Читать книгу Zawisza Czarny. Droga do króla - Szymon Jędrusiak - Страница 8

2

Оглавление

Zatoka Bourgneuf, jesień roku Pańskiego 1391

Zatoka Bourgneuf na południe od ujścia Loary to miejsce, gdzie handlowano właściwie tylko jednym towarem – solą. Gruboziarnistą, gorszą od lüneburskiej, ale dzięki temu tańszą i łatwiejszą do sprzedaży. Dziesiątki statków rocznie odpływało stąd do Gdańska. To główny kierunek dostaw.

Zachodnia Francja poza oliwą, figami, rodzynkami i orzechami miała niewiele do zaoferowania Gdańskowi. W ogóle stara Europa znacznie więcej towarów wywoziła z tego północnego portu, niż tam wysyłała. Oczywiście objętościowo. Gdańsk, należący do krzyżackich Prus, handlował, ale większość towarów pochodziła z ziem leżących dalej na południe i na wschód. Bez dębów, buków i sosen z Polski stanęłyby stocznie w Anglii i Niderlandach, bez polskich cisów spławianych do Gdańska Anglicy nie wyprodukowaliby dość łuków i kusz, by prowadzić wojnę z Francją. Smołę, dziegieć i pak słano do Brugii i portów angielskich, popiół drzewny do Flandrii. Wosk i futra można było sprzedać na Zachód w każdej ilości. A jeszcze szybkimi krokami nadchodziła era zboża: Europa podnosiła się z kolan i chciała zaspokoić głód, ale nie nadążała z odtwarzaniem upraw zbóż. Już wkrótce polska pszenica będzie musiała wyżywić pół świata.

Statki wywożące towary z Gdańska należało w drodze powrotnej czymś wypełnić, żeby miały odpowiedni balast i zarabiały w obie strony. Najlepiej nadawała się do tego właśnie sól.

Przebieg szlaku wyglądał następująco: statki z Gdańska płynęły do portów flandryjskich i angielskich, tam zostawiały większą część ładunku i zimowały. Były to duże konwoje – w miastach Hanzy nazywano je Baienschiffe – liczące po piętnaście i więcej jednostek. Na wiosnę, łącząc się z innymi statkami hanzeatyckimi, żeglowały do zatoki Bourgneuf, by w tamtejszych salinach zaopatrzyć się w bretońską sól.

Kupcy musieli się bardzo starać, by na tę sól był w Gdańsku zawsze zbyt. Jak dotąd gdańszczanie zaopatrywali w nią całe Prusy i część ziem związanych z Polską. Duży rynek. Ale z południa napierała sól kamienna z okolic Krakowa. Gdyby wyparła tę zachodniofrancuską, mocno uderzyłoby to w zyskowność północnego handlu. Nie można było do tego dopuścić. Sól francuska była raison d’être ważnego szlaku morskiego przez cieśninę Sund, szlaku, który zapewniał olbrzymie dochody najpotężniejszym spółkom kupieckim Europy. Dopóki kontrolę nad polskim handlem sprawowały krzyżackie Prusy, dopóty można było spać spokojnie.

Informacji tych udzielił mi Leon Yosef de Carcasona, lekarz z Perpignan, który przywrócił mnie do życia po tragicznych wydarzeniach sprzed paru miesięcy, a potem przez cały czas mojej przymusowej rekonwalescencji był mi towarzyszem, nauczycielem i opiekunem.

To właśnie w Perpignan otrzymałem listowną wiadomość, że Ayhe, kobieta, którą kochałem ponad wszystko inne na ziemi, żyje. Że wiele miesięcy temu udało się jej zbiec z niewoli, że znajduje się w rękach Tidemana Stickera, niemieckiego handlarza niewolników, i że ten wiedzie ją ze sobą jak brankę. Podobno razem uciekli na północ Hiszpanii, by stamtąd udać się do Gdańska, miasta na krańcach ziemi, z którego pochodził niemiecki handlarz.

Leon Yosef de Carcasona, choć medyk, jak każdy dobry Żyd wiedział dużo o handlu i drogach. Poprosiłem go o radę, jak najszybciej i najbezpieczniej dotrzeć z Perpignan do tego odległego portu. Zatroskany o stan mojego zdrowia odradzał podróż lądową, zwłaszcza przez terytoria niemieckie. Niemcy, przestrzegał, pogrążyły się w chaosie, przemieniły w kraj rozbójników. Droga morska jest bezpieczniejsza. Sugerował, bym udał się na północ Francji. Nawet jeszcze teraz, mówił, późną jesienią, przy nabrzeżu w Collet można znaleźć jakiś gdański statek udający się do macierzystego portu.

Miałem wyruszyć w tę podróż w towarzystwie polskiego rycerza, Zawiszy, zwanego w Aragonii Il Nero albo dla wygody – Sulimą. Los związał nas ze sobą na aragońskiej ziemi i nie zamierzał na razie tych więzów rozsupływać.


Trzy tygodnie później opuszczaliśmy zatokę Bourgneuf na dużym trójmasztowcu, bardziej wydłużonym niż znane mi dotychczas kogi o charakterystycznych zaokrąglonych kształtach. Nasz statek, nazywany holkiem, miał ponad trzydzieści metrów długości i, jak zapewniał kapitan, ponad pięćset łasztów wyporności.

Kapitan, tęgi, niski Francuz o zaciętej i surowej twarzy, okazał się rozmownym człowiekiem. Nie wiedział, że jestem Żydem, zresztą nie wiem, czyby mu to przeszkadzało. Ponieważ Zawisza, którego ubiór i zachowanie świadczyły o szlacheckim pochodzeniu, nie traktował mnie jak sługę czy giermka, Francuz uznał zapewne, że dorównuję mojemu towarzyszowi statusem.

Kapitan od wielu lat pływał po północnych morzach i dużo wiedział o handlu. Był gadułą, a ja przez całą podróż umiejętnie grałem rolę nierozgarniętego szlachetki, lądowego szczura pogrążonego w podziwie dla jego wiedzy. Zdecydowanie wolałem nudne wywody w kapitańskiej kajucie niż przebywanie w dusznych i cuchnących pomieszczeniach pod pokładem.

Tam tłoczyli się żołnierze z francuskiej eskorty zakontraktowanej przez kupców do obrony przed plagą piractwa, jaka trapiła w tym czasie wszystkie morza północne, oraz różnej maści pasażerowie, głównie Niemcy: pielgrzymi, robotnicy pracujący w kopalniach w Hiszpanii i północnej Francji, a także kilku drobnych kupców z żonami.

Kapitan godzinami wymieniał towary, ceny, porty, gdzie dostarczał ładunki i skąd je zabierał. Zwróciła moją uwagę pewna myśl, której nie spodziewałem się usłyszeć od tego prostego człowieka. Stwierdził pewnego dnia, że gdyby miał pieniądze, zainwestowałby wszystko w duże statki, takie jak ten, na którym pływa. Bo zawsze będzie co wozić między Wschodem a Zachodem. Stara Europa miała bogate miasta, rozwinięty handel i manufaktury. Wschód Europy – ludny, ale zacofany – to wspaniały rynek zbytu, do tego dysponujący nieograniczonymi rezerwami budulca i żywności. Ten strumień tanich surowców musiał płynąć, by młyńskie koła starej Europy mogły mleć. Wymiana była więc naturalna i konieczna. Świat się podzielił. Kapitan twierdził, że na zawsze.

Zapewne z uwagi na porę roku pogoda nam nie sprzyjała. Nastały wietrzne dni. Ze wszystkich stron wypiętrzały się góry wody, mniej lub bardziej strome; statek albo wspinał się nagle na któryś ze szczytów, by za chwilę opaść w morską dolinę, albo rytmicznie kołysał się na boki.

Po kilku dniach smród, jaki wypełnił kajuty, stał się nie do zniesienia. Kto tylko miał dość odwagi i jako tako znosił chłód jesiennego morza, spędzał całe dnie na pokładzie.

Wszechobecny pod pokładem fetor brał się stąd, że każdy podróżny trzymał obok swojej koi urynał, wysokie i dość niestabilne gliniane naczynie, do którego oddaje się mocz i wymiotuje. Większość naszych towarzyszy źle znosiła morskie kołysanie, więc naczynia szybko się wypełniały, a potem wywracały, potrącane przez przepychających się pod pokładem podróżnych.

Prawdziwe szaleństwo rozpoczynało się z nastaniem świtu, gdy kiszki zaczynały pękać w szwach i wszyscy, jeden po drugim, wybiegali na pokład i ruszali w stronę dziobu, gdzie ustawione były wygódki. Już po chwili tworzyły się przed nimi długie kolejki ludzi poskręcanych w dziwnych pozach.

Sprawa opróżniania kiszek stała się dramatyczna podczas sztormu, jaki złapał nas tuż przed wpłynięciem do cieśniny Sund. Potężne fale poczęły wdzierać się na pokład i zalewać wygódki. Każdy, kto w nich przebywał, narażał się na całkowite przemoczenie. Dla tych, którzy nie zaopatrzyli się w ubrania na zmianę, oznaczało to spędzenie reszty podróży w mokrej odzieży, co w połączeniu z zimnym wiatrem groziło ciężką chorobą. Podróżni rozbierali się więc do naga, pędzili na pokład i kucali w strugach deszczu, gdzie popadnie, w nadziei, że fale i tak zmyją nieczystości. Wywoływało to salwy śmiechu współpasażerów, zwłaszcza gdy nago paradowała nadobna otyła matrona, i wściekłość ze strony marynarzy, których czekało w porcie szorowanie pokładu.

Wszystkie te żałosne obrazki i zapachy można było jakoś wypchnąć z pamięci zaraz po zejściu na ląd. Opanowało nas jednak coś, czego nie dało się tak łatwo pozbyć. To były wszy. Tysiące żyjątek, które nasi towarzysze podróży hodowali we włosach i brodach, szybko znalazło sobie drogę także do naszych brudnych, przepoconych ciał.

Z rozbawieniem przyglądaliśmy się, jak podróżni, korzystając z chwil bezdeszczowej pogody, rozsiadali się na pokładzie, by w gronie najbliższych oddawać się wzajemnemu iskaniu. Po kilku dniach Zawisza i ja robiliśmy to samo. Bardzo nas to do siebie zbliżyło. Intymność tego rodzaju ma swoje dobre strony. Między panną i młodzieńcem prowadzi niechybnie do wybuchu uczucia. Pomiędzy mężczyznami jest jak braterstwo broni – skłania do szczerych rozmów i zwierzeń.

I tak oto dowiedziałem się, że Zawisza z równie wielką niecierpliwością jak ja oczekiwał wyjazdu z Perpignan. Z trudem znosił tygodnie bezczynności w oczekiwaniu na rozwiązanie sądowych problemów, które ciążyły na nim w związku z wypadkami w Brugii.

Dwie sprawy wymagały pilnego powrotu Zawiszy do Polski i spędzały mu sen z powiek. Pierwsza to zły stan zdrowia jego najstarszego brata. Oddział, którym dowodził – tyle Zawisza wyczytał z listów – został napadnięty podczas patrolowania szlaku handlowego do Prus. Kruczek, bo tak nazywano jego brata, stracił wszystkich ludzi, a sam ciężko raniony wiele miesięcy walczył o życie. Z ostatnich nowin, jakie dotarły do Zawiszy przed opuszczeniem Perpignan, wynikało, że Kruczek będzie żył, ale rokowania co do jego pełnego powrotu do zdrowia nie były dobre.

Druga sprawa była natury politycznej. Niepokojące wieści dochodziły z Prus. Zakon krzyżacki od lat szykował się do wojny z Polską, a teraz odniósł nad nią potężne zwycięstwo w cichej wojnie, jaką prowadziły wywiady obu krajów. Sulima otrzymał rozkazy pilnego spotkania się w tej sprawie z pewnym gdańskim kupcem, ale nie zdradził więcej szczegółów. Była to dla mnie o tyle pomyślna okoliczność, że mój towarzysz łatwo dał się namówić na podróż do ojczyzny drogą morską, przez Gdańsk.

Zawisza zawarł pewne znajomości wśród załogi: siadywał na pogawędki z dwoma Polakami z Osieku, ubogiej rybackiej dzielnicy Gdańska. Ojcem i synem. Byli flisakami i rybakami. Zaciągali się jako marynarze na statki, gdy zyski z połowów i przewozu towarów okazywały się zbyt małe, by z zarobionych pieniędzy przeżyć zimę. Wyróżniali się spośród załogi. Brodaci, bo hańbą na morzu okrywa się ten, kto nie ma brody, ale czyści i schludni, jeżeli można tak było powiedzieć o marynarzach, i na ogół trzeźwi. Nie wiem, czy była to kwestia pochodzenia, czy łączącego ich pokrewieństwa. Ojciec na ogół trzyma fason przy synu, a syn nie ma uciechy w pijaństwie, jeśli czuje na sobie wzrok ojca.

W końcu pokonaliśmy cieśninę Sund i ostatniego dnia września roku Pańskiego 1391 znaleźliśmy się u celu podróży.

Zawisza Czarny. Droga do króla

Подняться наверх