Читать книгу Zawisza Czarny. Droga do króla - Szymon Jędrusiak - Страница 9

3

Оглавление

Gdańsk, jesień roku Pańskiego 1391

Opuściliśmy statek jeszcze na redzie. Zawisza zapłacił Polakom, by wzięli nas na łódź, która po nich przypłynęła. Kończyli służbę, mieli teraz tydzień na odpoczynek albo pracę wokół domu.

Dopłynęliśmy do przystani portowej w Osieku. Była to niewielka osada rybacka w kształcie czworoboku, otoczona wąskim rowem. Przecinały ją dwie główne arterie, wzdłuż których osadzono łącznie pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt drewnianych chałup. Pożegnaliśmy rybaków przy jednej z nich.

Główna ulica na osi wschód–zachód prowadziła do krzyżackiego zamku, wielkiego i ponurego niczym twierdza Anakitów.

Osiek wedle słów Zawiszy był dawnym rybackim podgrodziem polskiego niegdyś Gdańska, a obecnie stanowił jedyną gdańską dzielnicę z przewagą ludności polskiej. Ci prości i biedni ludzie, dy Polene us deme hachilwerke, jak tu o nich mówiono, zachowali wprawdzie swe dawne prawa do zbierania bursztynu i połowu ryb, ale przez zamknięcie Osieku od północy przez Stare Miasto i od południa przez Główne Miasto Krzyżacy odebrali ich osadzie szansę na rozwój. Zakon wyznaczył Polakom rolę dostawców świeżych ryb i zbieraczy bursztynu, którym i tak handlować mogli tylko kupcy krzyżaccy. Nędza chat i ich otoczenia silnie kontrastowała z potęgą wznoszących się nieopodal murów zamku.

Zamek ten wybudowano kilkadziesiąt lat wcześniej jako znak umocnienia się władzy Krzyżaków po sukcesach w wojnie z Polską. Stał u brzegu Motławy, która uchodziła nieopodal do koryta Wisły. Wzniesienie tak potężnej twierdzy było pokazem siły i władzy Krzyżaków, ale także symbolem ich nieufności wobec gdańszczan: bracia zakonni nieustannie obserwowali swych poddanych z wysokich wież, gotowi uderzyć i stłumić każdy przejaw buntu.

Zaczęło padać. Sądząc po roślinności, rozmokłej ziemi i licznych kałużach, deszcz często bywał tu w gościnie. Minęliśmy kilka ubogich chat i stanęliśmy u jednej z bocznych bram Głównego Miasta.

Zawisza uprzedzał mnie, bym tu, w Gdańsku, nie przyznawał się, że jestem Żydem. Żydów nie tolerowano i nie pozwalano im na osiedlanie się ani w Gdańsku, ani w innych hanzeatyckich miastach Prus Krzyżackich: Toruniu czy Elblągu. Tak zadecydowały krzyżackie władze pospołu z miejscowym kupiectwem, które w ten sposób dbało o własne interesy i zabezpieczało się przed groźną konkurencją.

Ceglany mur otaczający miasto okazał się zadziwiająco niski, nie przekraczał pięciu łokci, ale za to gruby był co najmniej na trzy.

Wziąłem głęboki wdech. Serce waliło mi jak oszalałe. Gdzieś tam, za bramą, może być Ayhe. Będę się rozglądał, rozpytywał. Jeśli tylko tu dotarła, odnajdę ją. Ale wtedy… co? Porwanie? Zawisza zapowiadał jeszcze w Perpignan, że ma wobec mnie jakieś plany, chce mnie wziąć ze sobą do Polski. Bez Ayhe nigdzie się z Gdańska nie ruszę! Będę tu siedział tak długo, jak będzie trzeba, choćby całą zimę, aż zeżre mnie to robactwo, które noszę na głowie. Mam pieniądze. Jeśli się ma pełną sakiewkę, w każdym mieście świata można się zaszyć na długo. Nie wyglądałem na Żyda, nikt mnie stąd nie ruszy.

Było oczywiste, że jeśli Stickerowi udało się uciec z Hiszpanii, to przybył razem z Ayhe do Gdańska. Bo gdzieżby indziej? To jego rodzinne strony. Tu go nie będą ścigać. Na pewno. Żaden aragoński sędzia nie wyprawi się tak daleko, by egzekwować wyrok. Aragońscy sędziowie to złośliwe i przekupne trutnie, ale nie idioci. Nie będą się tu pchać.

Uniosłem głowę, by przyjrzeć się herbowi umieszczonemu nad bramą: w tarczy na czerwonym tle jaśniały dwa białe krzyże. Żadna wróżba.

W obszar zabudowań wkroczyliśmy przez nikogo niezaczepiani ani niesprawdzani. Deszcz się wzmagał, towarzyszył mu silny północny wiatr. Mieliśmy na sobie spodnie i pikowane kaftany przywdziane jeszcze w Perpignan. Deszcz wbijał się w materiał, wypychając gromadzony tygodniami smród.

Tuż za bramą podbiegło do nas kilku chłopców. Zawisza wręczył jednemu z nich drobną monetę i nasze podróżne worki. Potem nachylił się nad nim i tłumaczył przez chwilę, dokąd ma zanieść dobytek.

Aby chronić się przed tnącym z ukosa deszczem, ruszyliśmy wąską ścieżką biegnącą przy murze. Obwarowania ciągnęły się wzdłuż północnej, zachodniej i południowej granicy miasta. Od strony wschodniej tylko częściowo odgradzały one miasto od rzeki Motławy. Przynajmniej tyle dostrzegłem u wylotów poprzecznych uliczek, które mijaliśmy. Doliczyłem się szesnastu baszt różnej grubości i wysokości.

Szedłem posłusznie za Zawiszą, kuląc się z zimna. By iść jak najbliżej muru, niemal szorowałem prawym ramieniem o cegły. Wsadziłem dłonie głęboko w kieszenie kaftana. Przyglądałem się miastu oraz ludziom.

Wrażenie robiły różnorodność i gęstość zabudowań. Mijane dzielnice wydawały się całkowicie zapełnione. Wszystkie domy, które widziałem do tej pory, były drewniane; wiele z nich miało pomalowane fasady. Podczas słonecznej pogody (latem są tu chyba takie dni, przynajmniej kilka) musiały wyglądać wesoło. Mijaliśmy liczne stragany. Mimo iż wiatr zacinał deszczem prosto w twarze kupców, handel kwitł w najlepsze.

Na wysokości trzeciej bramy w zachodniej linii murów skręciliśmy w lewo, w ulicę, którą, jak się później dowiedziałem, nazywano Długą. Była to najbardziej reprezentacyjna ulica miasta, zwłaszcza w swojej wschodniej, wybrukowanej części, tam gdzie stopniowo rozszerzała się, tworząc prostokątny plac o wyraźnie handlowym przeznaczeniu. Na jej północno-wschodnim krańcu stał okazały dwukondygnacyjny ceglany budynek z niewysoką wieżą, zapewne ratusz.

Domyślałem się, że zmierzamy do domu owego człowieka, o którym wspomniał na statku Zawisza, bo gdzież mógłby mieszkać bogaty gdański kupiec, jeśli nie tu, w centrum miasta, przy głównym placu targowym i budynku ratusza. Ale nie zapytałem. Maszerowałem posłusznie w nogę za Zawiszą, uważając jedynie, by nie poślizgnąć się na błotnistej drodze. Od początku naszej znajomości zadawałem mu niewiele pytań. Zdążyłem się przyzwyczaić do jego mrukowatego charakteru. Tych kilka dni zwierzeń na pokładzie statku nie zapowiadało przełomu.

Południową pierzeję handlowej części ulicy Długiej stanowił ciąg niemal identycznych murowanych posesji, oddzielonych od siebie na długość kroku. To chyba pierwsze murowane domy, jakie tu zobaczyłem. Fasady, licowane czerwoną surową cegłą, były ozdobione jedynie płytkimi wnękami o ostrych łukach. Tylko jeden z frontów pomalowany był białą farbą wapienną, spod której wyzierała faktura cegły i fug. I przed tym domem się zatrzymaliśmy. Wyglądał okazale. Miałem nadzieję ogrzać się w jego wnętrzu. Podróżnych zazwyczaj częstuje się ciepłą strawą.

Zawisza wszedł po stopniach przedproża i zakołatał do drzwi. Rozwarły się po dłuższej chwili. Stanął w nich rosły młodzieniec. Nie wyglądał na kupca ani nikogo z kupieckiej rodziny, ani nawet służącego. Nie poznałem jeszcze tutejszych zwyczajów dotyczących ubioru, ale wystarczyło się rozejrzeć, by stwierdzić, że biedota odziewała się równie nędznie jak w Saragossie czy Perpignan. A skoro kmioty noszą się tak samo, to i zamożni kupcy muszą przypominać tych z mojego świata. Człowiek u szczytu schodów swą postawą przywodził na myśl kogoś w rodzaju miejskiego strażnika. To źle. Strażników nie po to się stawia, by udzielali gościny.

Objąłem się ponownie ramionami i pochyliłem głowę, by jak najdłużej zatrzymać resztki ciepła wysysane przez mokrą odzież. Najchętniej zwinąłbym się w kłębek jak jeż.

Dobiegły mnie odgłosy rozmowy. Niemiłe dźwięki obcego mi języka przypominały terkot pokutnej kołatki. Przedproże było zadaszone. Przynajmniej na Zawiszę nie lało. Ja stałem w deszczu. Na szczęście nie trwało to długo. Zawisza zszedł powoli po stopniach przedproża.

– Kupiec nie żyje. Wczoraj wyłowili go w porcie… – oznajmił.

Mój Boże, pomyślałem, co za kraj. Zrobiło mi się jeszcze zimniej.

– Co się tak trzęsiesz? – zapytał Zawisza, jakby wciąż jeszcze był w Perpignan i nie widział, co się dzieje wokół.

– Z żalu… W taką pogodę wpaść do morza… – wystukałem zębami.

– Trupa wyłowili z rzeki. Z Motławy.

– Aha.

– Zwłoki są w kaplicy, już był kondukt pogrzebowy. – Zawisza był wyraźnie poruszony. Spojrzał przez ramię na zamknięte drzwi. – Ciała już tu nie ma – powtórzył i dodał, jakby się chciał usprawiedliwić: – Dlatego nie złożymy kondolencji rodzinie. Jutro pogrzeb.

– To był… ktoś bliski? Rodzina?

Zawisza skrzywił się i pokręcił głową. Potem też objął się ramionami.

– Zimno. Chodźmy się ogrzać – zaproponował.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zawisza Czarny. Droga do króla

Подняться наверх