Читать книгу Zawisza Czarny. Droga do króla - Szymon Jędrusiak - Страница 7
1
ОглавлениеZamek krzyżacki, Brodnica, jesień roku Pańskiego 1391
Komtur brodnicki Karol von Lichtenstein wyprowadził swego gościa na dziedziniec. Unikał odbywania ważnych rozmów w zamkowych komnatach. Sam nakazał przed laty urządzić każde pomieszczenie tak, by niewidoczny dla rozmówców skryba mógł sporządzać notatki ze spotkań. Szło na to dużo papieru, ale warto być zapobiegliwym. Teraz obróciło się to przeciwko niemu. Podejrzewał, że jego ludzie podsłuchują nawet wtedy, gdy sobie tego nie życzy. Po co mieliby to robić? Żeby go szantażować, gdy nadejdą ciężkie czasy. Albo dlatego, że zostali przekupieni przez Polaków. Albo dlatego, że takie polecenie przyszło z Malborka.
Tego ostatniego obawiał się najbardziej.
Zygfryd von Dohn stawił się na wezwanie komtura najszybciej, jak tylko mógł. Prawie nie spał w drodze, dwa razy zmieniał konie. Ale nie odczuwał zmęczenia. Był młody, silny, dobrze znosił wielodniowe podróże w siodle.
– Byłem w Malborku. Na zaproszenie wielkiego mistrza – odezwał się komtur, gdy znaleźli się w miejscu, gdzie mogli swobodnie rozmawiać.
Zygfryd na wzmiankę o stolicy krzyżackiego państwa z szacunkiem schylił głowę.
– Przysłali kilku knechtów. Mieli ze sobą powrozy, na wypadek gdybym się opierał.
Zygfryd milczał.
– W zasadzie żegnałem się już z tym światem – dodał Lichtenstein. – Po drodze układałem w głowie tysiące argumentów na swoją obronę.
Młody rycerz nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Pochlebiało mu, że komtur dopuszcza go do swych tajemnic. Karol von Lichtenstein od lat prowadził rozległe interesy w całym chrześcijańskim świecie. Robił to bez wiedzy swoich przełożonych, ale za to często korzystając z pieniędzy zakonu. Nie zawsze zwracał je na czas.
– Bardzo dobrych argumentów. Prawie sam siebie przekonałem, że jestem uczciwym człowiekiem. – Komtur zatarł dłonie.
Uśmiechnęli się do siebie. Oba rody łączyły wielowiekowe więzi, wspólnie odbyte wojenne kampanie, interesy i przyjaźnie. Zygfryd von Dohn parał się werbunkiem najemników. W ostatnich latach niemal całkowicie poświęcił się pracy dla Karola von Lichtensteina, który pełnił w zakonie bardzo ważną funkcję: jako komtur przygranicznej Brodnicy nadzorował wszystkich szpiegów i agentów krzyżackich działających na ziemiach Królestwa Polskiego.
Zakonny dostojnik odwdzięczał się Zygfrydowi całkowitym zaufaniem.
– Byłem przekonany – mówił dalej spokojnym głosem – że to te włoskie kanalie doniosły na mnie do Malborka.
Młodzieniec szedł pół kroku za komturem. Tak jak on założył ręce za plecy. Po co go wezwano? Wszystko musiało się dobrze skończyć, skoro zakonnik przechadza się tu cały i zdrowy w nie najgorszym nastroju.
– Myślisz, że wszystko dobrze się skończyło, tak? – spytał Lichtenstein. – Bo nie rzucili mnie szczurom?
– Panie… – Zygfryd rozłożył ręce. – Czytasz w moich myślach. Rad jestem, że widzę cię w dobrym zdrowiu.
– Gdy po kilku dniach dowiedziałem się wreszcie, po co mnie ściągnięto do Malborka, w pierwszej chwili poczułem, jakbym wypłynął z głębin na powierzchnię. Ulga jednak szybko minęła. Żyję, oddycham, Zygfrydzie, to prawda, ale jestem na środku morza. Nie wiem, czy dopłynę do brzegu.
– W czym rzecz, panie?
– Wielki mistrz uzyskał informację, że Polakom udało się zawiązać w Prusach szpiegowską siatkę. Tworzy ją podobno siedmiu pruskich kupców, z tych najważniejszych, z tych, którzy zaopatrują nasze zamki, w tym sam Malbork.
– Siedmiu? – spytał Zygfryd.
– Siedmiu, siedemnastu czy stu, co za różnica! – odparł komtur poirytowanym tonem. – Wstyd mnie dławi, że nic o tej siatce nie wiedziałem! Przez ostatnie lata brałem z kasy zakonu tysiące grzywien na szpiegów. Chełpiłem się przed wielkim mistrzem, że wiem o Polakach wszystko. Wiem, który i kiedy lezie do kloaki, poczynając od byle rajcy, a kończąc na królu. Tymczasem to oni przez lata mieli nas jak na tacy.
Komtur rozejrzał się wokół. Chyba zdał sobie sprawę, że za bardzo podniósł głos.
– Moi wrogowie w Malborku już zacierają ręce.
– Znamy nazwiska tych kupców?
– Tylko pierwsze. Za każde następne Malbork będzie musiał zapłacić.
– Zapłacić? Komu? – spytał najemnik.
– Dobre pytanie!
– Jak zatem brzmi to pierwsze nazwisko?
– Krzysztof Lobeschitz.
Zygfryd potrząsnął głową.
– To niemożliwe!
– Malbork posłał za nim wywiadowców. Sprawdzali wszystko kilka miesięcy. Śledzili go. Nie ma najmniejszych wątpliwości: Krzysztof Lobeschitz jest polskim szpiegiem.
– Co się z nim teraz stanie?
– To będzie moje zadanie. A raczej twoje zadanie.
– To znaczy?
– Udasz się do Gdańska i uprowadzisz go.
Młodzieniec rzucił komturowi szybkie spojrzenie.
– To, że nie mam pieniędzy, nie znaczy, że nie jestem bogaty. Hojnie cię wynagrodzę… – uspokajał Lichtenstein.
Zygfryd wykonał gest, który oznaczał, że będzie wyrozumiały w kwestii terminu zapłaty. Wiedział, że prędzej czy później dostanie pieniądze. Komturowi sprzyjało szczęście i był bezwzględny. To w handlu najważniejsze.
– Przywieziesz go tutaj – zarządził Lichtenstein. – Trzeba go przesłuchać.
Znów uśmiechnęli się do siebie. Zygfryd pierwszy odwrócił głowę. Nie chciał być w skórze tego kupca.
– Musisz działać dyskretnie. Weźmiesz najlepszych ludzi, którym ufasz bez reszty.
– A brałem kiedyś innych?
Komtur nie odpowiedział.
– I jeszcze jedno: akcja w Niepołomicach musi poczekać.
– Odwołać wszystko?
– Tak. I pozacierać ślady. Malbork wycofał zgodę. Chcą najpierw zakończyć sprawę kupców.
– To zrozumiałe.
– To zrozumiałe – zgodził się komtur. – Wrócimy do tego, gdy tylko zedrzemy skórę z tych siedmiu lisów.
Zygfryd skinął głową. Żal było wycofać ludzi z niepołomickich lasów. Komtur von Lichtenstein rękami jego najemników zamierzał odwrócić bieg historii. To miało się stać tej jesieni. Tak niewiele brakowało.