko z kre­pi­ny.

Włą­czy­łem ra­dio, ale prze­le­cia­łem czte­ry za­kre­sy, na­tra­fi­łem na ja­kie­goś zwa­rio­wa­ne­go pre­zen­te­ra, więc je wy­łą­czy­łem. Sie­dzia­łem i za­sta­na­wia­łem się, w jaki spo­sób opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię. Śli­zga­łem się my­śla­mi po cią­gną­cym się ki­lo­me­tra­mi so­sno­wym le­sie, lecz nic mi nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy. W koń­cu do­sze­dłem do wnio­sku, że po­wi­nie­nem za­pa­lić świa­tło i wziąć się w garść. Szlag by to tra­fił, nig­dy nie po­tra­fi­łem za­brać się do pra­cy, je­śli nie mia­łem pil­ne­go, nie­prze­kra­czal­ne­go ter­mi­nu.

Bóg mi świad­kiem, że te­raz taki ter­min mam.

Nasi ro­dzi­ce nie mie­li po­wo­du spo­dzie­wać się ni­cze­go in­ne­go niż to, cze­go się do­cho­wa­li – by­strych dzie­cia­ków. Tata skoń­czył hi­sto­rię i w wie­ku trzy­dzie­stu lat otrzy­mał pro­fe­su­rę w Ho­fstra. Dzie­sięć lat póź­niej zo­stał jed­nym z sze­ściu wi­ce­dy­rek­to­rów Na­ro­do­we­go Ar­chi­wum w Wa­szyng­to­nie, DC, i cze­kał w ko­lej­ce do naj­wyż­sze­go sta­no­wi­ska. Był ka­pi­tal­nym fa­ce­tem – miał wszyst­kie pły­ty Chuc­ka Ber­ry’ego, ja­kie się kie­dy­kol­wiek uka­za­ły, i sam wspa­nia­le grał blu­esa na gi­ta­rze. W dzień pro­wa­dził kar­to­te­ki, a wie­czo­ra­mi grał roc­ka.

Mama ukoń­czy­ła Drew ma­gna cum lau­de. Na­le­ża­ła do Phi Beta Kap­pa2 i cza­sa­mi wkła­da­ła ów twa­rzo­wy, ma­low­ni­czy, fil­co­wy ka­pe­lusz z za­wi­nię­tym, po­dłuż­nym ron­dem. Szyb­ko zo­sta­ła naj­bar­dziej wzię­tą li­cen­cjo­no­wa­ną księ­go­wą w DC, spo­tka­ła mego tatę, po­ślu­bi­ła go, a kie­dy za­czę­ła w ło­nie no­sić ni­żej pod­pi­sa­ne­go, po­rzu­ci­ła pra­cę. Ja na świe­cie po­ja­wi­łem się w roku ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym. Od osiem­dzie­sią­te­go czwar­te­go moja mama wy­li­cza­ła po­dat­ki nie­któ­rym współ­pra­cow­ni­kom taty – na­zy­wa­ła to „swo­im ma­łym hob­by”. Do roku ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­te­go siód­me­go, kie­dy to uro­dził się Bob­by, zaj­mo­wa­ła się po­dat­ka­mi, wy­ka­za­mi in­we­sty­cji i pla­no­wa­niem ma­jąt­ku tu­zi­na bar­dzo wpły­wo­wych lu­dzi. Mógł­bym ich wy­mie­nić z imie­nia i na­zwi­ska, ale kogo to może ob­cho­dzić? Lu­dzie ci obec­nie albo nie żyją, albo są śli­nią­cy­mi się kre­ty­na­mi.

Moim zda­niem mama rok­rocz­nie za­ra­bia­ła „swo­im ma­łym hob­by” wię­cej niż tata w ar­chi­wum, ale nig­dy to nie mia­ło więk­sze­go zna­cze­nia – byli ze sobą szczę­śli­wi i za­do­wo­le­ni z tego, co w da­rze ze­słał im los. By­łem świad­kiem wie­lu ich sprze­czek, ale nig­dy nie pod­no­si­li na sie­bie ręki. Kie­dy już pod­ro­słem, je­dy­ną róż­ni­cą, jaką za­uwa­ży­łem mię­dzy swo­ją mamą a mat­ka­mi mo­ich ko­le­gów było to, że gdy w te­le­wi­zji szły ope­ry my­dla­ne, ich mamy czy­ta­ły, pra­so­wa­ły, szy­ły i roz­ma­wia­ły przez te­le­fon, a gdy szły w te­le­wi­zji te same my­dla­ne ope­ry, moja mama wyj­mo­wa­ła z kie­sze­ni kal­ku­la­tor i wy­pi­sy­wa­ła na wiel­kich zie­lo­nych ar­ku­szach cy­fry.

Nie roz­cza­ro­wa­łem tych dwoj­ga lu­dzi po­sia­da­ją­cych zło­te kar­ty Men­sy. W szko­le uczy­łem się na sa­mych piąt­kach i szóst­kach (o ile wiem, ro­dzi­com nig­dy na­wet nie za­świ­tał po­mysł, żeby mnie lub Bob­by’ego po­słać do któ­rejś z pry­wat­nych szkół). Od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa mia­łem wiel­ką ła­twość pi­sa­nia. W wie­ku lat dwu­dzie­stu sprze­da­łem do cza­so­pi­sma swój pierw­szy ar­ty­kuł na te­mat Ar­mii Kon­ty­nen­tal­nej zi­mu­ją­cej w Val­ley For­ge. Sprze­da­łem go do ma­ga­zy­nu lot­ni­cze­go za czte­ry­sta pięć­dzie­siąt do­la­rów. Tata, któ­re­go ko­cha­łem z ca­łe­go ser­ca, za­py­tał, czy może od­ku­pić ode mnie ten czek. Póź­niej opra­wił go w ram­kę i po­wie­sił so­bie nad biur­kiem. Je­śli chce­cie, mo­że­cie go na­zwać ro­man­tycz­nym ge­niu­szem. Mo­że­cie go też na­zy­wać ro­man­tycz­nym ge­niu­szem gry­wa­ją­cym blu­esa. Uczcie się ode mnie; dzie­cia­ki po­tra­fią być dużo gor­sze. Oczy­wi­ście, pod ko­niec ze­szłe­go roku on i moja mama umar­li, ma­ja­cząc i ro­biąc pod sie­bie, po­dob­nie zresz­tą jak pra­wie wszy­scy lu­dzie na ca­łym wiel­kim świe­cie. Ale to nie zna­czy, że prze­sta­łem ro­dzi­ców ko­chać.

Mie­li wszel­kie po­wo­dy, żeby ocze­ki­wać ta­kie­go dziec­ka jak ja – do­bre­go chłop­ca o by­strym, chłon­nym umy­śle; zdol­ne­go chłop­ca, któ­re­go ta­lent od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa roz­wi­jał się w at­mos­fe­rze mi­ło­ści i za­ufa­nia; od­da­ne­go dziec­ka, któ­re ko­cha­ło tatę i mamę.

Bob­by był inny. Nikt, na­wet lu­dzie na­le­żą­cy do Men­sy jak nasi sta­rzy, nie mo­gli spo­dzie­wać się ta­kie­go syna jak Bob­by.

Prze­nig­dy.

Oka­za­łem się lep­szy od Bob­by’ego tyl­ko w jed­nej rze­czy – o całe dwa lata wcze­śniej prze­sta­łem sia­dać na noc­nik. Ale nie za­zdro­ści­łem bra­tu; by­ło­by to tak, jak­by nie­zły pit­cher z ame­ry­kań­skiej ligi czuł za­wiść do No­la­na Ry­ana czy Ro­ge­ra Cle­men­sa. Po kil­ku pró­bach po­rów­ny­wa­nia się z Bob­bym ten ro­dzaj za­zdro­ści znik­nął zu­peł­nie. Prze­sze­dłem ów okres i mogę śmia­ło oświad­czyć: w pew­nym mo­men­cie czło­wiek wy­co­fu­je się i osła­nia oczy przed ośle­pia­ją­cą ja­sno­ścią.

Bob­by za­czął czy­tać w wie­ku dwóch lat, a w wie­ku trzech pi­sał już krót­kie roz­praw­ki („Nasz pies”, „Po­dróż z mat­ką do Bo­sto­nu”). Jego tek­sty mia­ły wy­bu­ja­łą, wzru­sza­ją­cą kon­struk­cję wła­ści­wą opo­wie­ściom sze­ścio­lat­ka i już samo to było za­ska­ku­ją­ce. Ist­niał jed­nak jesz­cze je­den ele­ment. Gdy­by jego nie­ustan­nie roz­wi­ja­ją­ca się kon­tro­la mo­to­rycz­na nie była w ja­kimś stop­niu czyn­ni­kiem okre­śla­ją­cym war­tość tych utwo­rów, moż­na by od­nieść wra­że­nie, że ich twór­cą jest bar­dzo roz­gar­nię­ty, choć w naj­wyż­szym stop­niu na­iw­ny pią­to­kla­si­sta. Z przy­pra­wia­ją­cą o za­wrót gło­wy szyb­ko­ścią prze­cho­dził od pro­stych zdań do zło­żo­nych, skom­pli­ko­wa­nych kon­struk­cji, z oso­bli­wą in­tu­icją chwy­ta­jąc za­sa­dę bu­do­wy zdań głów­nych i pod­rzęd­nych. Cza­sa­mi sto­so­wał złą skład­nię, błęd­nie roz­miesz­czał ak­cen­ty, ale i z tą wadą – pla­gą więk­szo­ści pi­sa­rzy, któ­rzy wal­czą z nią przez całe ży­cie – Bob­by upo­rał się w wie­ku lat pię­ciu.

Cier­piał na co­raz więk­sze bóle gło­wy. Ro­dzi­ce oba­wia­li się, że za­padł na ja­kąś cho­ro­bę – za­pew­ne na guza mó­zgu – i po­szli z nim do le­ka­rza. Ten sta­ran­nie go zba­dał, jesz­cze sta­ran­niej wy­słu­chał, po czym oświad­czył, że z Bob­bym wszyst­ko jest w po­rząd­ku, tyle że dzie­ciak prze­ży­wa stres. Znaj­du­je się w sta­nie zu­peł­nej fru­stra­cji, po­nie­waż ręka, któ­rą pi­sze, nie na­dą­ża za jego umy­słem.

– Dziec­ko pań­stwa usi­łu­je po­zbyć się umy­sło­we­go ka­mie­nia ner­ko­we­go – oświad­czył le­karz. – Na bóle gło­wy mogę coś za­le­cić, ale są­dzę, że naj­lep­szym le­kiem bę­dzie ma­szy­na do pi­sa­nia.

Tak więc tata z mamą po­da­ro­wa­li Bob­by’emu ma­szy­nę IBM. Rok póź­niej, na Gwiazd­kę, do­stał com­mo­do­re’a 64 z Word­Sta­rem i bóle gło­wy cał­ko­wi­cie mi­nę­ły. Za­nim przej­dę do in­nych kwe­stii, chciał­bym do­dać, że mniej wię­cej przez na­stęp­ne trzy lata Bob­by był naj­głę­biej prze­ko­na­ny, iż kom­pu­ter pod cho­in­kę rze­czy­wi­ście po­ło­żył mu naj­praw­dziw­szy świę­ty Mi­ko­łaj. Kie­dy te­raz o tym my­ślę, do­cho­dzę do wnio­sku, że było to dru­gie pole, na któ­rym po­bi­łem Bob­by’ego. W świę­te­go Mi­ko­ła­ja prze­sta­łem wie­rzyć znacz­nie wcze­śniej.

W tam­tych cza­sach wy­da­rzy­ło się wie­le rze­czy, o któ­rych chciał­bym opo­wie­dzieć, ale po­dej­rze­wam, że mu­szę się śpie­szyć i re­la­cjo­no­wać wszyst­ko w ogrom­nym skró­cie. Nie­prze­kra­czal­ny ter­min. Ach, nie­prze­kra­czal­ny ter­min. Kie­dyś czy­ta­łem bar­dzo za­baw­ny ka­wa­łek za­ty­tu­ło­wa­ny: Ele­men­ty za­sad­ni­cze „Prze­mi­nę­ło z wia­trem”.

Woj­na?wy­buch­nę­ła śmie­chem Scar­lett.

Ko­szał­ki-opał­ki!

Trach! Ash­ley po­szedł na front! Atlan­ta spło­nę­ła! Rhett po­ja­wiał się i zni­kał!

Ko­szał­ki-opał­ki – po­wie­dzia­ła przez łzy Scar­lett. – Po­my­ślę o tym ju­tro, po­nie­waż ju­tro rów­nież bę­dzie dzień…

Czy­ta­jąc to, ser­decz­nie się uśmia­łem. Dzi­siaj, kie­dy sta­ną­łem twa­rzą w twarz z czymś po­dob­nym, wca­le już nie wy­da­je mi się to ta­kie za­baw­ne. Dziś to idzie tak:

Dzie­ciak ze współ­czyn­ni­kiem IQ tak wy­so­kim, że nie jest go w sta­nie okre­ślić ża­den test?wy­buch­nę­ła śmie­chem In­dia For­noy i po­pa­trzy­ła na swe­go od­da­ne­go męża Ri­char­da.

Ko­szał­ki-opał­ki! Za­pew­nia­my at­mos­fe­rę i wa­run­ki, w któ­rych jego in­te­lekt może swo­bod­nie się roz­wi­jać… by nie wspo­mnieć już o jego nie-do-koń­ca-głu­pim bra­cie. Wy­cho­wu­je­my ich na nor­mal­nych, ty­po­wych ame­ry­kań­skich chłop­ców.

Trach! Chłop­cy For­noy­ów wy­ro­śli! Ho­ward wstą­pił na Uni­wer­sy­tet Wir­gi­nia, ukoń­czył go cum lau­de i roz­po­czął ka­rie­rę nie­za­leż­ne­go pi­sa­rza! Urzą­dził so­bie przy­jem­nie ży­cie! Spo­ty­kał się z wie­lo­ma ko­bie­ta­mi, z nie­któ­ry­mi z nich cha­dzał do łóż­ka! Unik­nął cho­rób spo­łecz­nych, za­rów­no spo­wo­do­wa­nych sek­sem jak i środ­ka­mi far­ma­ceu­tycz­ny­mi! Ku­pił so­bie apa­ra­tu­rę ste­reo fir­my Mit­su­bi­shi! Przy­najm­niej raz w ty­go­dniu pi­sał do domu! Opu­bli­ko­wał dwie bar­dzo do­bre po­wie­ści!

Ko­szał­ki-opał­kipo­wie­dział Ho­ward. – To jest wła­śnie ży­cie dla mnie!

I tak to­czy­ły się losy aż do dnia, kie­dy nie­ocze­ki­wa­nie (we­dle naj­lep­szych wzo­rów osza­la­łych na­ukow­ców) po­ja­wił się Bob­by z dwo­ma akwa­ria­mi. W jed­nym z nich znaj­do­wa­ło się gniaz­do psz­czół, a w dru­gim gniaz­do os. Bob­by miał na so­bie wło­żo­ny na lewą stro­nę pod­ko­szu­lek z na­pi­sem „Mum­ford Phus Ed”; stał wła­śnie u pro­gu od­kry­cia, któ­re znisz­czyć mia­ło ludz­ki in­te­lekt, i był ra­do­sny jak mię­czak pod­czas przy­pły­wu.

W każ­dym po­ko­le­niu fa­ce­ci tacy jak mój brat tra­fia­ją się naj­wy­żej raz czy dwa. Mam na my­śli fa­ce­tów po­kro­ju Le­onar­da da Vin­ci, New­to­na, Ein­ste­ina, może Edi­so­na. Wszy­scy oni mają jed­ną wspól­ną ce­chę: są ni­czym ogrom­ne kom­pa­sy, któ­re dłu­go krę­cą się bez celu, po­szu­ku­jąc praw­dzi­we­go kie­run­ku pół­noc­ne­go, a na­stęp­nie rzu­ca­ją się w jego stro­nę z prze­ra­ża­ją­cą ener­gią. Ale za­nim to się sta­nie, lu­dzie tacy prze­ja­wia­ją skłon­ność do wy­my­śla­nia naj­więk­szych głu­pot. Bob­by nie sta­no­wił wy­jąt­ku od tej re­gu­ły.

Kie­dy miał osiem lat, a ja pięt­na­ście, przy­szedł do mnie i oświad­czył, że wy­my­ślił sa­mo­lot. Zbyt do­brze zna­łem Bob­by’ego, żeby skwi­to­wać to krót­kim „bzdu­ry” i wy­ko­pać go ze swe­go po­ko­ju. Zsze­dłem z nim do ga­ra­żu. Tam uj­rza­łem sto­ją­cą na du­żym, czer­wo­nym wa­go­nie jego drew­nia­nej ko­lej­ki Ame­ri­can Fly­er dzi­wacz­ną, wy­ko­na­ną z dyk­ty kon­struk­cję. Przy­po­mi­na­ła nie­co sa­mo­lot my­śliw­ski, ale mia­ła skrzy­dła wy­su­nię­te do przo­du, a nie od­chy­lo­ne do tyłu. Po­środ­ku ma­chi­ny Bob­by przy­mo­co­wał śru­ba­mi sio­dło swe­go ko­nia na bie­gu­nach. Z boku ster­cza­ła dźwi­gnia. Ma­szy­na nie mia­ła sil­ni­ka. Bob­by oświad­czył, że to jest szy­bo­wiec. Chciał, że­bym ze­pchnął go z wierz­choł­ka Car­ri­gan’s Hill, naj­bar­dziej stro­me­go sto­ku w Grant Park w DC. Na gó­rze cią­gnę­ła się wy­be­to­no­wa­na alej­ka, po któ­rej spa­ce­ro­wa­li sta­rusz­ko­wie. Bob­by za­ko­mu­ni­ko­wał, że to bę­dzie pas star­to­wy.

– Bob­by – za­opo­no­wa­łem – naj­pierw mu­sisz od­wró­cić te skrzy­dła. To dzie­ci­na­da.

– Wca­le nie – sprze­ci­wił się. – Tak wła­śnie po­win­no być. Coś po­dob­ne­go wi­dzia­łem w książ­ce „Kró­le­stwo dzi­kich zwie­rząt”. Były tam ja­strzę­bie. Naj­pierw pi­ku­ją do swej ofia­ry, a kie­dy wra­ca­ją na górę, tak wła­śnie ukła­da­ją skrzy­dła. Ro­zu­miesz, mają sta­wy zgi­na­ją­ce się w obie stro­ny. To uła­twia im wzno­sze­nie się.

– Dla­cze­go za­tem na­sze lot­nic­two woj­sko­we nie bu­du­je ta­kich ma­szyn? – za­py­ta­łem, po­grą­żo­ny w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, po­nie­waż nie wie­dzia­łem, że za­rów­no Ame­ry­ka­nie jak Ro­sja­nie mają już na ry­sow­ni­cach i sto­łach kre­ślar­skich my­śliw­ce o skrzy­dłach wy­chy­lo­nych do przo­du.

Bob­by wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi. Nie wie­dział dla­cze­go, ale nie­wie­le go to ob­cho­dzi­ło.

Po­szli­śmy na Car­ri­gan’s Hill. Tam Bob­by za­jął miej­sce w sio­dle i chwy­cił dźwi­gnię.

– Tyl­ko pchnij mnie z ca­łych sił – po­le­cił.

W jego oczach pa­lił się pło­mień sza­leń­stwa, któ­ry tak do­brze zna­łem… Jezu, taki pło­mień cza­sa­mi wi­dy­wa­łem w jego źre­ni­cach jesz­cze w cza­sach, kie­dy le­żał w ko­ły­sce. Przy­się­gam na Boga, że nig­dy bym go nie ze­pchnął tak moc­no z be­to­no­wej alej­ki, gdy­bym wie­rzył, że to urzą­dze­nie na­praw­dę za­dzia­ła.

Ale nie wie­dzia­łem o tym, więc po­pchną­łem go z ca­łych sił. Ru­szył na ja­ło­wym bie­gu w dół sto­ku, krzy­cząc z ra­do­ści jak kow­boj, któ­ry po po­wro­cie ze szla­ku wjeż­dża do mia­sta, gdzie cze­ka już na nie­go piwo. Star­sza ko­bie­ta pra­wie szczu­pa­kiem od­sko­czy­ła Bob­by’emu z dro­gi, wa­go­nik z moim bra­tem o mi­li­me­try mi­nął wspar­te­go o la­skę sta­ro­wi­nę. W po­ło­wie zjaz­du Bob­by po­cią­gnął za dźwi­gnię, a ja sze­ro­ko roz­war­ty­mi oczy­ma, oszo­ło­mio­ny ze stra­chu i zdu­mie­nia, ob­ser­wo­wa­łem, jak wy­ko­na­ny z dyk­ty sa­mo­lot od­dzie­la się od czer­wo­ne­go wa­go­nu. W pierw­szej chwi­li uno­sił się za­le­d­wie kil­ka cen­ty­me­trów nad nim i przez se­kun­dę wy­da­wa­ło się, że osią­dzie na zie­mi. Wte­dy po­dmuch wia­tru po­rwał kon­struk­cję Bob­by’ego, jak­by ktoś pod­cią­gnął ją na nie­wi­dzial­nej lin­ce. Wa­go­nik po­mknął alej­ką i wy­lą­do­wał w krza­kach. Bob­by w jed­nej chwi­li zna­lazł się trzy me­try nad zie­mią, póź­niej sześć i pięt­na­ście. Su­nął nad Grant Park lo­tem śli­zgo­wym w swym nie­ustan­nie wzno­szą­cym się sa­mo­lo­ci­ku i krzy­czał z ra­do­ści.

Ru­szy­łem za nim bie­giem, wrzesz­cząc, żeby na­tych­miast wra­cał na zie­mię. Przed oczy­ma mia­łem okrop­ną wi­zję: jego cia­ło zsu­wa się z tego idio­tycz­ne­go sio­dła i z im­pe­tem spa­da na drze­wo lub je­den z wie­lu sto­ją­cych w par­ku po­mnicz­ków. Nie mo­głem so­bie wy­obra­zić po­grze­bu bra­ta, po­grze­bu, do któ­re­go ja bym się przy­czy­nił.

– BOB­BY! – wrza­sną­łem. – NA­TYCH­MIAST WRA­CAJ!

– ŁIIIII­JE­EEEE! – od­krzyk­nął Bob­by sła­bym, ale peł­nym eks­ta­zy gło­sem.

Gra­cze w sza­chy, gra­cze w fris­bee, czy­ta­ją­cy książ­ki, par­ki za­ko­cha­nych i bie­ga­cze prze­rwa­li swo­je za­ję­cia i za­dar­li gło­wy.

– W TYM PIE­PRZO­NYM SA­MO­LO­CIE NIE MASZ PA­SÓW BEZ­PIE­CZEŃ­STWA! – za­wo­ła­łem z roz­pa­czą.

O ile do­brze pa­mię­tam, wte­dy wła­śnie, po raz pierw­szy w ży­ciu, uży­łem tego szcze­gól­ne­go słów­ka.

– Niiiiic miiii nie­eeeee bę­ę­ę­ę­ę­ę­dzie…

Darł się ile tchu w płu­cach, ale ja by­łem zbyt prze­ję­ty i pra­wie go nie sły­sza­łem. Z wrza­skiem, na zła­ma­nie kar­ku, zbie­głem Car­ri­gan’s Hill. Zu­peł­nie nie pa­mię­tam, co krzy­cza­łem, ale na­stęp­ne­go dnia mo­głem mó­wić tyl­ko szep­tem. Pa­mię­tam tyl­ko, że mi­ną­łem ja­kie­goś mło­de­go typa w ele­ganc­kim, trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze, sto­ją­ce­go obok po­są­gu Ele­anor Ro­ose­velt u stóp wzgó­rza. Po­pa­trzył na mnie i oświad­czył za­chę­ca­ją­cym do po­ga­węd­ki to­nem:

– Po­wiem ci coś, przy­ja­cie­lu. Mam pa­skud­ne ha­lu­cy­na­cje.

Pa­mię­tam znie­kształ­co­ny, dzi­wacz­ny cień szy­bow­ca prze­śli­zgu­ją­cy się po zie­lo­nych traw­ni­kach par­ku, kur­czą­cy się i roz­cią­ga­ją­cy, kie­dy prze­pły­wał po ław­kach, po­jem­ni­kach na śmie­ci i po za­dar­tych twa­rzach ga­piów. Pa­mię­tam, że go­ni­łem ten cień. Pa­mię­tam, jak wy­obra­ża­łem so­bie skurcz twa­rzy i wy­buch pła­czu mat­ki, kie­dy po­wiem jej, że sa­mo­lot Bob­by’ego, któ­ry prze­cież nie miał pra­wa w ogó­le la­tać, tra­fił w wir po­wietrz­ny, od­wró­cił się do góry no­ga­mi i Bob­by za­koń­czył swo­ją bły­sko­tli­wą, choć krót­ką ka­rie­rę roz­ma­za­ny na bru­ku D Stre­et.

Po­nie­waż spra­wy po­to­czy­ły się, jak się po­to­czy­ły, dla wszyst­kich by­ło­by le­piej, gdy­by tak się wła­śnie sta­ło.

Ale Bob­by za­wró­cił w stro­nę Car­ri­gan’s Hill i trzy­ma­jąc się non­sza­lanc­ko ogo­na swe­go sa­mo­lo­tu, żeby nie spaść, skie­ro­wał się nad nie­wiel­ką sa­dzaw­kę po­ło­żo­ną w środ­ku Grant Park. Prze­śli­zgnął się nad nią na wy­so­ko­ści pół­to­ra me­tra, póź­niej me­tra… aż w koń­cu po­cią­gnął te­ni­sów­ka­mi po po­wierzch­ni wody, zo­sta­wia­jąc na fa­lach dwie bia­łe smu­gi, pło­sząc za­do­wo­lo­ne za­wsze z sie­bie (i prze­kar­mio­ne) kacz­ki, któ­re z krzy­kiem obu­rze­nia i ło­po­tem skrzy­deł wzbi­ły się w górę i le­cia­ły przed za­śmie­wa­ją­cym się z ra­do­ści Bob­bym. Wy­lą­do­wał po dru­giej stro­nie sta­wu, do­kład­nie mię­dzy dwie­ma ław­ka­mi, o któ­re jego sa­mo­lo­cik za­ha­czył skrzy­dła­mi. Wy­le­ciał z sio­dła, wy­rżnął gło­wą w tra­wę i za­czął się drzeć wnie­bo­gło­sy, jak­by ob­dzie­ra­no go ze skó­ry.

Ta­kie wła­śnie było ży­cie z Bob­bym.

Fakt po­zo­sta­je fak­tem, że nie wszyst­ko było aż tak spek­ta­ku­lar­ne… w każ­dym ra­zie do chwi­li wy­na­le­zie­nia przez nie­go Wy­ci­sza­cza. Przy­to­czy­łem jed­nak tę hi­sto­rię, gdyż moim zda­niem przy­pad­ki skraj­ne naj­le­piej ilu­stru­ją nor­mę: ży­jąc obok Bob­by’ego, czło­wiek nie­ustan­nie miał pie­prz­nik w gło­wie. W wie­ku lat dzie­wię­ciu mój brat za­pi­sał się na wy­kła­dy z fi­zy­ki kwan­to­wej i wyż­szej al­ge­bry na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­ge­town. Pew­ne­go dnia za­głu­szył swo­im gło­sem wszyst­kie od­bior­ni­ki ra­dio­we i te­le­wi­zyj­ne na na­szej uli­cy – a tak­że na czte­rech są­sied­nich. Zna­lazł na stry­chu sta­ry, prze­no­śny te­le­wi­zor, po czym prze­ro­bił go na sze­ro­ko­pa­smo­wą sta­cję nadaw­czą. Je­den sta­ry, czar­no-bia­ły ze­nith, czte­ry me­try gięt­kie­go izo­lo­wa­ne­go prze­wo­du, wie­szak do ubrań za­in­sta­lo­wa­ny na da­chu na­sze­go domu… i już! Przez bli­sko dwie go­dzi­ny miesz­kań­cy czte­rech ulic w Geo­r­ge­town mo­gli od­bie­rać wy­łącz­nie WBOB… Oka­za­ło się, że sta­cją jest mój za­cny bra­ci­szek, któ­ry czy­tał wy­bra­ne przez sie­bie moje utwo­ry, opo­wia­dał kre­tyń­skie dow­ci­py i wy­ja­śniał, że wy­so­ka za­war­tość siar­ki w pra­żo­nej fa­so­li po­wo­du­je, że nasz tata w każ­dą nie­dzie­lę pusz­cza bąki pod­czas po­ran­ne­go na­bo­żeń­stwa.

– Ale pusz­cza je bar­dzo ci­chut­ko – wy­ja­śniał Bob­by oko­ło trzem ty­siąc­om słu­cha­czy. – Praw­dzi­we sal­wy za­cho­wu­je na ko­niec, kie­dy przy­cho­dzi do śpie­wa­nia hym­nów.

Tata, któ­ry był bar­dziej niż nie­za­do­wo­lo­ny z wy­czy­nu Bob­by’ego, mu­siał wpła­cić do kasy Fe­de­ral­nej Ko­mi­sji Te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nej sie­dem­dzie­siąt pięć do­la­rów kary, a póź­niej, przez cały rok, skru­pu­lat­nie od­li­czał je z kie­szon­ko­we­go mego bra­ta.

Ży­cie z Bob­bym, o, tak… no i po­pa­trz­cie. Pła­czę. Za­sta­na­wiam się, czy jest to szcze­ry sen­ty­ment, czy tyl­ko chwi­lo­we roz­tkli­wie­nie się nad sobą. Są­dzę, że to pierw­sze – je­den Bóg wie, jak go ko­cha­łem… Ale chy­ba le­piej bę­dzie, je­śli się po­śpie­szę i przej­dę do te­ma­tu.

Bob­by, na­tu­ral­nie, bar­dzo szyb­ko, bo w wie­ku lat dzie­się­ciu, ukoń­czył wyż­szą uczel­nię, ale nie uzy­skał ty­tu­łu ma­gi­stra ani nauk hu­ma­ni­stycz­nych, ani ma­te­ma­tycz­no-przy­rod­ni­czych – nie mó­wiąc już o wyż­szych stop­niach na­uko­wych. Spra­wił to ów ogrom­ny, po­tęż­ny kom­pas umiej­sco­wio­ny w jego gło­wie, któ­ry nie­ustan­nie krę­cił się, po­szu­ku­jąc ja­kie­goś praw­dzi­we­go bie­gu­na pół­noc­ne­go, na któ­rym mógł­by się za­trzy­mać.

Bob­by prze­szedł w ży­ciu okres fa­scy­na­cji fi­zy­ką, i krót­szy, kie­dy zwa­rio­wał na punk­cie che­mii… ale w koń­cu zbyt wcią­gnę­ła go ma­te­ma­ty­ka, żeby te dwie tak kon­kret­ne i em­pi­rycz­ne na­uki mo­gły go dłu­żej po­cią­gać. Upra­wiał je, ale szyb­ko go znu­dzi­ły.

Kie­dy skoń­czył pięt­na­sty rok ży­cia, za­jął się ar­che­olo­gią. Prze­cze­sy­wał pod­nó­ża Whi­te Mo­un­ta­in w oko­li­cach na­sze­go domu let­ni­sko­we­go w North Con­way i na pod­sta­wie znaj­do­wa­nych gro­tów od strzał, krze­mie­ni, a na­wet wę­gla po­cho­dzą­ce­go z ognisk pa­lo­nych w okre­sie ka­mien­nym w ja­ski­niach środ­ko­we­go New Hamp­shi­re od­twa­rzał hi­sto­rię In­dian. Ale i ta pa­sja szyb­ko mi­nę­ła, a Bob­by za­czął po­chła­niać li­te­ra­tu­rę z za­kre­su hi­sto­rii i an­tro­po­lo­gii. Kie­dy miał szes­na­ście lat, mama z oj­cem nie­chęt­nie wy­ra­zi­li zgo­dę na jego udział w wy­pra­wie an­tro­po­lo­gów z No­wej

An­glii do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej.

Wró­cił po pię­ciu mie­sią­cach po raz pierw­szy w ży­ciu opa­lo­ny. Był rów­nież o trzy cen­ty­me­try wyż­szy, stra­cił sie­dem i pół ki­lo­gra­ma na wa­dze oraz za­cho­wy­wał się dużo spo­koj­niej. Cią­gle miał wie­le wdzię­ku, a w każ­dym ra­zie po­tra­fił go mieć, ale jego dzie­cię­ca wy­lew­ność, cza­sa­mi za­raź­li­wa, cza­sa­mi nu­żą­ca, znik­nę­ła bez śla­du. Do­rósł. Wte­dy po raz pierw­szy sły­sza­łem, jak mó­wił o wy­da­rze­niach na świe­cie… o tym, że są okrop­ne. Był rok dwa ty­sią­ce trze­ci, rok, w któ­rym odłam OWP, zwa­ny Sy­na­mi Dżi­ha­du (na­zwa ta za­wsze w ja­kiś okrop­ny spo­sób ko­ja­rzy­ła mi się z ka­to­lic­ki­mi wspól­no­ta­mi w Pen­syl­wa­nii), de­to­no­wał w Lon­dy­nie bom­bę roz­py­la­ją­cą, któ­ra ska­zi­ła sześć­dzie­siąt pro­cent mia­sta i spra­wi­ła, że po­zo­sta­łe czter­dzie­ści sta­ło się w naj­wyż­szym stop­niu szko­dli­we dla osób, któ­ra pla­no­wa­ły mieć dzie­ci (jak rów­nież dla lu­dzi po pięć­dzie­siąt­ce). W tym sa­mym roku, gdy rząd Ca­de­na za­ak­cep­to­wał „nie­wiel­ki ze­spół” do­rad­ców z ko­mu­ni­stycz­nych Chin (zgod­nie z da­ny­mi do­star­czo­ny­mi nam przez sa­te­li­ty zwia­dow­cze, oko­ło pięt­na­stu ty­się­cy osób), pró­bo­wa­li­śmy za­ło­żyć blo­ka­dę Fi­li­pin i wy­co­fa­li­śmy się z przed­się­wzię­cia tyl­ko ze wzglę­du na to, iż: a) Chi­ny nie żar­to­wa­ły, że opróż­nią si­lo­sy, je­śli się nie wy­co­fa­my, i b) po­nie­waż Ame­ry­ka­nie nie są aż tak sza­le­ni, żeby z po­wo­du Ar­chi­pe­la­gu Fi­li­piń­skie­go po­peł­niać zbio­ro­we sa­mo­bój­stwo. W tym też roku ja­kaś inna gru­pa sza­lo­nych skur­wie­li – chy­ba Al­bań­czy­ków – pró­bo­wa­ła roz­py­lić nad Ber­li­nem wi­ru­sa AIDS.

Bar­dzo to przy­gnę­bia­ło wszyst­kich, ale naj­bar­dziej Bob­by’ego.

– Dla­cze­go lu­dzie są tak pod­li? – za­py­tał mnie pew­ne­go dnia.

By­li­śmy aku­rat w na­szym dom­ku let­ni­sko­wym w New Hamp­shi­re. Koń­czył się sier­pień i sie­dzie­li­śmy już na wa­liz­kach. Chat­ka, ogo­ło­co­na ze wszyst­kie­go, spra­wia­ła przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie, jak to za­wsze by­wa­ło, gdy nad­cho­dził ko­niec wa­ka­cji i każ­dy ru­szał w swo­ją dro­gę. Dla mnie ozna­cza­ło to po­wrót do No­we­go Jor­ku, a dla Bob­by’ego po­dróż do Waco w Tek­sa­sie… Wa­ka­cje spę­dził na lek­tu­rze tek­stów z za­kre­su so­cjo­lo­gii i geo­lo­gii – czy ktoś inny zdo­łał­by prze­tra­wić taką zwa­rio­wa­ną sa­łat­kę? – oświad­cza­jąc, że w Waco za­mie­rza prze­pro­wa­dzić kil­ka do­świad­czeń. Po­wie­dział to nie­dba­le, od nie­chce­nia, lecz do­strze­ga­łem, z jaką peł­ną za­du­my, oso­bli­wą uwa­gą na­sza mat­ka ob­ser­wo­wa­ła go przez ostat­nie dwa ty­go­dnie, któ­re spę­dzi­li­śmy ra­zem w New Hamp­shi­re. Cho­ciaż ani ta­cie, ani mnie nie za­świ­ta­ła na­wet w gło­wie taka myśl, moja mama wie­dzia­ła już, że igła kom­pa­su Bob­by’ego od­kry­ła w koń­cu ów ale­go­rycz­ny bie­gun pół­noc­ny, prze­sta­ła się krę­cić jak osza­la­ła i wska­zy­wa­ła je­den, kon­kret­ny kie­ru­nek.

– Dla­cze­go są tak pod­li? – za­py­ta­łem. – Przy­pusz­czasz, że znam od­po­wiedź na to py­ta­nie?

– Ktoś musi być lep­szy – od­parł. – Nie­dłu­go losy świa­ta po­to­czą się in­a­czej.

– Po­to­czą się tak, jak to­czy­ły się za­wsze – po­wie­dzia­łem.

– I po­dej­rze­wam, że lu­dzie są, jacy są, po­nie­waż zo­sta­li stwo­rze­ni po to, żeby byli pod­li. Je­śli już mu­sisz ko­goś wi­nić, wiń Boga.

– Idio­tyzm. Nie wie­rzę w to. Na­wet gdy­by w koń­cu się oka­za­ło, że po­dwój­ny chro­mo­som X na­praw­dę jest bzdu­rą. I tyl­ko mi nie wma­wiaj, że pod­łość ludz­ką po­wo­du­je pre­sja eko­no­micz­na, kon­flikt mię­dzy tymi, co po­sia­da­ją, a tymi, co nic nie mają, bo to ni­cze­go nie wy­ja­śnia.

– Grzech pier­wo­rod­ny – oświad­czy­łem. – We­dług mnie to pa­su­je… gra tak do­brze, że mo­żesz w takt tego tań­czyć.

– Cóż – od­parł Bob­by. – Może i grzech pier­wo­rod­ny. Ale jaki to in­stru­ment, duży bra­cie? Czy kie­dy­kol­wiek za­da­łeś so­bie to py­ta­nie?

– In­stru­ment? Jaki znów in­stru­ment? Nie na­dą­żam za tobą.

– My­ślę, że woda – od­parł mar­kot­nie Bob­by.

– Co ta­kie­go?

– Woda. Coś w wo­dzie. – Po­pa­trzył na mnie. – Albo coś, cze­go w niej bra­ku­je.

Na­stęp­ne­go dnia Bob­by wy­je­chał do Waco. Nie wi­dzia­łem go aż do chwi­li, kie­dy po­ja­wił się w moim miesz­ka­niu ubra­ny w ko­szul­kę Mum­ford od­wró­co­ną na lewą stro­nę, dzier­żąc przed sobą dwa akwa­ria. To było trzy lata póź­niej.

– Jak się masz, Ho­wie? – po­wie­dział, wkra­cza­jąc do mego miesz­ka­nia i kle­piąc mnie bez­ce­re­mo­nial­nie po ple­cach, jak­by­śmy się nie wi­dzie­li za­le­d­wie trzy dni.

– Bob­by! – krzyk­ną­łem i chwy­ciw­szy go w ob­ję­cia, zro­bi­łem z bra­tem „niedź­wie­dzia”.

Po­czu­łem na klat­ce pier­sio­wej ostry kant, a do mo­ich uszu do­bie­gło wście­kłe brzę­cze­nie psz­czół.

– Mnie rów­nież cie­szy twój wi­dok – od­rzekł Bob­by. – Ale le­piej się od­suń. Nie­po­ko­isz miesz­kań­ców.

Po­śpiesz­nie zro­bi­łem krok do tyłu. Bob­by od­sta­wił wiel­ką pa­pie­ro­wą tor­bę, zdjął z ra­mie­nia tor­bę po­dróż­ną, a na­stęp­nie z pa­pie­ro­wej ostroż­nie wy­jął dwa akwa­ria. W jed­nym znaj­do­wa­ła się pa­sie­ka, a w dru­gim gniaz­do os. Psz­czo­ły już się uspo­ko­iły i za­ję­ły swo­imi spra­wa­mi, na­to­miast osy były wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ne ze wszyst­kie­go.

– W po­rząd­ku, Bob­by – po­wie­dzia­łem. Po­pa­trzy­łem na nie­go z uśmie­chem; nie umia­łem po­wstrzy­mać tego uśmie­chu.

– Co no­we­go wy­kom­bi­no­wa­łeś tym ra­zem?

Bob­by roz­piął za­mek tor­by po­dróż­nej i wy­cią­gnął sło­ik po ma­jo­ne­zie do po­ło­wy wy­peł­nio­ny prze­zro­czy­stym pły­nem.

– Wi­dzisz to? – za­py­tał.

– Ja­sne. Wy­glą­da jak woda lub ja­kiś inny bez­barw­ny płyn.

– Tak na­praw­dę jest to i jed­no, i dru­gie. Po­cho­dzi ze stud­ni ar­te­zyj­skiej w La Pla­ta, nie­wiel­kim mia­stecz­ku le­żą­cym sześć­dzie­siąt pięć ki­lo­me­trów na wschód od Waco. Za­nim prze­two­rzy­łem wodę w ten kon­cen­trat, było jej dwa­dzie­ścia li­trów. Ho­wie, mam tyl­ko zwy­kłą apa­ra­tu­rę do de­sty­la­cji, ale nie wiem, czy rząd kie­dy­kol­wiek po­zwo­li mi roz­po­wszech­nić tę sub­stan­cję. – Cały czas się uśmie­chał, ale te­raz jego uśmiech stał się jesz­cze szer­szy. – Tak, to woda, ale rów­no­cze­śnie naj­cho­ler­niej­szy zaj­za­jer, z ja­kim rasa ludz­ka mia­ła kie­dy­kol­wiek do czy­nie­nia.

– Nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia, o czym mó­wisz.

– Zda­ję so­bie z tego spra­wę. Ale się do­wiesz. Wiesz co, Ho­wie?

– Co?

– Za­ło­żę się, że je­śli ta idio­tycz­na rasa ludz­ka prze­trwa jesz­cze sześć mie­się­cy, prze­trwa na za­wsze.

Uniósł sło­ik i po­więk­szo­ne oko Bob­by’ego łyp­nę­ło na mnie po­waż­nie przez szkło.

– To jest re­we­la­cja – oświad­czył. – Le­kar­stwo na naj­gor­szą cho­ro­bę, któ­ra że­ru­je na homo sa­piens.

– Mó­wisz o raku?

– Nie – od­parł Bob­by. – O woj­nach. Bi­ja­ty­kach w knaj­pach. Za­ma­chach. O tym ca­łym ba­ła­ga­nie. Gdzie masz ła­zien­kę, Ho­wie? Je­stem brud­ny jak świń­skie ucho.

Kie­dy znów po­ja­wił się w po­ko­ju, miał nie tyl­ko ko­szul­kę Mum­ford od­wró­co­ną na wła­ści­wą stro­nę, ale ucze­sa­ne wło­sy. Spo­strze­głem jed­nak, że me­to­dy to­a­le­ty nie zmie­nił. Po pro­stu wło­żył na chwi­lę gło­wę pod prysz­nic, a na­stęp­nie pal­ca­mi od­gar­nął grzyw­kę z czo­ła i za­cze­sał ją do tyłu.

Po­pa­trzył bacz­nie na dwa akwa­ria. Stwier­dził, że psz­czo­ły i osy wró­ci­ły już do nor­my.

– Z tym tyl­ko, Ho­wie, że gniaz­do os nig­dy nie przy­po­mi­na cze­goś „nor­mal­ne­go”. Osy są owa­da­mi spo­łecz­ny­mi, jak psz­czo­ły czy mrów­ki, ale w prze­ci­wień­stwie do psz­czół, któ­re za­wsze wy­ka­zu­ją roz­są­dek, i do mró­wek, któ­re od cza­su do cza­su do­sta­ją pa­ra­noi, osy są uro­dzo­ny­mi sza­leń­ca­mi. – Uśmiech­nął się.

– Tak jak nasz ga­tu­nek, sta­ry, do­bry homo sa­piens.

Zdjął przy­kryw­kę z akwa­rium, w któ­rym ro­iły się psz­czo­ły.

– Po­wiem ci coś, Bob­by – ode­zwa­łem się z o wie­le za sze­ro­kim i zbyt ser­decz­nym uśmie­chem. – Za­mknij to akwa­rium i po pro­stu opo­wiedz mi to, co za­mie­rzasz mi opo­wie­dzieć. De­mon­stra­cję zo­staw­my na póź­niej. Cho­dzi o to, że wła­ści­ciel­ka domu jest faj­ną ci­zią, ale do­zor­ca to ten wiel­ki bu­haj, co pali cy­ga­ra Odie Pe­ro­de i waży pięt­na­ście ki­lo­gra­mów wię­cej ode mnie. Ona…

– Spodo­ba ci się to – od­parł bez­tro­sko Bob­by, jak­by w ogó­le nie usły­szał, że co­kol­wiek po­wie­dzia­łem; spo­sób rów­nie do­brze mi zna­ny jak jego „Dzie­się­cio­pal­co­wa Me­to­da Cze­sa­nia Się”.

Bob­by nie był nie­grzecz­ny czy nie­uprzej­my, ale czę­sto kom­plet­nie tra­cił kon­takt z rze­czy­wi­stym świa­tem. I jak mia­łem go po­wstrzy­mać? Cho­le­ra, nie ist­niał taki spo­sób. Za­nad­to cie­szy­łem się z po­wro­tu bra­ta. Chcę po­wie­dzieć, iż już wte­dy wie­dzia­łem, że wszyst­ko zmie­rza w fa­tal­nym kie­run­ku, ale kie­dy prze­by­wa­łem z Bob­bym dłu­żej niż pięć mi­nut, on po pro­stu mnie hip­no­ty­zo­wał. On był Lucy trzy­ma­ją­cą pił­kę i obie­cu­ją­cą, że tym ra­zem to „już na pew­no”, a ja Char­liem Brow­nem bie­gną­cym przez pole, żeby tę pił­kę kop­nąć3.

– Za­pew­ne już wcze­śniej spo­tka­łeś się z ta­ki­mi sztucz­ka­mi. Zdję­cia z tego ro­dza­ju przed­sta­wień pu­bli­ku­ją cza­so­pi­sma, wi­do­wi­ska ta­kie trans­mi­tu­je te­le­wi­zja w do­ku­men­tal­nych fil­mach przy­rod­ni­czych. To nic szcze­gól­ne­go, ale ro­bią ogrom­ne wra­że­nie, po­nie­waż lu­dzie ży­wią cał­ko­wi­cie ir­ra­cjo­nal­ne uprze­dze­nie do psz­czół.

A naj­dziw­niej­sze w tym było to, że miał ra­cję – wi­dy­wa­łem już ta­kie rze­czy wcze­śniej.

Wsu­nął rękę do akwa­rium mię­dzy szkło a ul. W nie­ca­łe pięt­na­ście se­kund jego dłoń po­kry­ła żywa czar­no-żół­ta rę­ka­wi­ca. Wi­dok ów w jed­nej chwi­li spro­wa­dził na mnie falę wspo­mnień. Sie­dzia­łem przed te­le­wi­zo­rem we fla­ne­lo­wej pi­dża­mie i tu­li­łem­do sie­bie mi­sia Pad­ding­to­na. Do pój­ścia do łóż­ka zo­sta­ło mi jesz­cze oko­ło pół go­dzi­ny (oraz kil­ka lat do na­ro­dzin Bob­by’ego). Z mie­sza­ni­ną zgro­zy, nie­sma­ku i fa­scy­na­cji pa­trzy­łem, jak pe­wien psz­cze­larz po­zwo­lił ro­jo­wi usiąść so­bie na twa­rzy. Psz­czo­ły naj­pierw utwo­rzy­ły mu na gło­wie kap­tur, jaki no­si­li kaci, a na­stęp­nie ów czło­wiek jed­nym ru­chem ręki ufor­mo­wał so­bie z owa­dów gro­te­sko­wą, żywą bro­dę.

Bob­by na­gle skrzy­wił się, ale za­raz po­tem uśmiech­nął.

– Jed­na mnie użą­dli­ła – oświad­czył. – Cią­gle są tro­chę nie­spo­koj­ne po po­dró­ży. W La Pla­ta przy­łą­czy­łem się do ja­kiejś agent­ki ubez­pie­cze­nio­wej, któ­ra mia­ła sta­re­go pi­per cuba, i ra­zem wró­ci­li­śmy do Waco. Po­tem, do No­we­go Or­le­anu, po­le­cia­łem nie­wiel­ką, lo­kal­ną li­nią lot­ni­czą… po­dej­rze­wam, że była to Li­nia Lot­ni­cza „Du­pek”. W su­mie mia­łem ze czter­dzie­ści prze­sia­dek, ale przy­się­gam, że naj­bar­dziej roz­wście­czy­ła je dro­ga tak­sów­ką z La­Gar­ba­ge. Na Dru­giej Alei jest wię­cej dziur w jezd­ni niż na Ber­gen­stras­se po ka­pi­tu­la­cji Nie­miec.

– Wiesz, Bob­by, na­praw­dę uwa­żam, że po­wi­nie­neś wy­jąć już tę rękę – po­wie­dzia­łem.

Spo­dzie­wa­łem się w każ­dej chwi­li, że kil­ka psz­czół wy­fru­nie z akwa­rium, a póź­niej ja będę za nimi ga­niał go­dzi­na­mi ze zwi­nię­tą ga­ze­tą i po ko­lei strą­cał, zu­peł­nie jak­by były ucie­ki­nie­ra­mi z wię­zie­nia z ja­kie­goś ar­chi­wal­ne­go fil­mu. Ale żad­na nie ucie­ka­ła… przy­najm­niej na ra­zie.

– Ho­wie, roz­luź­nij się. Czy wi­dzia­łeś, żeby psz­czo­ła kie­dy­kol­wiek użą­dli­ła kwiat? Albo czy przy­najm­niej sły­sza­łeś o ta­kim przy­pad­ku?

– Na kwia­tek to ty nie wy­glą­dasz.

Ro­ze­śmiał się.

– Chrza­nisz, bra­cie! Czy my­ślisz, że psz­czo­ła wie, jak wy­glą­da kwiat? Ha, ha! Nie ma o tym zie­lo­ne­go po­ję­cia, czło­wie­ku! Owa­dy nie mają naj­mniej­sze­go po­ję­cia, jak wy­glą­da­ją kwia­ty, po­dob­nie jak ty czy ja nie wie­my, jaki dźwięk wy­da­je chmu­ra. Psz­czo­ły wie­dzą tyl­ko, że je­stem słod­ki, po­nie­waż wraz z po­tem wy­dzie­lam cu­kier. i trzy­dzie­ści sie­dem in­nych skład­ni­ków. przy­najm­niej tyle zna­my.

Urwał i za­my­ślił się.

– Ale mu­szę ci się przy­znać, że dzi­siaj wie­czo­rem za­cho­wa­łem tro­chę ostroż­no­ści i… eee, tego… tro­chę się do­sło­dzi­łem. W sa­mo­lo­cie zja­dłem pu­deł­ko wi­śni w cze­ko­la­dzie…

– Boże dro­gi, Bob­by!

– …a w tak­sów­ce, w dro­dze do cie­bie, dwie to­reb­ki cu­kier­ków

Mal­low­Cre­mes.

Wsu­nął do akwa­rium dru­gą dłoń i ostroż­nie za­czął nią zgar­niać psz­czo­ły. Tuż przed tym, jak strą­cił ostat­nią, po­now­nie się skrzy­wił. Po chwi­li za­krył akwa­rium, czym spra­wił mi wiel­ką ulgę. Na każ­dej ręce miał za­czer­wie­nio­ne, spuch­nię­te miej­sce: na le­wej w za­głę­bie­niu dło­ni, a na pra­wej wy­so­ko przy nad­garst­ku, w punk­cie, któ­ry chi­ro­man­ci na­zy­wa­ją ra­sce­ta. Użą­dli­ły go, ale za­de­mon­stro­wał mi to, o co mu cho­dzi­ło. Oko­ło czte­ry­stu psz­czół ob­sia­dło jego dłoń. Użą­dli­ły tyl­ko dwie.

Z ma­łej kie­szon­ki w dżin­sach wy­jął pę­set­kę i pod­szedł do mego biur­ka. Prze­su­nął plik rę­ko­pi­sów bli­żej kom­pu­te­ra Wang Mi­cro, na któ­rym w tam­tym cza­sie pra­co­wa­łem, a na miej­sce pa­pie­rów po­sta­wił punk­to­wą lam­pę Ten­sor. Tak dłu­go się z nią ba­wił, aż uzy­skał wą­ski stru­mień ostre­go świa­tła pa­da­ją­cy na wy­ko­na­ny z wi­śnio­we­go drew­na blat.

– Pi­szesz co faj­ne­go, Bow-Wow? – za­py­tał od nie­chce­nia, a ja po­czu­łem, że mi się jeżą wło­sy na gło­wie.

Kie­dy po raz ostat­ni na­zwał mnie Bow-Wow? Gdy miał czte­ry lata? Sześć? Do li­cha, sam już nie pa­mię­tam! Ostroż­nie ope­ro­wał pę­se­tą przy le­wej ręce. Do­strze­głem, że wy­jął coś drob­niut­kie­go, coś, co przy­po­mi­na­ło wło­sek z nosa, i po­ło­żył na po­piel­nicz­ce.

– Pra­cu­ję nad ar­ty­ku­łem o sztu­ce fał­szer­stwa w „Tar­go­wi­sku próż­no­ści” – od­par­łem. – Bob­by, co, do dia­bła, tam ro­bisz?

– Wyj­miesz dru­gie żą­dło? – za­py­tał, wrę­cza­jąc mi pin­cet­kę. Z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem wy­cią­gnął w moją stro­nę pra­wą dłoń. – Za­sta­na­wiam się nad tym, że sko­ro je­stem tak cho­ler­nie roz­gar­nię­ty, po­wi­nie­nem być obu­ręcz­ny. A tu moja lewa ręka cią­gle po­sia­da wskaź­nik IQ oko­ło sze­ściu.

Ten sam sta­ry Bob­by.

Usia­dłem obok nie­go, wzią­łem pę­se­tę i wy­cią­gną­łem żą­dło z za­czer­wie­nio­ne­go, spuch­nię­te­go przy ra­sce­cie nad­garst­ka. W trak­cie za­bie­gu Bob­by wy­ja­śniał mi róż­ni­cę mię­dzy psz­czo­ła­mi a osa­mi, róż­ni­cę mię­dzy wodą z La Pla­ta a tą z No­we­go Jor­ku. Mó­wił też, jak wszyst­ko się świet­nie uło­ży dzię­ki jego wo­dzie oraz mo­jej nie­wiel­kiej po­mo­cy.

I tak, do cho­le­ry, skoń­czy­łem, bie­gnąc do pił­ki, któ­rą po­ka­zał mi mój ro­ze­śmia­ny, pie­kiel­nie in­te­li­gent­ny bra­ci­szek.

Po raz ostat­ni.

Marzenia i koszmary

Подняться наверх