Читать книгу Marzenia i koszmary - Stephen King B. - Страница 8
Koniec całego bałaganu
ОглавлениеChcę wam opowiedzieć o końcu wojny, upadku ludzkości i śmierci Mesjasza. Byłaby to epicka opowieść zasługująca na tysiące stron druku i całą półkę woluminów, ale wy (jeśli będziecie istnieć jeszcze jacykolwiek „wy”, którzy to przeczytacie) musicie zadowolić się niestety tą wersją w formie liofilizowanej. Zastrzyk zawsze najszybciej działa. Wyliczyłem, że zostało mi od czterdziestu minut do dwóch godzin, to zależy od mojej krwi. Mam nadzieję, że posiadam grupę A, bo to by mi dało trochę więcej czasu. Jeśli okaże się, że mam jednak grupę 0, natkniesz się, mój hipotetyczny przyjacielu, na wiele pustych stron.
Na wszelki wypadek najlepiej będzie, jeśli przystąpię do pracy najszybciej, jak tylko się da.
Używam elektrycznej maszyny do pisania. Wprawdzie na komputerze Bobby’ego praca szłaby sprawniej, ale generator prądu działa już zbyt nieregularnie, żeby na nim polegać, nawet jeśli użyję stabilizatora napięcia. Pozostał mi już tylko jeden zastrzyk, a nie mogę ryzykować powrotu do domu po to, żeby przekonać się, że całą rzecz trafił szlag tylko dlatego, że napięcie opadło lub nieoczekiwanie wzrosło do tego stopnia, że nie poradzi sobie z nim nawet stabilizator.
Nazywam się Howard Fornoy i byłem niezależnym pisarzem. Natomiast mój brat, Robert Fornoy, był Mesjaszem. Zabiłem go przed czterema godzinami, wstrzykując mu preparat, który on sam wynalazł. Nazwał go „Wyciszaczem”. Powinien wprawdzie określić go mianem „Bardzo Poważnego Błędu”, ale co się stało, to się nie odstanie, jak od wieków mawiają Irlandczycy… co najlepiej świadczy o tym, jakimi są dupkami.
Kurczę blade, nie potrafię powstrzymać się od takich wtrętów.
Kiedy Bobby już umarł, przykryłem go kołdrą, a potem przez trzy godziny siedziałem przy jedynym oknie w salonie jego domku letniskowego i patrzyłem na las. Zazwyczaj można było stamtąd dostrzec pomarańczowy blask łuków sodowych o wysokim natężeniu bijący z North Conway, lecz te czasy bezpowrotnie już minęły. Teraz widziałem jedynie banalne gwiazdy oraz wierzchołki White Mountains, które wyglądały jak ciemne trójkąty wycięte przez dziecko z krepiny.
Włączyłem radio, ale przeleciałem cztery zakresy, natrafiłem na jakiegoś zwariowanego prezentera, więc je wyłączyłem. Siedziałem i zastanawiałem się, w jaki sposób opowiedzieć tę historię. Ślizgałem się myślami po ciągnącym się kilometrami sosnowym lesie, lecz nic mi nie przychodziło do głowy. W końcu doszedłem do wniosku, że powinienem zapalić światło i wziąć się w garść. Szlag by to trafił, nigdy nie potrafiłem zabrać się do pracy, jeśli nie miałem pilnego, nieprzekraczalnego terminu.
Bóg mi świadkiem, że teraz taki termin mam.
Nasi rodzice nie mieli powodu spodziewać się niczego innego niż to, czego się dochowali – bystrych dzieciaków. Tata skończył historię i w wieku trzydziestu lat otrzymał profesurę w Hofstra. Dziesięć lat później został jednym z sześciu wicedyrektorów Narodowego Archiwum w Waszyngtonie, DC, i czekał w kolejce do najwyższego stanowiska. Był kapitalnym facetem – miał wszystkie płyty Chucka Berry’ego, jakie się kiedykolwiek ukazały, i sam wspaniale grał bluesa na gitarze. W dzień prowadził kartoteki, a wieczorami grał rocka.
Mama ukończyła Drew magna cum laude. Należała do Phi Beta Kappa2 i czasami wkładała ów twarzowy, malowniczy, filcowy kapelusz z zawiniętym, podłużnym rondem. Szybko została najbardziej wziętą licencjonowaną księgową w DC, spotkała mego tatę, poślubiła go, a kiedy zaczęła w łonie nosić niżej podpisanego, porzuciła pracę. Ja na świecie pojawiłem się w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. Od osiemdziesiątego czwartego moja mama wyliczała podatki niektórym współpracownikom taty – nazywała to „swoim małym hobby”. Do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego, kiedy to urodził się Bobby, zajmowała się podatkami, wykazami inwestycji i planowaniem majątku tuzina bardzo wpływowych ludzi. Mógłbym ich wymienić z imienia i nazwiska, ale kogo to może obchodzić? Ludzie ci obecnie albo nie żyją, albo są śliniącymi się kretynami.
Moim zdaniem mama rokrocznie zarabiała „swoim małym hobby” więcej niż tata w archiwum, ale nigdy to nie miało większego znaczenia – byli ze sobą szczęśliwi i zadowoleni z tego, co w darze zesłał im los. Byłem świadkiem wielu ich sprzeczek, ale nigdy nie podnosili na siebie ręki. Kiedy już podrosłem, jedyną różnicą, jaką zauważyłem między swoją mamą a matkami moich kolegów było to, że gdy w telewizji szły opery mydlane, ich mamy czytały, prasowały, szyły i rozmawiały przez telefon, a gdy szły w telewizji te same mydlane opery, moja mama wyjmowała z kieszeni kalkulator i wypisywała na wielkich zielonych arkuszach cyfry.
Nie rozczarowałem tych dwojga ludzi posiadających złote karty Mensy. W szkole uczyłem się na samych piątkach i szóstkach (o ile wiem, rodzicom nigdy nawet nie zaświtał pomysł, żeby mnie lub Bobby’ego posłać do którejś z prywatnych szkół). Od wczesnego dzieciństwa miałem wielką łatwość pisania. W wieku lat dwudziestu sprzedałem do czasopisma swój pierwszy artykuł na temat Armii Kontynentalnej zimującej w Valley Forge. Sprzedałem go do magazynu lotniczego za czterysta pięćdziesiąt dolarów. Tata, którego kochałem z całego serca, zapytał, czy może odkupić ode mnie ten czek. Później oprawił go w ramkę i powiesił sobie nad biurkiem. Jeśli chcecie, możecie go nazwać romantycznym geniuszem. Możecie go też nazywać romantycznym geniuszem grywającym bluesa. Uczcie się ode mnie; dzieciaki potrafią być dużo gorsze. Oczywiście, pod koniec zeszłego roku on i moja mama umarli, majacząc i robiąc pod siebie, podobnie zresztą jak prawie wszyscy ludzie na całym wielkim świecie. Ale to nie znaczy, że przestałem rodziców kochać.
Mieli wszelkie powody, żeby oczekiwać takiego dziecka jak ja – dobrego chłopca o bystrym, chłonnym umyśle; zdolnego chłopca, którego talent od wczesnego dzieciństwa rozwijał się w atmosferze miłości i zaufania; oddanego dziecka, które kochało tatę i mamę.
Bobby był inny. Nikt, nawet ludzie należący do Mensy jak nasi starzy, nie mogli spodziewać się takiego syna jak Bobby.
Przenigdy.
Okazałem się lepszy od Bobby’ego tylko w jednej rzeczy – o całe dwa lata wcześniej przestałem siadać na nocnik. Ale nie zazdrościłem bratu; byłoby to tak, jakby niezły pitcher z amerykańskiej ligi czuł zawiść do Nolana Ryana czy Rogera Clemensa. Po kilku próbach porównywania się z Bobbym ten rodzaj zazdrości zniknął zupełnie. Przeszedłem ów okres i mogę śmiało oświadczyć: w pewnym momencie człowiek wycofuje się i osłania oczy przed oślepiającą jasnością.
Bobby zaczął czytać w wieku dwóch lat, a w wieku trzech pisał już krótkie rozprawki („Nasz pies”, „Podróż z matką do Bostonu”). Jego teksty miały wybujałą, wzruszającą konstrukcję właściwą opowieściom sześciolatka i już samo to było zaskakujące. Istniał jednak jeszcze jeden element. Gdyby jego nieustannie rozwijająca się kontrola motoryczna nie była w jakimś stopniu czynnikiem określającym wartość tych utworów, można by odnieść wrażenie, że ich twórcą jest bardzo rozgarnięty, choć w najwyższym stopniu naiwny piątoklasista. Z przyprawiającą o zawrót głowy szybkością przechodził od prostych zdań do złożonych, skomplikowanych konstrukcji, z osobliwą intuicją chwytając zasadę budowy zdań głównych i podrzędnych. Czasami stosował złą składnię, błędnie rozmieszczał akcenty, ale i z tą wadą – plagą większości pisarzy, którzy walczą z nią przez całe życie – Bobby uporał się w wieku lat pięciu.
Cierpiał na coraz większe bóle głowy. Rodzice obawiali się, że zapadł na jakąś chorobę – zapewne na guza mózgu – i poszli z nim do lekarza. Ten starannie go zbadał, jeszcze staranniej wysłuchał, po czym oświadczył, że z Bobbym wszystko jest w porządku, tyle że dzieciak przeżywa stres. Znajduje się w stanie zupełnej frustracji, ponieważ ręka, którą pisze, nie nadąża za jego umysłem.
– Dziecko państwa usiłuje pozbyć się umysłowego kamienia nerkowego – oświadczył lekarz. – Na bóle głowy mogę coś zalecić, ale sądzę, że najlepszym lekiem będzie maszyna do pisania.
Tak więc tata z mamą podarowali Bobby’emu maszynę IBM. Rok później, na Gwiazdkę, dostał commodore’a 64 z WordStarem i bóle głowy całkowicie minęły. Zanim przejdę do innych kwestii, chciałbym dodać, że mniej więcej przez następne trzy lata Bobby był najgłębiej przekonany, iż komputer pod choinkę rzeczywiście położył mu najprawdziwszy święty Mikołaj. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że było to drugie pole, na którym pobiłem Bobby’ego. W świętego Mikołaja przestałem wierzyć znacznie wcześniej.
W tamtych czasach wydarzyło się wiele rzeczy, o których chciałbym opowiedzieć, ale podejrzewam, że muszę się śpieszyć i relacjonować wszystko w ogromnym skrócie. Nieprzekraczalny termin. Ach, nieprzekraczalny termin. Kiedyś czytałem bardzo zabawny kawałek zatytułowany: Elementy zasadnicze „Przeminęło z wiatrem”.
– Wojna? – wybuchnęła śmiechem Scarlett.
– Koszałki-opałki!
Trach! Ashley poszedł na front! Atlanta spłonęła! Rhett pojawiał się i znikał!
– Koszałki-opałki – powiedziała przez łzy Scarlett. – Pomyślę o tym jutro, ponieważ jutro również będzie dzień…
Czytając to, serdecznie się uśmiałem. Dzisiaj, kiedy stanąłem twarzą w twarz z czymś podobnym, wcale już nie wydaje mi się to takie zabawne. Dziś to idzie tak:
– Dzieciak ze współczynnikiem IQ tak wysokim, że nie jest go w stanie określić żaden test? – wybuchnęła śmiechem India Fornoy i popatrzyła na swego oddanego męża Richarda.
– Koszałki-opałki! Zapewniamy atmosferę i warunki, w których jego intelekt może swobodnie się rozwijać… by nie wspomnieć już o jego nie-do-końca-głupim bracie. Wychowujemy ich na normalnych, typowych amerykańskich chłopców.
Trach! Chłopcy Fornoyów wyrośli! Howard wstąpił na Uniwersytet Wirginia, ukończył go cum laude i rozpoczął karierę niezależnego pisarza! Urządził sobie przyjemnie życie! Spotykał się z wieloma kobietami, z niektórymi z nich chadzał do łóżka! Uniknął chorób społecznych, zarówno spowodowanych seksem jak i środkami farmaceutycznymi! Kupił sobie aparaturę stereo firmy Mitsubishi! Przynajmniej raz w tygodniu pisał do domu! Opublikował dwie bardzo dobre powieści!
– Koszałki-opałki – powiedział Howard. – To jest właśnie życie dla mnie!
I tak toczyły się losy aż do dnia, kiedy nieoczekiwanie (wedle najlepszych wzorów oszalałych naukowców) pojawił się Bobby z dwoma akwariami. W jednym z nich znajdowało się gniazdo pszczół, a w drugim gniazdo os. Bobby miał na sobie włożony na lewą stronę podkoszulek z napisem „Mumford Phus Ed”; stał właśnie u progu odkrycia, które zniszczyć miało ludzki intelekt, i był radosny jak mięczak podczas przypływu.
W każdym pokoleniu faceci tacy jak mój brat trafiają się najwyżej raz czy dwa. Mam na myśli facetów pokroju Leonarda da Vinci, Newtona, Einsteina, może Edisona. Wszyscy oni mają jedną wspólną cechę: są niczym ogromne kompasy, które długo kręcą się bez celu, poszukując prawdziwego kierunku północnego, a następnie rzucają się w jego stronę z przerażającą energią. Ale zanim to się stanie, ludzie tacy przejawiają skłonność do wymyślania największych głupot. Bobby nie stanowił wyjątku od tej reguły.
Kiedy miał osiem lat, a ja piętnaście, przyszedł do mnie i oświadczył, że wymyślił samolot. Zbyt dobrze znałem Bobby’ego, żeby skwitować to krótkim „bzdury” i wykopać go ze swego pokoju. Zszedłem z nim do garażu. Tam ujrzałem stojącą na dużym, czerwonym wagonie jego drewnianej kolejki American Flyer dziwaczną, wykonaną z dykty konstrukcję. Przypominała nieco samolot myśliwski, ale miała skrzydła wysunięte do przodu, a nie odchylone do tyłu. Pośrodku machiny Bobby przymocował śrubami siodło swego konia na biegunach. Z boku sterczała dźwignia. Maszyna nie miała silnika. Bobby oświadczył, że to jest szybowiec. Chciał, żebym zepchnął go z wierzchołka Carrigan’s Hill, najbardziej stromego stoku w Grant Park w DC. Na górze ciągnęła się wybetonowana alejka, po której spacerowali staruszkowie. Bobby zakomunikował, że to będzie pas startowy.
– Bobby – zaoponowałem – najpierw musisz odwrócić te skrzydła. To dziecinada.
– Wcale nie – sprzeciwił się. – Tak właśnie powinno być. Coś podobnego widziałem w książce „Królestwo dzikich zwierząt”. Były tam jastrzębie. Najpierw pikują do swej ofiary, a kiedy wracają na górę, tak właśnie układają skrzydła. Rozumiesz, mają stawy zginające się w obie strony. To ułatwia im wznoszenie się.
– Dlaczego zatem nasze lotnictwo wojskowe nie buduje takich maszyn? – zapytałem, pogrążony w błogiej nieświadomości, ponieważ nie wiedziałem, że zarówno Amerykanie jak Rosjanie mają już na rysownicach i stołach kreślarskich myśliwce o skrzydłach wychylonych do przodu.
Bobby wzruszył tylko ramionami. Nie wiedział dlaczego, ale niewiele go to obchodziło.
Poszliśmy na Carrigan’s Hill. Tam Bobby zajął miejsce w siodle i chwycił dźwignię.
– Tylko pchnij mnie z całych sił – polecił.
W jego oczach palił się płomień szaleństwa, który tak dobrze znałem… Jezu, taki płomień czasami widywałem w jego źrenicach jeszcze w czasach, kiedy leżał w kołysce. Przysięgam na Boga, że nigdy bym go nie zepchnął tak mocno z betonowej alejki, gdybym wierzył, że to urządzenie naprawdę zadziała.
Ale nie wiedziałem o tym, więc popchnąłem go z całych sił. Ruszył na jałowym biegu w dół stoku, krzycząc z radości jak kowboj, który po powrocie ze szlaku wjeżdża do miasta, gdzie czeka już na niego piwo. Starsza kobieta prawie szczupakiem odskoczyła Bobby’emu z drogi, wagonik z moim bratem o milimetry minął wspartego o laskę starowinę. W połowie zjazdu Bobby pociągnął za dźwignię, a ja szeroko rozwartymi oczyma, oszołomiony ze strachu i zdumienia, obserwowałem, jak wykonany z dykty samolot oddziela się od czerwonego wagonu. W pierwszej chwili unosił się zaledwie kilka centymetrów nad nim i przez sekundę wydawało się, że osiądzie na ziemi. Wtedy podmuch wiatru porwał konstrukcję Bobby’ego, jakby ktoś podciągnął ją na niewidzialnej lince. Wagonik pomknął alejką i wylądował w krzakach. Bobby w jednej chwili znalazł się trzy metry nad ziemią, później sześć i piętnaście. Sunął nad Grant Park lotem ślizgowym w swym nieustannie wznoszącym się samolociku i krzyczał z radości.
Ruszyłem za nim biegiem, wrzeszcząc, żeby natychmiast wracał na ziemię. Przed oczyma miałem okropną wizję: jego ciało zsuwa się z tego idiotycznego siodła i z impetem spada na drzewo lub jeden z wielu stojących w parku pomniczków. Nie mogłem sobie wyobrazić pogrzebu brata, pogrzebu, do którego ja bym się przyczynił.
– BOBBY! – wrzasnąłem. – NATYCHMIAST WRACAJ!
– ŁIIIIIJEEEEE! – odkrzyknął Bobby słabym, ale pełnym ekstazy głosem.
Gracze w szachy, gracze w frisbee, czytający książki, parki zakochanych i biegacze przerwali swoje zajęcia i zadarli głowy.
– W TYM PIEPRZONYM SAMOLOCIE NIE MASZ PASÓW BEZPIECZEŃSTWA! – zawołałem z rozpaczą.
O ile dobrze pamiętam, wtedy właśnie, po raz pierwszy w życiu, użyłem tego szczególnego słówka.
– Niiiiic miiii nieeeeee bęęęęęędzie…
Darł się ile tchu w płucach, ale ja byłem zbyt przejęty i prawie go nie słyszałem. Z wrzaskiem, na złamanie karku, zbiegłem Carrigan’s Hill. Zupełnie nie pamiętam, co krzyczałem, ale następnego dnia mogłem mówić tylko szeptem. Pamiętam tylko, że minąłem jakiegoś młodego typa w eleganckim, trzyczęściowym garniturze, stojącego obok posągu Eleanor Roosevelt u stóp wzgórza. Popatrzył na mnie i oświadczył zachęcającym do pogawędki tonem:
– Powiem ci coś, przyjacielu. Mam paskudne halucynacje.
Pamiętam zniekształcony, dziwaczny cień szybowca prześlizgujący się po zielonych trawnikach parku, kurczący się i rozciągający, kiedy przepływał po ławkach, pojemnikach na śmieci i po zadartych twarzach gapiów. Pamiętam, że goniłem ten cień. Pamiętam, jak wyobrażałem sobie skurcz twarzy i wybuch płaczu matki, kiedy powiem jej, że samolot Bobby’ego, który przecież nie miał prawa w ogóle latać, trafił w wir powietrzny, odwrócił się do góry nogami i Bobby zakończył swoją błyskotliwą, choć krótką karierę rozmazany na bruku D Street.
Ponieważ sprawy potoczyły się, jak się potoczyły, dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby tak się właśnie stało.
Ale Bobby zawrócił w stronę Carrigan’s Hill i trzymając się nonszalancko ogona swego samolotu, żeby nie spaść, skierował się nad niewielką sadzawkę położoną w środku Grant Park. Prześlizgnął się nad nią na wysokości półtora metra, później metra… aż w końcu pociągnął tenisówkami po powierzchni wody, zostawiając na falach dwie białe smugi, płosząc zadowolone zawsze z siebie (i przekarmione) kaczki, które z krzykiem oburzenia i łopotem skrzydeł wzbiły się w górę i leciały przed zaśmiewającym się z radości Bobbym. Wylądował po drugiej stronie stawu, dokładnie między dwiema ławkami, o które jego samolocik zahaczył skrzydłami. Wyleciał z siodła, wyrżnął głową w trawę i zaczął się drzeć wniebogłosy, jakby obdzierano go ze skóry.
Takie właśnie było życie z Bobbym.
Fakt pozostaje faktem, że nie wszystko było aż tak spektakularne… w każdym razie do chwili wynalezienia przez niego Wyciszacza. Przytoczyłem jednak tę historię, gdyż moim zdaniem przypadki skrajne najlepiej ilustrują normę: żyjąc obok Bobby’ego, człowiek nieustannie miał pieprznik w głowie. W wieku lat dziewięciu mój brat zapisał się na wykłady z fizyki kwantowej i wyższej algebry na Uniwersytecie Georgetown. Pewnego dnia zagłuszył swoim głosem wszystkie odbiorniki radiowe i telewizyjne na naszej ulicy – a także na czterech sąsiednich. Znalazł na strychu stary, przenośny telewizor, po czym przerobił go na szerokopasmową stację nadawczą. Jeden stary, czarno-biały zenith, cztery metry giętkiego izolowanego przewodu, wieszak do ubrań zainstalowany na dachu naszego domu… i już! Przez blisko dwie godziny mieszkańcy czterech ulic w Georgetown mogli odbierać wyłącznie WBOB… Okazało się, że stacją jest mój zacny braciszek, który czytał wybrane przez siebie moje utwory, opowiadał kretyńskie dowcipy i wyjaśniał, że wysoka zawartość siarki w prażonej fasoli powoduje, że nasz tata w każdą niedzielę puszcza bąki podczas porannego nabożeństwa.
– Ale puszcza je bardzo cichutko – wyjaśniał Bobby około trzem tysiącom słuchaczy. – Prawdziwe salwy zachowuje na koniec, kiedy przychodzi do śpiewania hymnów.
Tata, który był bardziej niż niezadowolony z wyczynu Bobby’ego, musiał wpłacić do kasy Federalnej Komisji Telekomunikacyjnej siedemdziesiąt pięć dolarów kary, a później, przez cały rok, skrupulatnie odliczał je z kieszonkowego mego brata.
Życie z Bobbym, o, tak… no i popatrzcie. Płaczę. Zastanawiam się, czy jest to szczery sentyment, czy tylko chwilowe roztkliwienie się nad sobą. Sądzę, że to pierwsze – jeden Bóg wie, jak go kochałem… Ale chyba lepiej będzie, jeśli się pośpieszę i przejdę do tematu.
Bobby, naturalnie, bardzo szybko, bo w wieku lat dziesięciu, ukończył wyższą uczelnię, ale nie uzyskał tytułu magistra ani nauk humanistycznych, ani matematyczno-przyrodniczych – nie mówiąc już o wyższych stopniach naukowych. Sprawił to ów ogromny, potężny kompas umiejscowiony w jego głowie, który nieustannie kręcił się, poszukując jakiegoś prawdziwego bieguna północnego, na którym mógłby się zatrzymać.
Bobby przeszedł w życiu okres fascynacji fizyką, i krótszy, kiedy zwariował na punkcie chemii… ale w końcu zbyt wciągnęła go matematyka, żeby te dwie tak konkretne i empiryczne nauki mogły go dłużej pociągać. Uprawiał je, ale szybko go znudziły.
Kiedy skończył piętnasty rok życia, zajął się archeologią. Przeczesywał podnóża White Mountain w okolicach naszego domu letniskowego w North Conway i na podstawie znajdowanych grotów od strzał, krzemieni, a nawet węgla pochodzącego z ognisk palonych w okresie kamiennym w jaskiniach środkowego New Hampshire odtwarzał historię Indian. Ale i ta pasja szybko minęła, a Bobby zaczął pochłaniać literaturę z zakresu historii i antropologii. Kiedy miał szesnaście lat, mama z ojcem niechętnie wyrazili zgodę na jego udział w wyprawie antropologów z Nowej
Anglii do Ameryki Południowej.
Wrócił po pięciu miesiącach po raz pierwszy w życiu opalony. Był również o trzy centymetry wyższy, stracił siedem i pół kilograma na wadze oraz zachowywał się dużo spokojniej. Ciągle miał wiele wdzięku, a w każdym razie potrafił go mieć, ale jego dziecięca wylewność, czasami zaraźliwa, czasami nużąca, zniknęła bez śladu. Dorósł. Wtedy po raz pierwszy słyszałem, jak mówił o wydarzeniach na świecie… o tym, że są okropne. Był rok dwa tysiące trzeci, rok, w którym odłam OWP, zwany Synami Dżihadu (nazwa ta zawsze w jakiś okropny sposób kojarzyła mi się z katolickimi wspólnotami w Pensylwanii), detonował w Londynie bombę rozpylającą, która skaziła sześćdziesiąt procent miasta i sprawiła, że pozostałe czterdzieści stało się w najwyższym stopniu szkodliwe dla osób, która planowały mieć dzieci (jak również dla ludzi po pięćdziesiątce). W tym samym roku, gdy rząd Cadena zaakceptował „niewielki zespół” doradców z komunistycznych Chin (zgodnie z danymi dostarczonymi nam przez satelity zwiadowcze, około piętnastu tysięcy osób), próbowaliśmy założyć blokadę Filipin i wycofaliśmy się z przedsięwzięcia tylko ze względu na to, iż: a) Chiny nie żartowały, że opróżnią silosy, jeśli się nie wycofamy, i b) ponieważ Amerykanie nie są aż tak szaleni, żeby z powodu Archipelagu Filipińskiego popełniać zbiorowe samobójstwo. W tym też roku jakaś inna grupa szalonych skurwieli – chyba Albańczyków – próbowała rozpylić nad Berlinem wirusa AIDS.
Bardzo to przygnębiało wszystkich, ale najbardziej Bobby’ego.
– Dlaczego ludzie są tak podli? – zapytał mnie pewnego dnia.
Byliśmy akurat w naszym domku letniskowym w New Hampshire. Kończył się sierpień i siedzieliśmy już na walizkach. Chatka, ogołocona ze wszystkiego, sprawiała przygnębiające wrażenie, jak to zawsze bywało, gdy nadchodził koniec wakacji i każdy ruszał w swoją drogę. Dla mnie oznaczało to powrót do Nowego Jorku, a dla Bobby’ego podróż do Waco w Teksasie… Wakacje spędził na lekturze tekstów z zakresu socjologii i geologii – czy ktoś inny zdołałby przetrawić taką zwariowaną sałatkę? – oświadczając, że w Waco zamierza przeprowadzić kilka doświadczeń. Powiedział to niedbale, od niechcenia, lecz dostrzegałem, z jaką pełną zadumy, osobliwą uwagą nasza matka obserwowała go przez ostatnie dwa tygodnie, które spędziliśmy razem w New Hampshire. Chociaż ani tacie, ani mnie nie zaświtała nawet w głowie taka myśl, moja mama wiedziała już, że igła kompasu Bobby’ego odkryła w końcu ów alegoryczny biegun północny, przestała się kręcić jak oszalała i wskazywała jeden, konkretny kierunek.
– Dlaczego są tak podli? – zapytałem. – Przypuszczasz, że znam odpowiedź na to pytanie?
– Ktoś musi być lepszy – odparł. – Niedługo losy świata potoczą się inaczej.
– Potoczą się tak, jak toczyły się zawsze – powiedziałem.
– I podejrzewam, że ludzie są, jacy są, ponieważ zostali stworzeni po to, żeby byli podli. Jeśli już musisz kogoś winić, wiń Boga.
– Idiotyzm. Nie wierzę w to. Nawet gdyby w końcu się okazało, że podwójny chromosom X naprawdę jest bzdurą. I tylko mi nie wmawiaj, że podłość ludzką powoduje presja ekonomiczna, konflikt między tymi, co posiadają, a tymi, co nic nie mają, bo to niczego nie wyjaśnia.
– Grzech pierworodny – oświadczyłem. – Według mnie to pasuje… gra tak dobrze, że możesz w takt tego tańczyć.
– Cóż – odparł Bobby. – Może i grzech pierworodny. Ale jaki to instrument, duży bracie? Czy kiedykolwiek zadałeś sobie to pytanie?
– Instrument? Jaki znów instrument? Nie nadążam za tobą.
– Myślę, że woda – odparł markotnie Bobby.
– Co takiego?
– Woda. Coś w wodzie. – Popatrzył na mnie. – Albo coś, czego w niej brakuje.
Następnego dnia Bobby wyjechał do Waco. Nie widziałem go aż do chwili, kiedy pojawił się w moim mieszkaniu ubrany w koszulkę Mumford odwróconą na lewą stronę, dzierżąc przed sobą dwa akwaria. To było trzy lata później.
– Jak się masz, Howie? – powiedział, wkraczając do mego mieszkania i klepiąc mnie bezceremonialnie po plecach, jakbyśmy się nie widzieli zaledwie trzy dni.
– Bobby! – krzyknąłem i chwyciwszy go w objęcia, zrobiłem z bratem „niedźwiedzia”.
Poczułem na klatce piersiowej ostry kant, a do moich uszu dobiegło wściekłe brzęczenie pszczół.
– Mnie również cieszy twój widok – odrzekł Bobby. – Ale lepiej się odsuń. Niepokoisz mieszkańców.
Pośpiesznie zrobiłem krok do tyłu. Bobby odstawił wielką papierową torbę, zdjął z ramienia torbę podróżną, a następnie z papierowej ostrożnie wyjął dwa akwaria. W jednym znajdowała się pasieka, a w drugim gniazdo os. Pszczoły już się uspokoiły i zajęły swoimi sprawami, natomiast osy były wyraźnie niezadowolone ze wszystkiego.
– W porządku, Bobby – powiedziałem. Popatrzyłem na niego z uśmiechem; nie umiałem powstrzymać tego uśmiechu.
– Co nowego wykombinowałeś tym razem?
Bobby rozpiął zamek torby podróżnej i wyciągnął słoik po majonezie do połowy wypełniony przezroczystym płynem.
– Widzisz to? – zapytał.
– Jasne. Wygląda jak woda lub jakiś inny bezbarwny płyn.
– Tak naprawdę jest to i jedno, i drugie. Pochodzi ze studni artezyjskiej w La Plata, niewielkim miasteczku leżącym sześćdziesiąt pięć kilometrów na wschód od Waco. Zanim przetworzyłem wodę w ten koncentrat, było jej dwadzieścia litrów. Howie, mam tylko zwykłą aparaturę do destylacji, ale nie wiem, czy rząd kiedykolwiek pozwoli mi rozpowszechnić tę substancję. – Cały czas się uśmiechał, ale teraz jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Tak, to woda, ale równocześnie najcholerniejszy zajzajer, z jakim rasa ludzka miała kiedykolwiek do czynienia.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale się dowiesz. Wiesz co, Howie?
– Co?
– Założę się, że jeśli ta idiotyczna rasa ludzka przetrwa jeszcze sześć miesięcy, przetrwa na zawsze.
Uniósł słoik i powiększone oko Bobby’ego łypnęło na mnie poważnie przez szkło.
– To jest rewelacja – oświadczył. – Lekarstwo na najgorszą chorobę, która żeruje na homo sapiens.
– Mówisz o raku?
– Nie – odparł Bobby. – O wojnach. Bijatykach w knajpach. Zamachach. O tym całym bałaganie. Gdzie masz łazienkę, Howie? Jestem brudny jak świńskie ucho.
Kiedy znów pojawił się w pokoju, miał nie tylko koszulkę Mumford odwróconą na właściwą stronę, ale uczesane włosy. Spostrzegłem jednak, że metody toalety nie zmienił. Po prostu włożył na chwilę głowę pod prysznic, a następnie palcami odgarnął grzywkę z czoła i zaczesał ją do tyłu.
Popatrzył bacznie na dwa akwaria. Stwierdził, że pszczoły i osy wróciły już do normy.
– Z tym tylko, Howie, że gniazdo os nigdy nie przypomina czegoś „normalnego”. Osy są owadami społecznymi, jak pszczoły czy mrówki, ale w przeciwieństwie do pszczół, które zawsze wykazują rozsądek, i do mrówek, które od czasu do czasu dostają paranoi, osy są urodzonymi szaleńcami. – Uśmiechnął się.
– Tak jak nasz gatunek, stary, dobry homo sapiens.
Zdjął przykrywkę z akwarium, w którym roiły się pszczoły.
– Powiem ci coś, Bobby – odezwałem się z o wiele za szerokim i zbyt serdecznym uśmiechem. – Zamknij to akwarium i po prostu opowiedz mi to, co zamierzasz mi opowiedzieć. Demonstrację zostawmy na później. Chodzi o to, że właścicielka domu jest fajną cizią, ale dozorca to ten wielki buhaj, co pali cygara Odie Perode i waży piętnaście kilogramów więcej ode mnie. Ona…
– Spodoba ci się to – odparł beztrosko Bobby, jakby w ogóle nie usłyszał, że cokolwiek powiedziałem; sposób równie dobrze mi znany jak jego „Dziesięciopalcowa Metoda Czesania Się”.
Bobby nie był niegrzeczny czy nieuprzejmy, ale często kompletnie tracił kontakt z rzeczywistym światem. I jak miałem go powstrzymać? Cholera, nie istniał taki sposób. Zanadto cieszyłem się z powrotu brata. Chcę powiedzieć, iż już wtedy wiedziałem, że wszystko zmierza w fatalnym kierunku, ale kiedy przebywałem z Bobbym dłużej niż pięć minut, on po prostu mnie hipnotyzował. On był Lucy trzymającą piłkę i obiecującą, że tym razem to „już na pewno”, a ja Charliem Brownem biegnącym przez pole, żeby tę piłkę kopnąć3.
– Zapewne już wcześniej spotkałeś się z takimi sztuczkami. Zdjęcia z tego rodzaju przedstawień publikują czasopisma, widowiska takie transmituje telewizja w dokumentalnych filmach przyrodniczych. To nic szczególnego, ale robią ogromne wrażenie, ponieważ ludzie żywią całkowicie irracjonalne uprzedzenie do pszczół.
A najdziwniejsze w tym było to, że miał rację – widywałem już takie rzeczy wcześniej.
Wsunął rękę do akwarium między szkło a ul. W niecałe piętnaście sekund jego dłoń pokryła żywa czarno-żółta rękawica. Widok ów w jednej chwili sprowadził na mnie falę wspomnień. Siedziałem przed telewizorem we flanelowej pidżamie i tuliłemdo siebie misia Paddingtona. Do pójścia do łóżka zostało mi jeszcze około pół godziny (oraz kilka lat do narodzin Bobby’ego). Z mieszaniną zgrozy, niesmaku i fascynacji patrzyłem, jak pewien pszczelarz pozwolił rojowi usiąść sobie na twarzy. Pszczoły najpierw utworzyły mu na głowie kaptur, jaki nosili kaci, a następnie ów człowiek jednym ruchem ręki uformował sobie z owadów groteskową, żywą brodę.
Bobby nagle skrzywił się, ale zaraz potem uśmiechnął.
– Jedna mnie użądliła – oświadczył. – Ciągle są trochę niespokojne po podróży. W La Plata przyłączyłem się do jakiejś agentki ubezpieczeniowej, która miała starego piper cuba, i razem wróciliśmy do Waco. Potem, do Nowego Orleanu, poleciałem niewielką, lokalną linią lotniczą… podejrzewam, że była to Linia Lotnicza „Dupek”. W sumie miałem ze czterdzieści przesiadek, ale przysięgam, że najbardziej rozwścieczyła je droga taksówką z LaGarbage. Na Drugiej Alei jest więcej dziur w jezdni niż na Bergenstrasse po kapitulacji Niemiec.
– Wiesz, Bobby, naprawdę uważam, że powinieneś wyjąć już tę rękę – powiedziałem.
Spodziewałem się w każdej chwili, że kilka pszczół wyfrunie z akwarium, a później ja będę za nimi ganiał godzinami ze zwiniętą gazetą i po kolei strącał, zupełnie jakby były uciekinierami z więzienia z jakiegoś archiwalnego filmu. Ale żadna nie uciekała… przynajmniej na razie.
– Howie, rozluźnij się. Czy widziałeś, żeby pszczoła kiedykolwiek użądliła kwiat? Albo czy przynajmniej słyszałeś o takim przypadku?
– Na kwiatek to ty nie wyglądasz.
Roześmiał się.
– Chrzanisz, bracie! Czy myślisz, że pszczoła wie, jak wygląda kwiat? Ha, ha! Nie ma o tym zielonego pojęcia, człowieku! Owady nie mają najmniejszego pojęcia, jak wyglądają kwiaty, podobnie jak ty czy ja nie wiemy, jaki dźwięk wydaje chmura. Pszczoły wiedzą tylko, że jestem słodki, ponieważ wraz z potem wydzielam cukier. i trzydzieści siedem innych składników. przynajmniej tyle znamy.
Urwał i zamyślił się.
– Ale muszę ci się przyznać, że dzisiaj wieczorem zachowałem trochę ostrożności i… eee, tego… trochę się dosłodziłem. W samolocie zjadłem pudełko wiśni w czekoladzie…
– Boże drogi, Bobby!
– …a w taksówce, w drodze do ciebie, dwie torebki cukierków
MallowCremes.
Wsunął do akwarium drugą dłoń i ostrożnie zaczął nią zgarniać pszczoły. Tuż przed tym, jak strącił ostatnią, ponownie się skrzywił. Po chwili zakrył akwarium, czym sprawił mi wielką ulgę. Na każdej ręce miał zaczerwienione, spuchnięte miejsce: na lewej w zagłębieniu dłoni, a na prawej wysoko przy nadgarstku, w punkcie, który chiromanci nazywają rasceta. Użądliły go, ale zademonstrował mi to, o co mu chodziło. Około czterystu pszczół obsiadło jego dłoń. Użądliły tylko dwie.
Z małej kieszonki w dżinsach wyjął pęsetkę i podszedł do mego biurka. Przesunął plik rękopisów bliżej komputera Wang Micro, na którym w tamtym czasie pracowałem, a na miejsce papierów postawił punktową lampę Tensor. Tak długo się z nią bawił, aż uzyskał wąski strumień ostrego światła padający na wykonany z wiśniowego drewna blat.
– Piszesz co fajnego, Bow-Wow? – zapytał od niechcenia, a ja poczułem, że mi się jeżą włosy na głowie.
Kiedy po raz ostatni nazwał mnie Bow-Wow? Gdy miał cztery lata? Sześć? Do licha, sam już nie pamiętam! Ostrożnie operował pęsetą przy lewej ręce. Dostrzegłem, że wyjął coś drobniutkiego, coś, co przypominało włosek z nosa, i położył na popielniczce.
– Pracuję nad artykułem o sztuce fałszerstwa w „Targowisku próżności” – odparłem. – Bobby, co, do diabła, tam robisz?
– Wyjmiesz drugie żądło? – zapytał, wręczając mi pincetkę. Z przepraszającym uśmiechem wyciągnął w moją stronę prawą dłoń. – Zastanawiam się nad tym, że skoro jestem tak cholernie rozgarnięty, powinienem być oburęczny. A tu moja lewa ręka ciągle posiada wskaźnik IQ około sześciu.
Ten sam stary Bobby.
Usiadłem obok niego, wziąłem pęsetę i wyciągnąłem żądło z zaczerwienionego, spuchniętego przy rascecie nadgarstka. W trakcie zabiegu Bobby wyjaśniał mi różnicę między pszczołami a osami, różnicę między wodą z La Plata a tą z Nowego Jorku. Mówił też, jak wszystko się świetnie ułoży dzięki jego wodzie oraz mojej niewielkiej pomocy.
I tak, do cholery, skończyłem, biegnąc do piłki, którą pokazał mi mój roześmiany, piekielnie inteligentny braciszek.
Po raz ostatni.