Читать книгу Majsterki - Sylwia Czubkowska - Страница 6

WSTĘP

Оглавление

OD ZRÓB TO SAM DO ZRÓBMY TO WSPÓLNIE!

Słoneczny poranek, 2 maja. Dzień Flagi, ale w Warszawie to przede wszystkim środek długiego weekendu. To oznacza jedno: miasto nagle kurczy się o jakąś połowę. Na ulicach pustki, kto żyw, wyjechał: na grilla, nad jezioro, do lasu. Pewnie tylko dlatego gdy przejeżdżamy samochodem przez osiedle na warszawskim Grochowie, jeszcze tam sobie spokojnie obok śmietnika stoi. Biurko! I to jakie! Fornir, lata siedemdziesiąte, klasyczny wzór, z jednej strony zgrabne nóżki, z drugiej szafeczka, obok dwie wyciągnięte szuflady. Szybka decyzja: bierzemy! Tylko jak pokaźny mebel władować do samochodu osobowego, w którym są już fotelik dla dziecka i torba z narzędziami? Kierowcy przejeżdżający obok przystają i z rozbawieniem obserwują proces rozkładania mebla i upychania go w bagażniku i na tylnych siedzeniach.

Spotkanie zawodowe. Elegancka kawiarnia, eleganckie buty, elegancka sukienka. Tyle że w drodze powrotnej na jakiejś wyprzedaży nad Wisłą nagle pojawiają się… wiosła. Tak, prawdziwe, drewniane wiosła od kajaka. Trochę podniszczone, ale wciąż użyteczne. A gdyby tak je kupić i zrobić z nich… ale o tym będzie dalej (a konkretnie na s. 89). W tramwaju jednak jest tłok i z wiosłami jakoś nie bardzo da się zabrać, więc na obcasach, w sukience i z dwoma drewnianymi wiosłami marsz przez most na kolejne zawodowe spotkanie. Miny – nie tylko ludzi wokół, ale i umówionego towarzystwa – są bezcenne.

– Słuchaj, jadę na Komisję Zdrowia do Sejmu i trochę się spieszę, ale tutaj stoją takie dwa piękne, stare krzesełka. Może byś jakoś dała radę podjechać i zgarnąć je do renowacji? – dzwoni koleżanka z pracy.

Znajomy rolnik, zagadnięty, czy przypadkiem nie ma jakiejś brzozy do wycinki, bo przydałaby się gałąź czy dwie do zrobienia świątecznych ozdób, zapala się i przywozi całe pocięte na mniejsze i większe kawałki drzewo. Co więcej, przywozi je do mieszkania jednej z nas i nagle w kawalerce około Bożego Narodzenia, gdy wszyscy robią porządki, człowiek ma stos drewna.

Lokatorski, wspólny dla wszystkich mieszkańców strych w ciągu kilku miesięcy zostaje całkiem zajęty przez kolejne meble i inne znaleziska z potencjałem do odnowienia i przerobienia. A sąsiedzi? No cóż, kilka miesięcy im to zajmuje, ale przestają już z niepokojem pukać w ściany na odgłos szlifierki czy piły o najdziwniejszych porach dnia i nocy.

To autentyczne sceny z naszego życia. Tak właśnie zaczyna wyglądać codzienność, gdy odkryjesz w sobie pasję do majsterkowania. Początkowo znajomi i rodzina słuchają z pobłażliwością: zmęczy się, pobrudzi, złamie sobie paznokieć czy poplami ubrania i jej przejdzie. Potem zaczynają się wciągać. Sami obserwują śmietniki, bo nie wiadomo, czy przypadkiem nie znajdzie się w nich perła designu z PRL. Wpierw nieśmiało, a potem już coraz chętniej zaczynają pytać, jak coś zrobić, jaka to farba, co to za piła, skąd drewno… I tak niespodziewanie coraz więcej ludzi wokół odkrywa w sobie majsterkową żyłkę. Więc ostrzegamy: sięgnięcie po tę książkę grozi rozpętaniem epidemii.


Zmarnowałyśmy wczesną młodość. Wmówiono nam, że liczy się ciężka praca, nauka i mityczna kariera. Jako dzieci wyżu demograficznego o wszystko musiałyśmy się ścigać. O to, byśmy do podstawówki chodziły na pierwszą zmianę, ścigali się nasi rodzice, potem trzeba było zawalczyć o miejsce w liceum, do którego zdawały tłumy innych dzieciaków z naszych roczników. To jeszcze nic, dopiero preludium. Szczyt nastąpił podczas egzaminów na studia: 10, 15, 20 osób na jedno miejsce na kierunkach, których nazwy brzmiały jak wstęp do dostatniego życia, usłanego różami rozwoju zawodowego.

Potem wyścig o miejsca na fakultetach, o staże, praktyki, pierwszą pracę i kolejną. Otrzeźwienie przyszło wraz z kryzysem gospodarczym. I to otrzeźwienie dla całego naszego pokolenia. Dzisiejsi trzydziestolatkowie odkryli, że poza coraz bardziej czasochłonną, coraz bardziej absorbującą i wyniszczającą pracą nie mają czasu, by żyć.

I zaczęli szukać nowego sensu, wyzwania, sposobu na to, jak zbalansować szybkie tempo zmieniającego się świata. Rozejrzyjcie się wokół siebie, a zobaczycie coraz więcej takich ludzi. Niekoniecznie wyprowadzają się w Bieszczady paść kozy. Czasem wystarczy im posadzenie własnych pomidorów na balkonie, wstawanie o poranku, by biegać, studiowanie książek kucharskich, by samemu upiec chleb, czy zwiedzanie świata na własną rękę.

Coraz więcej z nas zaczyna też sobie przypominać coś, co dla naszych rodziców czy dziadków było oczywiste: majsterkowanie. Dla nich było ono codziennością, ba, wręcz koniecznością, bo takie były czasy. Dla nas stało się sposobem na życie, choć przecież dziś wszystko możemy kupić gotowe, szybko i właściwie coraz taniej.

Z przekonania, a zarazem potrzeby, by samemu coś tworzyć i by były to praktyczne rzeczy, kilka lat temu zrodził się w nas pomysł na wspólne poprawianie i przerabianie mebli. A potem na stworzenie babskiego kolektywu Majsterki.


Najpierw, blisko cztery lata temu, jak to kumpele, spotykałyśmy się dla odreagowania codzienności, ciekawego spędzenia czasu, ale także po to by dokończyć meblowanie mieszkań.

Majsterkowałyśmy, piłyśmy kawę i plotkowałyśmy w naszych małych, naprawdę niedostosowanych do prowadzenia większych prac mieszkankach. Na czterdziestu metrach kwadratowych szlifowałyśmy stare półki, naprawiałyśmy rozpadające się krzesła, bejcowałyśmy meble wyciągnięte ze śmietników. Coraz częściej podejmowałyśmy też próby samodzielnego konstruowania kolejnych mebli – od prostej ekostolarki, przerabiania skrzynek czy palet po zabawy z upcyclingiem, czyli nadawaniem przedmiotom nowego, czasem zaskakującego życia.

W każdym kącie naszych mieszkań poupychane miałyśmy narzędzia, puszki z farbami, olejami, cykliny, lutownice, pistolety do klejenia czy takery do naprawiania tapicerek. Bo choć wreszcie nasze mieszkania urządziłyśmy tymi odrestaurowanymi meblami, to zaczęły się prośby rodziny i znajomych, by im także coś zmajstrować. A potem by porobić z nami i się od nas uczyć. Od nas, choć przecież nie skończyłyśmy szkół zawodowych, nie mamy rzemieślniczego wykształcenia.

To nas zmobilizowało, by zacząć się jeszcze bardziej rozwijać, i to w takim zaskakującym przecież u dziennikarek czy marketingowca kierunku. Kursy stolarki, renowacji mebli, szycia czy nawet ciesielstwa. I wreszcie decyzja, by znaleźć miejsce, w którym będziemy mogły się takiej pasji swobodnie oddać. I do którego będą mogli wpadać inni poszukujący podobnej odskoczni.

Szybko się bowiem okazało, że jest coraz większa grupa ludzi, którzy też tak chcą działać, którzy tego potrzebują. Nie chcą już mieszkać, ubierać się, jeść i podróżować tak jak wszyscy inni. Ani biegać bez opamiętania w korpowyścigu szczurów. I mają na to sposób: zamiast kupować więcej, zaczynają więcej robić sami. Zamiast mieć więcej, wolą mieć ciekawiej, inaczej, nie tak jak pozostali.

Szukając pomysłu, jak się za to zabrać, trafiają na setki podobnych im domorosłych rzemieślników, którzy uciekają od nudnych, przewidywalnych rozwiązań, którzy nie chcą gotowego, ładnego i prostego produktu. Wolą szukać, robić i poprawiać to, co już mają.

Przesadzamy? Nie wierzycie? Rozejrzyjcie się wokół siebie. My tak zrobiłyśmy. Kolega z pracy, oprócz bycia dziennikarzem, ma… własną pasiekę; inny, pracujący jako PR-owiec, z kumplem zaprojektował specjalny samochód, w którym latem sprzedają szron smakowy, a do tego jeszcze po godzinach robią samodzielnie longboardy; koleżanka, specjalistka od HR, najpierw hobbystycznie, a potem już zawodowo zajęła się szyciem naprawdę pomysłowych ozdób do dziecięcych pokoi; dwie inne trzydziestolatki bez wykształcenia chemicznego czy kosmetycznego stworzyły markę ręcznie robionych mydeł i olejków, która w kilka miesięcy tak urosła, że teraz budują minifabryczkę.

Dla niektórych to po prostu hobby, dla innych również dodatkowe źródło dochodu. Ale w każdym przypadku jest wspólny mianownik: oni robią to sami. Do tego tworzą rzeczy, które przecież można bez problemu kupić w pierwszym lepszym sklepie – gotowe, ładne, przewidywalne i często tanie.

Ale za tym zjawiskiem stoi coś więcej niż tylko poszukiwanie odskoczni od codzienności. Ono staje się elementem powszechnych zmian gospodarczych. Trwa przecież czwarta rewolucja przemysłowa. Rewolucja, która obok internetu, rozszerzonej rzeczywistości, mobilności, automatyzacji niespodziewanie zaczęła też przywracać rangę pracy rąk. Efekty już widać.

Na świecie poważnie i masowo mówi się o ruchu „makersów” – ludzi, którzy coś wytwarzają. I nie jest ważne, czy chodzi o zrobienie mebla, jego renowację, nagranie płyty czy nawet uwarzenie domowego piwa – o ile jest to zrobione własnym sumptem. Mówi się też o pokoleniu Y, które w przeciwieństwie do swoich rodziców czy starszego rodzeństwa nie chce już tkwić w kieracie praca–dom i uparcie szuka wyjścia z tego zaklętego kręgu. Ceni za to czas, który ma dla siebie – na hobby, na podróże, na nowe doświadczenia – i żartuje z korporacyjnego sznytu, nazywając go „mordorem”.


Zamiast tego zaczynamy doceniać takie umiejętności jak samodzielne odremontowanie mieszkania, urządzenie ogrodu, gotowanie niczym mistrzowie z telewizyjnych show. Chcielibyśmy przenieść się do czasów szkolnego ZPT, zostać wreszcie Adamem Słodowym, znów poczuć się tak jak wtedy, gdy mając kilka lat, razem z dziadkiem dorabiało się nogi do połamanego stołu lub z babcią dziergało obrus na szydełku.

Ten ruch „makersów” nie jest tak naprawdę niczym nowym także na naszym podwórku. Zanim w Polsce pojawił się MacGyver, działał przecież Adam Słodowy. Jego program Zrób to sam miał aż 505 odcinków. Popularności i oddziaływania Słodowemu pozazdrościć mogłyby dziś pewnie wszystkie gwiazdy telewizyjne. A jego książki! Chyba nie było domu, w którym by się nie znalazł jego poradnik Majsterkowanie dla każdego czy Lubię majsterkować. Coś tam się z nich i w naszych domach robiło, ale większość pomysłów była raczej jak te wypasione torty z książek kucharskich: stanowiły trochę odległą obietnicę, że jak się tylko zechce, to można wyczarować najbardziej zaskakujące meble i projekty.

Oczywiście dziś są inne czasy i mamy inne potrzeby niż w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Zmienił nam się gust, mamy dostęp do innych materiałów, robotyka i automatyka nie ominęły także prac domowych. Pojawił się również silny, prężny i – co ciekawe – o mocno kobiecym obliczu ruch DIY, czyli Do It Yourself. To nic innego jak nasze swojskie „zrób to sam”. Akronim DIY wywodzi się z subkultur punkowych i hippie. Tak początkowo określano samodzielne wykonywanie naszywek, koszulek, zinów czy nagrywanie i wydawanie muzyki bez zewnętrznej, korporacyjnej pomocy. Wkrótce akronim przejęło środowisko hakerów i fanów elektroniki, którzy zaczęli oznaczać nim porady dotyczące samodzielnego tworzenia i przerabiania kodów w oprogramowaniu, systemów, elektroniki, komputerów… Stosunkowo niedawno określenia DIY zaczęto używać w odniesieniu do rękodzieła, gotowania, szycia czy tworzenia domowych kosmetyków, czyli prac lżejszych, bardziej przystępnych dla kobiet.


Drugim terminem, który zaczął powszechnie określać domowe, niekoniecznie superzgodne ze sztuką rzemiosło, jest „upcycling”. Od razu wyjaśnijmy: to słowo nie ma dobrego polskiego odpowiednika. Na naszym blogu takie upcyclingowe projekty nazwałyśmy „przeróbkami” – są to przedmioty, które zyskały nowe, czasem zupełnie odmienne życie. Upcyclingiem może być toaletka zrobiona ze starej walizy, misa z płyt winylowych czy wieszak z wiosła.

Taki właśnie świat – powstały z połączenia tradycyjnego majsterkowania z czasów Adama Słodowego, podstaw pracy z drewnem i stolarki, zwariowanego upcyclingu, prostych DIY i odnajdywania ukrytego piękna w starych meblach – chcemy przed Wami otworzyć tą książką.

To nie ma być książka, która niczym kucharskie poradniki prowadzi czytelnika cały czas za rękę. Składników nie trzeba mieć idealnie dobranych i identycznych z tymi, które pokazujemy w naszych projektach. Ich dobór to sprawa indywidualna, kwestia gustu czy czasem przypadku. To ma być raczej inspiracja, co można zrobić, jak się przygotować, po jakie materiały sięgnąć. Jeżeli nasze projekty wykonacie inaczej, z indywidualnym sznytem, to jeszcze lepiej. O to przecież w „zrób to sam” chodzi.

To ma być nie tyle prosty wykaz przepisów na projekty do zrobienia, ile raczej przewodnik po tym, jak w ręcznych pracach odnaleźć radość z życia, nowe siły do działania i inaczej spojrzeć na swoje otoczenie. Jak do takiego spędzania czasu wciągnąć dzieciaki, męża, żonę, rodziców, brata, siostrę, koleżankę z podstawówki i kumpla z pracy. Nie bez powodu w Stanach Zjednoczonych coraz częściej się mówi, że DIY przekształciło się w Do It Together, czyli w „zróbmy to razem”.

To nie jest książka dla profesjonalistów. Nie jest to też podręcznik ani stolarstwa, ani renowacji mebli. Owszem, staramy się trzymać kluczowych, najważniejszych, wypracowywanych przecież przez lata zasad. Ale skoro świat się zmienia, to dlaczego czasem nie pójść na małe skróty i nie wykorzystać nowoczesnych technologii? Dlatego nie pokazujemy czasochłonnych i trudnych technik, takich jak snycerstwo. Staramy się też nie epatować drogim, profesjonalnym elektrosprzętem, którego amator naprawdę nie musi mieć, by działać.

Każdy z trzech rozdziałów, na które podzieliłyśmy książkę, oddaje główne zainteresowanie jednej z nas. Sylwia oprowadzi Was po świecie drewna i tego, co i jak można z nim zrobić w domowych warunkach. Alicja pokaże, jak patrzeć na otaczające nas przedmioty w taki sposób, by znaleźć w nich potencjał na coś zupełnie nowego, słowem – wytłumaczy, czym jest ten cały upcycling. Basia zaś zdradzi, jak zająć się starymi, czasem nudnymi, niekiedy mocno nadgryzionymi zębem czasu meblami.

Każdą z tych części rozpocznie krótki wstęp, w którym pokażemy podstawowe sprzęty, materiały i narzędzia, jakie warto mieć i znać, gdy rozpoczynamy taką przygodę. Projekty zaś ułożyłyśmy w taki sposób, by po kolei wprowadzać nowe umiejętności, nowe materiały i coraz bardziej zaawansowane narzędzia.

Oczywiście niekoniecznie trzeba je wykonywać dokładnie w takiej kolejności. Wszystko zależy od Was. Łączcie różne techniki, eksperymentujcie!

Chcemy pokazać, że każdy, naprawdę każdy, może coś „zrobić”. Ta książka to zaproszenie do włączenia się do przygody z majsterkowaniem. I nie tylko dla kobiet, choć firmują ją trzy dziewczyny. Chcemy zachęcić babki do sięgnięcia po poważniejsze narzędzia i pokazać, że nawet cięższe prace też są dla nich, facetom zaś zamierzamy udowodnić, że w kobiecych pracach są rzeczy, które idealnie przydadzą się przy majsterkowaniu.

Co najważniejsze, chcemy pokazać, że wcale nie jest potrzebne wielkie doświadczenie, nie musi się znać fachowych nazw różnych narzędzi i nie trzeba wydać majątku na drogi sprzęt ani mieć profesjonalnej pracowni czy warsztatu, by działać.

Uprzedzamy jednak, że apetyt rośnie w miarę robienia! I nim się obejrzycie, może się okazać, że i Wasze mieszkania będą za małe do realizacji pasji. Wtedy ponownie rozejrzyjcie się dookoła. W Warszawie możecie wpaść do naszej pracowni i wspólnie podziałać. Ale podobnych miejsc na mapie Polski jest coraz więcej. W stolicy to Cztery Deski, Wióry Lecą, Rękoczyn. W Zielonej Górze – Fabryka Pasji, w Łodzi – Fab Lab, we Wrocławiu Materia Fab Lab, a w Gdyni – Fab Lab Trójmiasto. Wszystkie te miejsca powstały z inicjatywy ludzi podobnych do nas i chętnie goszczą kolejnych pasjonatów majsterkowania.

W okolicy nie ma majsterkowni dla amatorów? Załóżcie własną! Nam się udało, więc każdemu może się udać! Namawiajcie szkoły, by reaktywowały pracownie ZPT z prawdziwego zdarzenia, bo to świetna nauka dla dzieciaków! Męczcie samorządy, by organizowały takie miejsca przy domach kultury! Zgadajcie się ze znajomymi, może też mają potrzebę popracować i wspólnie uda Wam się coś wymyślić.

Po prostu zacznijcie coś robić.

Najlepiej razem z nami!

Wasze Majsterki!

Majsterki

Подняться наверх