Читать книгу Zakochany szpieg - Susan Wiggs - Страница 5

Rozdział drugi

Оглавление

– Masz wiele szczęścia – powiedział nosowy głos. Duchowni w Douai byliby zaskoczeni, gdyby się dowiedzieli, że święty Piotr jest Anglikiem.

Wesley bezskutecznie próbował podnieść powieki i w końcu musiał rozchylić je palcami. Zobaczył błękitne niebo i chmury. Czyżby jednak udało mu się uciec przed jeźdźcami Szatana?

– Dlaczego? – zapytał ochryple i zmarszczył brwi. Dlaczego święty Piotr mówił jak adwokat? Ogarnął go chłodny cień. Zamrugał i kształty przed jego twarzą wyostrzyły się. Zobaczył płaszcz z kołnierzem, a nie szaty anioła. Twarz, którą rozpoznał, nie była twarzą świętego Piotra.

– Na Boga, John Thurloe! Ty też nie żyjesz?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

Wesley oparł łokcie o twarde drewno i spróbował się podnieść.

– Na Boga, nienawidziłem pana, sir, ale teraz nie mógłbym sobie wyobrazić milszego widoku.

Usłyszał skrzypienie i jęk grubej liny napierającej na stare drewno. Płótno łopotało na wietrze.

– Jezu Chryste, jestem na statku! – domyślił się.

Thurloe zakołysał się na boki razem z pokładem.

– Twój spowiednik musi mieć z tobą mnóstwo roboty. Okropnie przeklinasz.

W porównaniu do innych grzechów, które Wesley popełnił, ten był niewielki.

– Pamiętam, że powieszono mnie w Tyburn. – Przez koszulę dotknął brzucha i piersi, ale nie znalazł śladów katowskiego miecza.

– Gdyby nie miłosierdzie moje i naszego lorda protektora, twoje członki zatknięto by już na bramie Tower.

– Cromwell nakazał ułaskawienie?

– Wstrzymanie egzekucji.

W pamięci Wesleya mignęło wspomnienie: olbrzym w kapturze, płaczące kobiety, szarpnięcie wózka. Błękitne niebo nad głową i lina ocierająca szyję. A potem ból.

– To ty wstrzymałeś egzekucję?

– Tak.

– Mogłeś się pojawić wcześniej. – Wesley spojrzał na Thurloe’a. Wiatr targał ciemne, kędzierzawe włosy wokół łysiejącego czubka głowy. – Wracam do więzienia?

– To zależy od ciebie, kapłanie. A może powinienem powiedzieć: panie Hawkins?

– Kim jest Hawkins? – zapytał.

– Nie udawaj głupiego. Kilka obecnych przy egzekucji dam nazwało cię Wesleyem. Na szczęście dla ciebie szybko odgadłem, kim jesteś. – Thurloe odwrócił się i nałożył kapelusz. Wesley rozpoznał rondo spięte broszką wielkości dłoni. – Chodź ze mną.

Dźwignął się chwiejnie. Statek stał na kotwicy. Zobaczył wąski pokład i wysoko wzniesioną rufę. Po lewej stronie rozciągał się przestwór morza, po prawej jakieś przybrzeżne miasteczko.

– Milford Haven – wyjaśnił Thurloe.

– Milford Haven! Mój Boże, to dwieście mil od Londynu – zdumiał się Wesley.

Thurloe nie odpowiedział, tylko poprowadził go w dół. Czekało tam na nich dwóch mężczyzn z mydłem i brzytwą. Piętnaście minut później Wesley znalazł się przed obliczem lorda protektora. Widok Olivera Cromwella znów nasunął mu myśl, że jednak trafił do piekła.

Cromwell stał przy wielkim biurku na tle rufowych okien w kształcie rombu. Rdzawobrązowe włosy sięgające ramion otaczały śmiałą twarz ozdobioną podkręconymi wąsami i spiczastą brodą. Oczy lorda protektora błyszczały stalowym blaskiem. Spojrzał na Wesleya.

– Ach, panie Hawkins. W końcu cię dopadłem.

Na biurku stał rządek kryształowych kałamarzy ze srebrnymi korkami. Krzesło z prostym oparciem inkrustowane było we wzór angielskich lwów. Wesley stanął na czerwonym tureckim dywaniku.

– Co to za statek?

Cromwell tylko zacisnął usta. Jego strój wyglądał, jakby był uszyty przez wiejskiego krawca.

– Kiedyś nazywał się Royal Charles, ale został przemianowany na Victory.

– A dokąd płyniemy?

– Ty popłyniesz na zachód, gdy tylko wydam ci instrukcje.

– Zsyłacie mnie na wygnanie?

Kąciki ust Cromwella pod legendarnym czerwonym nosem wygięły się w uśmiechu.

– Wygnanie? Nie wywiniesz się tak łatwo.

– Najwyraźniej czegoś ode mnie chcesz, inaczej nie darowałbyś mi życia – zauważył Wesley.

– Wy, rojaliści, zawsze jesteście tacy bystrzy – powiedział Cromwell głosem ostrym jak dźwięk nienastrojonych skrzypiec.

Wesley zignorował drwinę. Był na tyle bystry, że udawało mu się umykać Cromwellowi przez sześć lat.

– Usiądź, panie Hawkins.

Lord protektor usiadł na rzeźbionym krześle, a Wesley naprzeciwko niego na trójnożnym taborecie. Thurloe nalał brandy do szklaneczek.

– Mamy problem z Irlandią. – Cromwell przycisnął dłoń do mapy przedstawiającej wyspę. Gwiazdkami zaznaczone były porty przejęte przez Anglików, strzałki pokazywały trasę przebytą przez armię Okrągłogłowych.

Irlandia? Wesley zmarszczył brwi.

– Nic nie wiem o Irlandii. – Niewiele minął się z prawdą. Napłynęło do niego mgliste wspomnienie surowych twarzy rodziców, gdy powiedzieli mu, że Anglia nie jest bezpieczna dla katolików. Został wysłany na kontynent, do Louvain, gdzie pomagał irlandzkim mnichom drukować książki w języku gaelickim. Życzliwość braci pomogła mu wypełnić pustkę w sercu, a dziwny, liryczny język pozostał w jego umyśle niczym niezapomniana piosenka.

Cromwell dźgnął mapę grubym palcem.

– Dublin, Ulster, wszystkie główne porty należą do nas. Daliśmy buntownikom wybór między piekłem a Connaught i większość popełniła błąd, wybierając Connaught. Na tym właśnie polega problem.

Zachodnia Irlandia. Wełna, torf, śledzie… co jeszcze? Nie przychodził mu do głowy żaden towar, który mógłby skłonić Cromwella do ryzykowania życia jego ludzi. Ale lord protektor zawsze był tajemniczy, zżerany ambicją i nieskory do wyjaśniania motywów.

– Galway. – Wesley odczytał słowo, na które wskazywał palec Cromwella.

– Tak, i całe wybrzeże Connemary. Obsadziłem garnizon w Galway. Irlandczycy już dawno zostali przepędzeni z miasta. Ale stawiali opór.

Zdawało się, że lord protektor nie rozumie powodów tego buntu. Dlaczego, pomyślał ironicznie Wesley, Irlandczycy nie chcą zrezygnować ze swojego odwiecznego stylu życia, tradycji samorządności oraz religii katolickiej i przyłączyć się do żądnych zysku protestantów? Uświadomił sobie, że jednak wie o Irlandczykach więcej, niż sądził, i sięgnął po szklaneczkę.

– Sercem oporu – powiedział Thurloe – jest grupa wojowników zwana Fianną. Czy znasz tę legendę?

– Nie. – Wesley przypuszczał, że ma to jakiś związek z magią.

– To średniowieczny zakon wojowników, związanych bluźnierczymi, pogańskimi przysięgami. Walczą jak diabły. Nasi kapitanowie przysięgają, że ci bandyci rzucają uroki na konie, które przez to zmieniają się w dzikie bestie.

Kącik ust Wesleya uniósł się w uśmiechu.

– Myślę, że twoi kapitanowie zbyt długo przebywali na bagnach.

– Szerzą dzieło Boże – odparł Cromwell.

– Fianna używa starodawnej broni – ciągnął Thurloe. – Pałasze, proce, pałki, kusze. Uderzają w nocy, jak nagła burza: szybko i niespodziewanie.

– Skąd pochodzą ci wojownicy? – zapytał Wesley.

– Niektórzy to mężczyźni z Connemary. świadczą o tym ich konie. Irlandczycy nazywają je kucami, ale te bestie są wielkie. Inni być może zostali zwerbowani spośród wygnańców z północnej części Connaught.

– I pańska armia nie może ich powstrzymać?

– Moi żołnierze walczą honorowo i nie są wyszkoleni w brudnych, podstępnych taktykach.

Wesley pociągnął kolejny łyk brandy. Wskrzeszenie starożytnego porządku było, jego zdaniem, aktem geniuszu politycznego, sprytnym sposobem przypomnienia zrozpaczonym Irlandczykom, że są potomkami wojowników.

– Mają jeden słaby punkt – stwierdził Cromwell. – ślepe, pogańskie oddanie swojemu przywódcy.

Thurloe skinął głową.

– Ten człowiek stał się już legendą. Nasi żołnierze słyszeli śpiewane o nim ballady. Cała Fianna pójdzie za nim nawet do bram piekielnych.

– Kim on jest? – zapytał Wesley.

– Nikt tego nie wie. – Twarz Thurloe’a ściągnęła się niechęcią. Jako mistrz wywiadu lorda protektora szczycił się tym, że wie o wszystkim, co dzieje się w całej republice i nie podobała mu się nieuchwytność Fianny. – Podejrzewaliśmy, że maczają w tym palce papistowscy księża, ale wybiliśmy wszystkich duchownych w tej okolicy, a rebelianci nadal działają.

Brandy w ustach Wesleya nabrała smaku goryczy. Nie tylko Anglia była niebezpieczna dla katolickiego duchowieństwa.

– Chcę dostać w ręce tego piekielnika. – Ogorzała pięść Cromwella uderzyła w skórzany bibularz. Kryształowe kałamarze brzęknęły. – Chcę osadzić jego głowę na Moście Londyńskim, żeby cała Anglia patrzyła na tego irlandzkiego złodzieja i mordercę.

Wesley usłyszał w jego głosie pogardę i skrzywił się.

– To tylko człowiek, który walczy o swoje życie i swój lud.

– Nie przywiozłem cię tutaj, żeby dyskutować o sprawiedliwości. W każdej chwili mogę przyśpieszyć twoją egzekucję.

– Wybacz mi.

– Jeśli ten człowiek zginie – ciągnął Thurloe – Fianna się rozpadnie. Irlandczycy to owce, które gubią się bez pasterza.

– A wtedy przejmiemy wszystkie nadmorskie prowincje Connemary – stwierdził Cromwell. – Zacieśnimy pętlę wokół rebeliantów z Connaught.

Wesley zrozumiał, dlaczego Cromwell wyciągnął go spod szubienicy.

– Panie Hawkins, czy cenisz swoje życie bardziej niż życie mordercy i wyrzutka spod prawa?

Jestem katolikiem, a nie wariatem, pomyślał Wesley.

– Naturalnie, Wasza Wysokość.

– Tak myślałem – stwierdził Cromwell. – Znajdziesz przywódcę Fianny i przyniesiesz mi jego głowę przed upływem roku.

– Dlaczego ja? – zapytał Wesley. – Jestem człowiekiem króla i jednym z niewielu ludzi w Anglii, którzy nie boją się tego głośno powiedzieć.

– Gdzie jest teraz Karol Stuart? – zadrwił Cromwell. – Czy pośpieszył na pomoc człowiekowi, który pomógł mu uciec z Worcester? Włóczy się po kontynencie, panie Hawkins, i nie dba o ciebie.

– Ale dlaczego sądzisz, że to ja jestem odpowiednim człowiekiem?

– Wiele się o tobie dowiedziałem. Twoi rodzice wysłali cię za granicę, między papistów. Po powrocie do Anglii łapałeś złodziei. Bogaciłeś się na nagrodach i pieniądzach splamionych krwią.

Wesley zacisnął zęby. Niewielu ludzi wiedziało o jego rodzicach albo o tym, że tropił złodziei i prowadził ich przed oblicze sprawiedliwości.

– Potem złączyłeś swój los z losem królewskiego tyrana – ciągnął Cromwell. – Straciliśmy cię z oczu, ale wiedzieliśmy, że jesteś w Anglii, szerząc bunt i papieskie bałwochwalstwo.

– Twoja reputacja łowcy złodziei nasunęła nam ten pomysł – powiedział Thurloe. – Ludzie przysięgali, że jesteś w stanie wytropić węża wśród kamieni i ptaka na pochmurnym niebie.

– Myślę, że to przesada.

– Do tego biegle władasz gaelickim. Nauczyłeś się w Louvain.

Wesley nie odpowiedział. Thurloe bardzo sumiennie zbadał jego przeszłość.

– Ach, i jeszcze jedno. – Cromwell uśmiechnął się jak żmija, która ma zamiar zaatakować. – Kobiety bardzo cię lubią. Nawet jako postulant nie potrafiłeś się im oprzeć.

Wesley zastygł, zastanawiając się, jak wiele lord protektor wie o jego upadku. Przekonał się, kiedy Thurloe podał mu list.

– To od Williama Pyma – oznajmił sekretarz stanu głosem ociekającym jadem. – Uwiodłeś jego córkę Annabel. Zmarła trzy lata temu, rodząc twojego bękarta.

Wesley ze wstydem przymknął oczy. Oto jego pokuta.

– W jaki sposób pomoże mi to złapać tego irlandzkiego bandytę?

Thurloe podał mu kolejny list.

– Napisała to kobieta z Connemary do hiszpańskiego dżentelmena w Londynie. Jest tu wzmianka o Fiannie. Kobieta nazywa się Caitlin MacBride i jest panią nadmorskiej twierdzy zwanej Clonmuir. To doskonałe miejsce do rozpoczęcia twojej misji. Ataki Fianny zaczęły się niedługo po tym, jak Anglicy spalili statki rybackie należące do Clonmuir.

– Jeśli uda ci się trafić do jej łóżka z równą łatwością, jak trafiałeś do łóżek angielskich kobiet – powiedział Cromwell – to być może uda ci się wyciągnąć od niej jakieś tajemnice. Ale nie zazdroszczę ci tego zadania. Irlandki są brudne i brzydkie, a ta Caitlin MacBride prawdopodobnie będzie jeszcze gorsza, skoro mimo dwudziestu dwóch lat wciąż jest niezamężna.

– Nie uwiodę kobiety – stwierdził Wesley, przygnieciony poczuciem winy. Odkąd Laura pojawiła się w jego życiu, porzucił nieistotne romanse.

– Zrobisz, co mówię, przyjacielu – stwierdził Cromwell.

– A jeśli mi się nie powiedzie?

Lord protektor uśmiechnął się ponuro.

– Powiedzie się. Moim dowódcą w Galway jest kapitan Titus Hammersmith. Wysłałem mu listy wyjaśniające, czego od ciebie oczekuję. Masz z nim współpracować na każdy sposób.

– Nic nie zdziałam, jeśli Okrągłogłowi będą mi dyszeć nad karkiem.

– Uwierz mi, panie Hawkins, nie będą musieli.

W głowie Wesleya zadźwięczał dzwonek alarmowy. Cromwell był zbyt pewny siebie. Coś tu było nie tak.

– Skąd wiecie, że po prostu nie zniknę w Irlandii?

Cromwell pomachał do kogoś stojącego za drzwiami i Wesley usłyszał kroki dwóch osób, jedne cięższe, drugie lekkie i szybkie. Wstał ze stołka i odwrócił się do drzwi.

– Papa! – Do kajuty wpadła dziewczynka, a pod Wesleyem ugięły się nogi. Wskoczyła w jego ramiona i przycisnęła ciepły policzek do jego twarzy.

– Laura! – Pocałował ją i przytulił mocno.

– Tato, dziwnie mówisz. – Laura dotknęła jego gardła. – Co ci się stało w szyję?

– Nic mi nie jest – szepnął, powstrzymując łzy. Podniósł wzrok na kobietę, która stała w progu, z przestrachem wykręcając ręce. Hester Clench wyznała Cromwellowi całą prawdę, którą obiecała zabrać ze sobą do grobu.

– Niech cię diabli – szepnął.

Miała ciemne oczy i ładną twarz, która kiedyś mu się podobała. Uniosła głowę i powiedziała:

– Tak jest najlepiej dla dziecka. Lord Cromwell przysiągł, że zapewni jej bezpieczeństwo i ochroni jej nieśmiertelną duszę przed papistowskimi wpływami.

Wesley patrzył na nią ponad głową córki.

– Okłamałaś mnie – powiedział niskim, złowieszczym tonem.

– Musiałam, dla dobra tego niewinnego dziecka – odrzekła z przekonaniem i wycofała się na znak Cromwella.

Wiara Wesleya w miłosierdzie ludzkie osłabła. Ukrył twarz we włosach Laury, wdychając zapach morskiego powietrza i słońca. Znów przypłynęły do niego wspomnienia. Koczownicze życie katolickiego postulanta w Anglii było ciężkie i niebezpieczne. Niemal cztery lata temu poznał w High Wycombe kobietę o nazwisku Annabel Pym. Gdy kilka miesięcy później wrócił do miasta, by się z nią spotkać, nosiła już brzuch i patrzyła na niego z potępieniem. Zmarła przy porodzie, a jej rodzice, oszaleli z rozpaczy, wepchnęli dziecko w ramiona Wesleya i wezwali łowców księży.

Niewiele pamiętał z tych pierwszych miesięcy życia Laury. Zatrudnił prostą, niepiśmienną mamkę, a potem ją zwolnił, gdy Laura mogła już pić krowie mleko. Kiedy ludzie pytali o dziecko, odpowiadał, że to podrzutek. Pamiętał chwile, gdy trzymał ją w nocy w ramionach i wdychał jej zapach, pamiętał jej pierwszy uśmiech, pierwszy ząb, pierwsze chwiejne kroki, pamiętał, jak spojrzała na niego i po raz pierwszy nazwała go papą. Ziarno bliskości rozkwitło w silną, opiekuńczą miłość.

– Ciocia Clench powiedziała, że ​​już nigdy cię nie zobaczę, papo. Płakałam i płakałam, a potem pan Oliver obiecał, że pozwoli mi cię znowu zobaczyć. – Laura spojrzała ponad jego ramieniem. – Dziękuję, panie Oliver.

Słowa dziecka wzbudziły furię w duszy Wesleya.

– Patrz, papo – powiedziała Laura i wyciągnęła do niego srebrną kulkę na wstążce. – Pan Oliver dał mi medalion. Ładny, prawda?

Wściekłość utknęła w gardle Wesleya. Tulił swoją córkę bez słowa, aż w końcu kołysanie statku uśpiło ją i zasnęła na jego kolanach.

Wówczas lord protektor wezwał do kajuty dwóch krzepkich żeglarzy. Duże, zahartowane na morzu dłonie chwyciły Wesleya za ramiona, a Cromwell zabrał śpiące dziecko z jego kolan. Krzyk protestu zamarł na ustach Wesleya. Nie chciał, by Laurę prześladowały koszmarne wspomnienia. Im mniej wiedziała o złowrogim spisku, tym większą mieli obydwoje szansę przetrwać tę próbę.

Cromwell trzymał ją w ramionach jak dobry wujek, ale jego oczy patrzyły lodowato.

– Panie Hawkins, nie zniżyłbym się do skrzywdzenia dziecka, ale czy zastanawiałeś się kiedyś nad losem sierot w Londynie? – Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Takie dzieci stają się niewolnikami, ale ona jest ładna i może jej się trafić lepszy los. Mówi się, że karły i dzieci służą ludziom w burdelach, ponieważ są tak niskie, że nie widzą, co jest za krawędzią łóżka. A kiedy podrośnie… zawsze można mieć nadzieję, że pozostanie równie ładna, jak teraz.

– Nie, do diabła… – Wesley szarpnął się, wytężając wszystkie mięśnie, ale palce marynarzy tylko mocniej wpiły się w jego ciało.

– Jeśli uda ci się zaprowadzić wodza Fianny na szubienicę, wygrasz życie własne i swojej córki.

– Musisz mi to dać na piśmie – warknął Wesley i na widok wyrazu twarzy Cromwella uśmiechnął się gorzko. – Wiem, że zaproponowano ci tron, a to znaczy, że będziesz strzec swojej reputacji jak klejnotów koronnych. Chcę twojego zaprzysiężonego oświadczenia, że ​​jeśli zrobię to, co każesz, ani ja, ani nikt z moich krewnych nie zostanie skrzywdzony.

W oczach Cromwella błysnął niechętny podziw.

– Lord protektor zawsze dotrzymuje obietnic. Będziesz miał swoje oświadczenie. Ale jeśli zawiedziesz… – Zamilkł i cofnął się w stronę drzwi, zatrzymując się na chwilę w progu, by Wesley mógł po raz ostatni rzucić okiem na ukochane dziecko. – Nie zawiedź mnie, panie Hawkins. Wiesz, co możesz stracić.

I znowu nic. Caitlin przeczesywała łąki w poszukiwaniu byczka, którego obiecała Loganowi Rafferty’emu, ale kudłate zwierzę zniknęło bez śladu jak jelonek świętej Ity. Z irytacją wbiła kij w gliniastą ziemię i wróciła do zamku.

Przez wrzosowiska wiał wiosenny wiatr. Jutro nadejdzie święto sadzenia. Ale co to za święto bez jedzenia?

Znalazła ojca w rozległej kuchni połączonej z wielką salą wąskim korytarzykiem.

– Więcej szałwii, Janet – dyrygował, ponad ramieniem kucharki zaglądając do bulgoczącego żeliwnego sagana. – Nie żałuj. Jutro będziemy mieli ucztę.

– Daida. – Caitlin otarła dłonie o fartuch. – Daida, muszę z tobą porozmawiać.

Podniósł wzrok. Cień w jego oczach oznaczał, że znów obmyśla kolejną tajemniczą wyprawę.

– Caitlin. Ach, czeka nas wielki dzień na chwałę wszystkich świętych.

– Tak, Daida. – Ostrzeżenie Currana ciążyło jej na sercu, ale zmusiła się do uśmiechu i skinęła głową w kierunku drzwi. – Chodź ze mną, Daida.

Wyszli do kuchennego ogrodu. Wątłe pędy rzepy i ziemniaków posadzonych przez Janet rozpaczliwie wyciągały się do bladego wiosennego słońca. Ten widok przygnębiał Caitlin, więc popatrzyła w drugą stronę, na okryte mgłą góry schodzące do morza.

– Piękny dzień, prawda? – odezwał się Seamus. – Chmury przecinają rozległą kopułę nieba, z którego spływa na świat czyste złoto.

Caitlin zastanowiła się ze smutkiem, dlaczego piękno krajobrazu porusza duszę jej ojca do tego stopnia, że czyni z niego poetę, jednak nędza, w jakiej żyją jego ludzie, zupełnie go nie obchodzi.

– Daida, co do jutra…

– Ach, wszystko będzie dobrze. My, Irlandczycy, czerpiemy wprost z boskiego pucharu.

Oparła dłoń na jego ramieniu. Miał wiotkie mięśnie i ciało mężczyzny, który unikał ciężkiej pracy.

– Tom Gandy mówi, że zaprosiłeś wszystkich z okolicy.

– Oczywiście. Twoja matka, niech święta Brygida zachowa jej duszę, zawsze urządzała wspaniałe uczty. A teraz, kiedy jej nie ma, byłoby smutne i okrutne, gdybyśmy nie zrobili tego samego.

– Daida, odkąd Anglicy spalili nasze kutry, ledwie jesteśmy w stanie wykarmić swoich. Jakim sposobem…

– Ach, musha, za dużo się martwisz. Opatrzność weźmie nas pod swoje święte skrzydła. Zobaczysz, będziemy jeść świeże mięso.

Przeszyło ją okropne podejrzenie.

– Co chcesz powiedzieć?

Seamus z rozmachem rozłożył ramiona.

– Kazałem Kermitowi zabić tego byczka.

Caitlin przycisnęła ręce do brzucha, by nie stracić panowania nad sobą.

– Och, Daida, nie! Potrzebowaliśmy tego byczka na posag dla Magheen. Logan jej bez tego nie weźmie!

Seamus opuścił ręce.

– Ale to będzie takie piękne, wspaniałe mięso, a wszyscy sąsiedzi i krewni będą wznosili toasty za MacBride’a. Pomyśl tylko, Cait…

– Właśnie o to chodzi, Daida – przerwała mu Caitlin. Od dziecka uczono ją szanować ojca, ale musiała się też nauczyć mówić bez ogródek. – Chodzi o to, że ty nie myślisz.

Poszła w stronę stajni. Niegrzecznie było tak mówić do ojca, ale nie mogła się powstrzymać, a teraz potrzebowała przejażdżki wzdłuż brzegu morza. W kamiennej stajni czekał na nią wspaniały czarny ogier. W świetle słońca jego sierść migotała złotymi refleksami, jakby bogowie wybrali go, by wzbił się w niebo na skrzydłach mgły.

Caitlin mijała boksy, gdzie stały silne kuce, które od pokoleń niosły irlandzkich bohaterów do zwycięstwa. Ale ten ogier był inny. Nie miał imienia. Był piękny, dziki i wolny jak ptak.

– No już, a stor – zamruczał Caitlin, zakładając mu miękką plecioną uzdę. Nie używała siodła. Gdy na niego wsiadała, stawali się jednym umysłem, jedną duszą, jedną wolą. Wystarczyło dotknięcie piętą, by wyszedł ze stajni i ruszył przez kamieniste pola.

Poczuła zapach morza i wodorostów. Widok zielonych pól nie uspokoił jej; Okrągłogłowi mogli w każdej chwili zniszczyć delikatne zasiewy i skazać Clonmuir na głód następnej zimy. Pędziła na zachód, w stronę stalowoszarego morza. Rozpuszczone włosy łopotały za jej plecami. Szybkie przejażdżki odnawiały jej ducha, sprawiały, że czuła się na siłach pokonać wszystkie problemy. A zatem Seamus zmarnował byczka. Wiedziała, gdzie może zdobyć innego. Odsunęła od siebie wszystkie myśli, stapiając się z rytmem kopyt, wiatrem we włosach, posmakiem soli na ustach.

Nad wzburzonym morzem wznosiły się klify. Kary przeskoczył nad szczeliną w skałach, a potem śmiało ruszył w dół po stromiźnie. Caitlin wybuchnęła głośnym śmiechem i na wilgotnej, piaszczystej plaży puściła go wolno. Wygiął szyję i rzucił się naprzód przez płycizny jak burza, jak błyskawica.

Anglicy zgłaszali prawa do trzymilowego pasa wzdłuż wybrzeża. Caitlin tylko się z tego śmiała. Ta ziemia należała do sił przewyższających ludzką władzę.

Słońce opadło już nisko, kiedy kary zwolnił wreszcie kroku. Na wodzie migotały złociste refleksy. Caitlin zeskoczyła na piasek i poklepała bok ogiera.

– Odejdź – powiedziała. – Wróć, kiedy zagwiżdżę.

Uniósł wysoko ogon i odbiegł wzdłuż brzegu morza. Na widok jego piękna do oczu napłynęły jej łzy. Był magiczny jak odległe ziemie Arabii, równie piękny i szlachetny jak mężczyzna, od którego go dostała i któremu oddała serce. Alonso Rubio. Wróć do mnie, Alonso, pomyślała. Potrzebuję cię.

– Z pewnością istnieje sposób, by przywołać prawdziwą miłość – powiedział ostry głos.

Caitlin odwróciła się i spojrzała na grupę skał, które otaczały zarośnięty, zapomniany ogród. Kiedyś było to miejsce odosobnienia dla pana i pani Clonmuir. Jej rodzice siadywali tutaj, patrząc na niekończący się horyzont. Ale od tego czasu altana się zapadła i ogród popadł w ruinę.

– Tom Gandy – stwierdziła. – Do licha, Tom, gdzie jesteś? – Wyminęła przybrzeżne kałuże, unosząc skraj spódnicy. Na kamieniach widziała wodorosty i kraby, w szczelinach rosły jeżyny i żarnowiec. Za dużym głazem dostrzegła brązową czapkę z piórkiem. – Jesteś wścibski i wciąż wtrącasz się we wszystko! Cromwell kazałby cię spalić na stosie.

– Niewątpliwie zrobiłby to, gdybym wpadł mu w ręce. – Tom wspiął się na kamień i usiadł na kępie wrzosów obok Caitlin. Nawet w czapce z piórkiem sięgał jej tylko do pasa. Wyciągnął rękę i przeczesał palcami jej włosy. – Jak ty wyglądasz, Caitlin? Jesteś brzydka jak purytanka. Powiedz, kiedy ostatni raz te włosy widziały grzebień?

Odwróciła głowę.

– To moja sprawa. Lepiej zajmij się swoimi obowiązkami. W końcu jesteś szafarzem w Clonmuir.

– Jakimi obowiązkami?

– Na początek musisz znaleźć następnego byczka dla Logana Rafferty’ego.

– Przecież obydwoje wiemy, gdzie można znaleźć mnóstwo zdrowych krów, czy nie tak?

Caitlin zignorowała tę sugestię.

– Może cię ześlę do Hiszpanii. Słyszałam, że król Filip daje swoim dzieciom karły jako zabawki.

– Wtedy oboje będziemy zabawkami Hiszpanów – pokręcił głową. – Dwadzieścia dwa lata i wciąż niezamężna.

– Przecież wiesz, dlaczego. Chociaż wciąż nie mam pojęcia, jak się dowiedziałeś o przyrzeczeniu Alonsa.

– Przyrzeczenie! Ty mała oinseach… – Odchylił głowę, by spojrzeć jej w twarz. – Przyrzeczenia gorącokrwistych młodzieńców są równie trwałe, jak letnia rosa. Ale nie będziemy o tym rozprawiać. Pragniesz znaleźć prawdziwą miłość…

– Skąd wiesz, czego pragnę?

– A ja jestem tutaj, by ci powiedzieć, jak ją przywołać.

Caitlin spojrzała na niego ostrożnie. Niektórzy przysięgali, że Tom Gandy ma czarodziejskie moce, ale Caitlin w to nie wierzyła. Widziała, jak krwawił, kiedy zadrapał się cierniem, opiekowała się nim, kiedy zmogła go słabość i kaszlał. Mimo niezwykłego wyglądu był równie ludzki jak ona. Jeśli miał jakiś dar, to chyba tylko taki, że potrafił pojawiać się i znikać bezgłośnie i nieoczekiwanie. Potrafił też czytać w ludzkich sercach, jak wróżbita czyta w krysztale.

– Jak można to zrobić? – zapytała z uśmiechem. – Dziś jest wigilia święta. Chcesz złożyć jakąś pogańską ofiarę?

– Ależ, dziewczyno, to o wiele prostsze. Wszystko, co musisz poświęcić, to… Cóż, sama się przekonasz. – Zdjął kapelusz i skłonił się. – Wystarczy zerwać różę w chwili, gdy słońce dotyka horyzontu, i wypowiedzieć życzenie.

– Zerwać różę! – Machnęła ręką w stronę zarośniętego ogrodu. – A gdzie ja znajdę różę pośród tych chwastów?

Na ustach Toma pojawił się tajemniczy uśmiech.

– Znajdziesz w sercu to, czego potrzebujesz, Caitlin MacBride.

– Co za bzdury – przewróciła oczami, ale gdy znów spuściła wzrok, zaniemówiła. Była w ogrodzie sama, Tom zniknął. Zobaczyła go po chwili na klifach. W jego stronę kłusował kary ogier.

– Dziwny człowieczek. – Opadła na skałę, patrząc na zbierającą się wieczorną mgłę. – No tak, zerwij różę.

Przyciągnęła kolana do piersi i westchnęła. Kiedyś ten ogród był pełen róż pnących się po skałach. Jej matka, śliczna Siobhan MacBride, opiekowała się kwiatami jak własnymi dziećmi. Ale wszystko się zmieniło po najeździe Anglików. W ogrodzie zapanował chaos, chwasty zagłuszyły delikatniejsze rośliny, tak jak oddziały Cromwella zdeptały Irlandczyków.

Odbuduję mój dom, przysięgła sobie. Alonso przyjedzie. Obiecał…

Wysokie trawy, wyschnięte i brzydkie, szeleściły na wietrze. Wiatr się zmienił i usłyszała w nim westchnienie, które brzmiało jak ludzkie. Dreszcz przebiegł jej po plecach.

Głos kszyka wyrwał ją z zadumy. Zamrugała i uśmiechnęła się tęsknie. Jej świat był zbyt rzeczywisty na fantazyjne wierzenia. W promieniu wielu mil od tego jałowego, smaganego wiatrem ogrodu nie było żadnej róży.

Słońce opadło już nisko i na horyzoncie ukazała się złocista smuga. Pojedynczy promień trafił jak włócznia światła w pierś Caitlin. Poczuła ciepłe pulsowanie, wstała i naraz w gąszczu dorodnych wrzośców i trzcin dostrzegła przepiękny kwiat.

Opadła na kolana. Mogłaby przysiąc przy źródełku świętej Brygidy, że żadna róża nie może wyrosnąć w tej zaniedbanej altanie ani zakwitnąć tak wczesną wiosną. A jednak była tu, delikatna jak skóra niemowlęcia. W jej płatkach kryły się wszystkie kolory zachodzącego słońca, od różowego płomienia po najdelikatniejszy odcień dojrzałej brzoskwini. Wydawała się magiczna, zbyt idealna, by mógł jej dotknąć zwykły śmiertelnik.

Skraj słońca wystawał jeszcze znad ciemnej powierzchni morza. Dzień umierał. Jeszcze tylko kilka sekund i…

Caitlin bez zastanowienia chwyciła łodygę nieskazitelnej róży i zamknęła oczy. Cierń ukłuł ją w palec, ale nie drgnęła, tylko pociągnęła za łodyżkę i słowa same wypłynęły jej z ust.

– Przyprowadź do mnie prawdziwą miłość! – zawołała językiem przodków.

Przycisnęła różę do piersi i powtórzyła prośbę. Dotknęła płatków ustami, zrosiła je łzami i powtórzyła te słowa trzykrotnie. Jej głos stapiał się z szumem wiatru. Zaklęcie poleciało na skrzydłach magii aż po krańce świata.

Nagły chłód zmierzchu rozproszył czar. Otworzyła oczy. Słońce już zgasło, ostatnie purpurowe smugi na niebie sięgnęły pierwszych wieczornych gwiazd. W stronę zapomnianego ogrodu skradała się mgła. Po niebie krążyły kuliki.

Caitlin rozejrzała się po opuszczonym ogrodzie, pokrytych chmurami klifach i zamglonym brzegu, ale była sama. Zupełnie sama. Wiatr osuszył łzy na jej policzkach. Spojrzała na różę i teraz dostrzegła, że była to zwykła roślina, tak pospolita jak kolcolistka, blada i pozbawiona blasku. W Irlandii nie było już magii. Okrągłogłowi ukradli i to.

Otworzyła rękę i wyciągnęła kolec z palca. Kropla krwi wezbrała i spłynęła po skórze. Rozzłoszczona Caitlin odrzuciła kwiat, wiatr poniósł go w stronę morza.

Odwróciła się i ruszyła do domu, ale zatrzymał ją jakiś ruch na brzegu. Cień zamigotał w pobliżu dużej skały, a następnie przekształcił się w dużą ludzką postać.

To był mężczyzna.

Zakochany szpieg

Подняться наверх