Читать книгу Zawisza Czarny. Aragonia - Szymon Jędrusiak - Страница 10
1
ОглавлениеSaragossa, 8. dzień miesiąca tiszri roku 5151, dla chrześcijan niedziela, 25. dzień września roku Pańskiego 1390
Obudziłem się zziębnięty. Siadłem na brzegu łóżka, narzuciłem na ramiona miękką baranicę, w bezruchu czekałem na ciepło i przypływ myśli. I na wschód słońca.
Rozgrzany, w pełni już świadomy, kim i gdzie jestem, usłyszałem łomot. To nocni strażnicy z bractwa Lelezmuroz, odpowiedzialni za bezpieczeństwo żydowskiej aljamy, snuli się po ulicy i walili kijami w okiennice. Schodzili już z patrolu i to było ich ostatnie zadanie: dopilnować, aby nikt nie zaniedbał porannej modlitwy. Przepędzali Żydom sny z głów, gorliwcy.
Gdy po odgłosie kroków poznałem, że są już pod moim oknem, gwałtownie rozwarłem okiennice, wzniosłem na wysokość okna pełny po brzegi nocnik i chlusnąłem na zewnątrz. Na dźwięk przekleństw stanąłem na taborecie i wychyliłem się na ulicę; posłałem obu strażnikom gorące przeprosiny, udając zaskoczenie. Byłem usprawiedliwiony: okno, jedyne w mojej izbie, zostało przez budowniczych wybite wyjątkowo wysoko, bo miał tu być skład narzędzi, i mogłem nie widzieć, co działo się na zewnątrz.
Szybko schowałem głowę, bo w moją stronę już leciały kamienie. Kilka z łoskotem wpadło do izby, obijając się o okiennice i ściany.
Rozpoznałem dzisiejszych strażników: byli to Jacob i Abram. Odkąd wstąpili do bractwa Lelezmuroz, z psią gorliwością stanęli na straży porządku i pobożności, a ich surowe młodzieńcze twarze stężały z dumy. Teraz pewno pójdą ze skargą do rabina.
Otrząsnąłem się z resztek snu, zacząłem odmawiać poranną modlitwę, ale nie mogłem się skupić. Tego dnia, najważniejszego dnia w moim życiu, jak wówczas uważałem, wszystko miało się rozstrzygnąć. Miałem nadzieję, że los rzuci mi wreszcie dobrą kość do gryzienia.
A oto jak przedstawiały się moje sprawy.
Co roku ósmego dnia tiszri mój wuj, jeden z najzamożniejszych i najsławniejszych obywateli Saragossy, rozsyłał przez posłańca zaproszenia do wybranych żydowskich przedsiębiorców, kupców i bankierów. Spotkanie odbywało się zawsze dwunastego dnia tiszri, tuż po zachodzie słońca. Data była uświęcona tradycją, wszyscy w Saragossie ją znali. No, może nie wszyscy, ale na pewno ci, którzy dotykali pieniądza częściej od innych.
Wierzyłem, że to nie przypadek sprawił, iż polecono mi, bym dziś pozostał w domu i nie szedł do warsztatu, gdzie przyuczano mnie do zawodu tkacza.
Obudziła się we mnie nadzieja, że to właśnie ja dostąpię zaszczytu rozniesienia zaproszeń i że wreszcie odmieni się mój los. Ta nadzieja miała swoje podstawy. Jeszcze do niedawna – oprócz drugiej żony mojego wuja, Estery, starego sługi Azmela i niewolnicy Ayhe – przebywali pod tym dachem dwaj synowie Salomona: Vidal i Dolz. Do tej pory to jeden z nich roznosił zaproszenia, obaj byli bowiem szykowani przez ojca na dziedziców rodzinnego interesu. Ale od jakiegoś czasu widać było coraz wyraźniej, że nie wzięli po ojcu ani błyskotliwego umysłu, ani pracowitości. Upodabniali się do matki: potrafili niestrudzenie godzinami opowiadać nudne historie, ale gdy trzeba było ruszyć głową – szybko się męczyli, czym ranili serce ojca. Wyrośli z jego krwi na postawnych mężczyzn i zapewne cieszyli się głęboką ojcowską miłością, ale wuj, Salomon Abnarrabí, chyba nie zamierzał powierzać im odpowiedzialności za rodzinny majątek; rok temu kupił winnicę w pobliskiej wiosce, około trzydziestu mil od Saragossy, i wysłał tam synów, by zajęli się wytwarzaniem koszernego wina. Takie wino zawsze znajdzie kupców, niezależnie od talentów winiarzy, zwłaszcza jeśli będzie pochodziło z winnic rodziny Abnarrabích. Handel winem to pewny i niewymagający specjalnej bystrości interes.
Dolz i Vidal mieli pojawić się dopiero jutro, na kolacji w wigilię Jom Kippur. Ktoś więc musiał ich dziś zastąpić…
Na nowo uświadomiona nadzieja przyspieszyła bicie serca. Zsunąłem skórę z ramion. Na ciepłe ciało włożyłem chłodną koszulę i tę samą od lat tunikę. Mogłem wprawdzie skorzystać z dużo porządniejszej sukni po Dolzu, bo byłem od niego drobniejszy i kilka rzeczy zostało mi wspaniałomyślnie podarowanych, gdy przestały już pasować na pierwszego właściciela, ale dziś nie chciałem przypominać żadnego z moich przyrodnich braci, zwłaszcza Dolza, który wyrósł na strojnisia na przekór ojcu. Bo Salomon Abnarrabí, choć zamożny, na co dzień nosił się bardzo skromnie i występował przeciw zbytkowi w ubiorze. Jedynie na podróż przywdziewał coś elegantszego. „Poza miastem – moje szaty, ale w moim mieście – moje imię”, powtarzał synom. Na nic się to zdało, bo Dolz sprawił sobie szkarłatny kubrak, a ostatnio widziano go, jak paradował w modnych wśród saragoskiej arystokracji cracowes, trzewikach o zakrzywionych szpicach, tak długich, że – jak szydził Salomon – przyspieszając kroku, można się było zranić w policzek.
Wszystko, co nadawało się do ubrania, trzymałem w starym, pięknym kufrze zdobionym kością słoniową, jedynej pamiątce po rodzicach. Poza nim wyposażenie pokoju stanowiły dwa taborety, mały stolik i łóżko, które wykonał przed laty stary, samotny, prawie niewidomy stolarz. Rzemieślnik ów korzystał z pomocy mojej przybranej rodziny (wuj często zlecał mu drobne prace), a ja zapamiętałem go jako wiecznie smutnego człowieka. Chyba na pamiątkę swych nieszczęść zbił mi to łóżko z tak świeżego cyprysu, że do dziś płakało i brudziło żywicą.
W kącie izby leżało kilka owczych skór różnej wielkości – największy mój skarb. Z powodu bliskości wody i gór powietrze w Saragossie często niosło wilgoć i zimno, a ja z racji mizernej postury byłem wrażliwy na chłód; nawet latem lubiłem na noc owinąć sobie stopy baranicą.
Mój pokój miał zaledwie dziesięć łokci na sześć, a mieścił się na pierwszym poziomie, przy kuchni. Do jednej ze ścian przylegał kuchenny piec, co w upalne dni bywało przekleństwem, ale podczas chłodniejszych jesiennych i zimowych miesięcy dawało przyjemne schronienie przed chłodem. Każdej zimy spędzałem wiele godzin dziennie, przywierając do ciepłych cegieł. Odkryłem, że to pomaga w nauce: czytałem szybko jak najwięcej wersetów z Talmudu, a potem, przyklejony do ściany i wdzięczny Bogu za dar ciepła, powtarzałem je na głos. Im więcej udało mi się przeczytać i zapamiętać, tym dłużej grzałem plecy o piec. Wyćwiczyłem pamięć na tyle, że potrafiłem po jednokrotnym przeczytaniu całej stronicy wyrecytować ją bez przekręcenia choćby jednego słowa. Miałem w tym kierunku wyjątkowe uzdolnienia.
Męczył mnie niedostatek światła, gdyż pokój miał tylko to jedno małe okno, wychodzące na szeroką ulicę oddzielającą dzielnicę żydowską od reszty Saragossy. Spełniało ono bardzo ważną funkcję – służyło Ayhe, arabskiej niewolnicy, do potajemnych nocnych eskapad. Chcąc nie chcąc, stałem się z powodu tego okna jej powiernikiem.
Tak więc trwałem w oczekiwaniu na to, co się stanie, targany na przemian dobrymi i złymi przeczuciami. Przecież Abraham Abencanyas, właściciel warsztatu, gdzie uczyłem się zawodu, dawał mi już wcześniej do zrozumienia, że rozmawiał o mnie z Salomonem. Ale może to wszystko złudzenie, płonne nadzieje? A może wuj chce mi oznajmić koniec nauki, uczynić ze mnie pastucha albo rolnika w winnicach swych synów, bo nie nadaję się nawet na tkacza? Przecież mistrz wiele razy załamywał nade mną ręce, ubolewał, że nie dość sprawne mam dłonie, by z rzemiosła utrzymać rodzinę. Prawda. I znów z lęku i podniecenia silniej zabiło mi serce. Jeśli tak miałoby się stać, jeśli moje nadzieje miałyby się okazać niedorzecznym przywidzeniem, jeśli Salomon Abnarrabí mnie zawiedzie… Tak, odejdę, ucieknę z tego domu! Choćbym miał się przechrzcić i na zawsze porzucić rodzinę Abnarrabích!
Ubrany usiadłem ponownie na brzegu łóżka, bacząc, by nie pobrudzić się żywicą, i czekałem na przyzywający głos wuja.
Jakże pragnąłem zostać przyzwany! Potrzebowałem jego łask, jego nauk, doświadczenia, ale przede wszystkim – wyznam szczerze – pragnąłem wygodnego i dostatniego życia, które, jak mi się wówczas wydawało, tylko on mógł mi zapewnić. Przerażała mnie samodzielność, zarabianie na kawałek chleba i dzban wina ciężką pracą od świtu do zmierzchu, dzień w dzień, bez żadnej nadziei na odmianę losu. Ten okropny warsztat, w którym spędziłem ostatnich parę lat, pokrzykiwania majstra, te hałaśliwe młoteczki, kołowrotki i wiecznie plączące się nici – wszystko to napawało mnie obrzydzeniem. Cierpiałem tam z każdym dniem bardziej. Czułem, że zostałem powołany do innego życia, i błagałem Boga, by dał mi szansę. Obym tylko został przywołany, a będę wujowi służył jak pies, nie cofnę się przed niczym.
Salomon Abnarrabí był niezwykłym człowiekiem. Posiadał dar zjednywania sobie ludzi. Jego bogactwo miast zawiści przynosiło mu podziw i szacunek. Wszyscy widzieli, że pomnaża odziedziczony majątek dzięki ciężkiej pracy i wyjątkowym talentom, i to w czasach, gdy inni popadają w ruinę i hańbę.
Starzy Żydzi mówili, że odkąd sięgają pamięcią, widzą same cierpienia. Najpierw nieurodzaje, a od straszliwego roku 1348 – zarazy, jedna po drugiej, wyludniały całe wsie i miasta; bankructwa pogrążały zarówno uczciwych, jak i tych, którzy dorabiali się na ludzkiej krzywdzie. Potem na długie lata nastała straszna wojna z Kastylią, wojna Dwóch Piotrów, jak ją nazywano, i znowu śmierć patrzyła ludziom w oczy; hordy najemników przetaczały się przez kraj, by grabić, mordować i palić.
Pierwszym, jak wspominają Żydzi, który powstał z wojennych popiołów, był Salomon Abnarrabí. Udał się do Calatayud, miasta leżącego przy granicy z Kastylią, gdzie przed wojną Dwóch Piotrów rozkwitał handel, głównie za sprawą kupców z Katalonii. Ale na wieść o nadciągającej pożodze kupcy ci przenieśli swe kramy do neutralnej Nawarry, by tam przeczekać niepewny czas. Postąpili roztropnie, bo żadne aragońskie miasto nie ucierpiało tak jak Calatayud: nie stawiało wielkiego oporu, mimo to bombardowane ognistymi pociskami z katapult zostało niemal doszczętnie zniszczone; zapadło się, grzebiąc w gruzach wielu mieszkańców. Gdy w końcu po latach nastał kres tej strasznej wojny, wydawało się, że handel do Calatayud już nigdy nie powróci. Spalony plac handlowy, poburzone budynki, żałoba po ofiarach i brak jakiejkolwiek nadziei w ludziach – oto co zastał Salomon Abnarrabí, gdy tam przybył.
Za pieniądze swoje i pożyczone odbudował plac; dostał od władz obietnicę bezczynszowej dzierżawy na wiele lat, jeśli tylko uda mu się sprowadzić na powrót kupców. I stało się: Katalończycy w kilka miesięcy powrócili z towarami, sklepami i pieniędzmi, gdyż Nawarra, co słusznie przewidział Salomon, nawet w trzeciej części nie dawała takich możliwości handlu jak leżące u styku dwóch potężnych rynków Calatayud. Salomon pobierał czynsz, dostarczał towary, udzielał pożyczek, jednym słowem – rozkwitał.
Silny finansowo postanowił odbudować nadwątlone przez wojenny czas kontakty ze swoim kuzynem z Majorki, gdzie wojna nie poczyniła szkód, a żydowskie gminy działały prężnie. Jednym z ważniejszych towarów eksportowych Majorki były kusze. Tu, na półwyspie, wojna spustoszyła arsenały obu walczących królestw, był więc doskonały czas na handel bronią. Wykorzystując rodzinne więzi i swą pozycję w Calatayud, Salomon wystarał się o specjalne zezwolenie i szybko wyrósł na największego dostawcę.
Sięgnąwszy szczytów sławy i bogactwa, postanowił podzielić się fortuną, w jej duchowym i materialnym wymiarze, ze swoimi braćmi. Zaczął zapraszać do domu – nie do synagogi, co nie spodobało się ówczesnemu rabinowi – najbardziej wpływowych i zamożnych żydowskich obywateli Saragossy. Ustanowił przy tym surowe zasady: jeśli mimo jego pomocy, kredytu, dobrych rad ktoś nie rozwijał handlu należycie i nie przynosił tym samym korzyści gminie – wykluczano go ze spotkań. Przynależność do tego gremium szybko stała się zaszczytem, powodem do dumy dla całej rodziny zapraszanego, ale przede wszystkim zapewniała stabilne i bezpieczne prowadzenie interesów. Ktoś, kto znalazł uznanie w oczach Salomona Abnarrabíego, był chętnie zapraszany do spółek handlowych, szybciej spłacano mu długi i nie oszukiwano w obawie przed potępieniem ze strony mojego wuja.
Trzeba przy tym wiedzieć, że Salomon wspierał datkami różne organizacje, ale najchętniej i najhojniej – Lelezmuroz. Wciągał do niego młodych i silnych Żydów. Nie ukrywał, że chciał uczynić z Lelezmuroz siłę zdolną do obrony aljamy przed atakami chrześcijan. Żydzi nie mogli posiadać ostrej broni, ale zwarta grupa odważnych mężczyzn uzbrojonych w pałki i gotowych w każdej chwili stanąć do walki miała działać odstraszająco. Mówiło się po cichu, że wuj wykorzystywał często tych młodych osiłków do swoich prywatnych celów: nękał dłużników, straszył konkurencję, zapewniał ochronę zaprzyjaźnionym kupcom.
Do Salomona poczęli garnąć się mężczyźni podobnej jak on profesji, z podziwem podpatrując, jak zapełnia i opróżnia magazyny, oraz Żydówki, które zawsze – a w czasach złych szczególnie – sprzyjały majętnym, bo widziały w nich ocalenie przed nędzą, boską karą. Choć tu, trzeba przyznać, Salomon nie ulegał pokusom. Wiele było plotek, gadania, ale dowodów nikt nie zdobył.
Z rozmyślań wyrwał mnie mocny głos dochodzący z patio:
– Aaronie! Przyjdź tutaj, chcę z tobą porozmawiać.
Wziąłem głęboki wdech, uspokoiłem bicie serca. Spojrzałem w okno: słońce było już wysoko i zapewne wypędziło z najwęższych zaułków resztki porannego chłodu. Zapowiadał się ciepły dzień.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.