Читать книгу Zawisza Czarny. Aragonia - Szymon Jędrusiak - Страница 7
Saragossa
Оглавление27. dzień miesiąca elul roku 5146, wedle miary chrześcijan 1 września roku Pańskiego 1386
Szykowałem się do szkoły. Nie spodziewałem się niczego szczególnego po tym dniu. Na koszulę – odkąd pamiętam, była na mnie za duża – wciągnąłem tunikę w naturalnym kolorze wełny, zamiast pasa zacisnąłem zwykły rzemień, a na stopy wsunąłem sandały na cienkim korku, które nie przydawały mi ani powagi, ani wzrostu.
Szkoła znajdowała się w starej dzielnicy żydowskiej, a nasz dom w nowej, przeszedłem więc dzielący obie części trakt el Coso i minąwszy główną bramę, zwaną la Ferriza, znalazłem się w pradawnej części żydowskiej aljamy, zamkniętej murami z rozkazu króla dawno temu, tak dawno, że nie żył już nikt w Saragossie, kto pamiętałby czasy otwartego miasta. Panowały tu ciasnota i zaduch; ulice układały się w nieładzie, placyki mające dawać wytchnienie w tym budowlanym natłoku były zbyt małe, domy wpychały się jeden w drugi, tak że każdy łokieć ziemi czy wystający kamień z niestarannie ułożonego ogrodzenia były tu wystarczającym pretekstem do sąsiedzkich kłótni.
Doszedłem do Castillo, czyli wznoszącego się nieopodal głównej bramy zamku – żydowskiego schronienia podczas zamieszek, a więzienia, rzeźni i synagogi w czasach spokojnych. Skręciłem w lewo w ulicę de la Carnicería, czyli Rzeźniczą (tak ją nazywano, bo wychodziła wprost na zamkową rzeźnię), by przeciskając się między przechodniami i ceglanymi fasadami niewielkich domów, wejść w ulicę de la Argentería, czyli Jubilerską, bo upodobali ją sobie wytwórcy srebrnych precjozów. Tędy dochodziło się do niewielkiego placu z główną synagogą miasta, targiem mięsnym i szkołą talmudyczną, w której uczyłem się już od sześciu lat.
De la Argentería była najwęższą ulicą żydowskiej dzielnicy. Starsi chłopcy, gdy wyciągnęli ramiona, mogli przejść ją całą, dotykając czubkami palców przeciwległych fasad domów. Dzieciom się to nie udawało, tak więc wszyscy co jakiś czas poddawaliśmy się tu próbie dorosłości. Z mojej grupy tylko trzej chłopcy ją zaliczyli: Jacob, Abram i Izaak. Nic dziwnego, byli najstarsi. Wszyscy trzej mnie prześladowali. To przez nich lata szkoły wspominam z goryczą.
Jacob i Abram to bliźniacy zrodzeni z handlarki mięsem i saragoskiego wytwórcy łapci. W szkole często się z nich śmiano, bo wokół ich domu, położonego niedaleko szkoły, zawsze cuchnęło bydlęcymi skórami, które łapciarz suszył w obejściu. Kiedy smród przybierał na sile, dzieci w szkole na widok Jacoba i Abrama ostentacyjnie zatykały nosy. A ci brali wówczas odwet na mnie, bo miałem niepewne pochodzenie i nie umiałem się bronić.
Izaak z kolei uchodził za najsilniejszego w całej szkole; wyrósł na olbrzyma, bo jadał dużo i dobrze – jego ojciec handlował mięsem i pełnił funkcję oficjalnego rzezaka saragoskiej gminy.
Wszyscy trzej pochodzili z niższych warstw żydowskiej społeczności i trzymali ze sobą. Ja natomiast od śmierci matki mieszkałem w domu wuja, Salomona Abnarrabíego, jednego z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych Żydów Saragossy.
Kiedy mijałem kilka ustawionych koło siebie nędznych straganów, z bocznej uliczki prowadzącej do domu łapciarza uderzył mnie wyjątkowo dziś napastliwy smród wyprawianych skór. Chłopcy, którzy nadchodzili z tego kierunku, gdy tylko zobaczyli Jacoba i Abrama, chwycili się za nosy. Rozpadało się. Jeden z uczniów poślizgnął się na mokrym progu i wolał się potłuc, niż odjąć rękę od twarzy. Roześmiałem się na ten widok i również zatkałem nos. Abram to zobaczył. Natychmiast podszedł i uderzył mnie łokciem w brzuch.
– Dziś umrzesz ze śmiechu, brudasie!
Pod koniec lekcji znów zaczęło padać. Po szkole – zamiast wymierzyć mi zwykłe kuksańce, czego się spodziewałem – trzej oprawcy wzięli mnie pod ramiona i zawlekli do małej szopy, gdzie w deszczową pogodę ojciec Jacoba i Abrama chował świeże skóry przeznaczone do suszenia. Tam cisnęli mnie na ziemię.
W szopie stało kilkadziesiąt drewnianych ram z rozpiętymi na krzyż owczymi skórami. Niektóre ruszały się od robaków. Smród odjął mi oddech. Huczało od much.
Jacob trzymał drzwi otwarte na oścież, żeby było cokolwiek widać. Abram pochylił się nade mną. Prawą ręką złapał mnie za tunikę pod szyją, a lewą wycelował w środek szopy, wrzeszcząc mi w twarz:
– Patrz, jak skończysz! Zedrzemy z ciebie skórę jak z tych owiec, padalcu. Śmierdziało ci? To sobie tu posiedzisz, aż skruszejesz.
Najbardziej bałem się Izaaka. Jacob i Abram częściej mi dokuczali, ale Izaak potrafił mocniej bić. Teraz on pochylił się nade mną.
– Zanim zedrą z ciebie skórę – sapał – powisisz za nogi… Przyjdę wieczorem i poderżnę ci gardło, żebyś odciekł, a rano sprzedam mięso gojom. Często u nas kupują. Chciało się mamusi parzyć z gojem? To ty też do nich trafisz… po kawałku.
Podniósł mnie z ziemi i pchnął na ścianę. Uderzyłem w nią tyłem głowy i prawie straciłem przytomność. Słyszałem, jak zamykają za sobą ciężkie drzwi na skobel. W całkowitej ciemności bzyczenie much stało się jeszcze bardziej dokuczliwe. Dusiłem się od smrodu, szopa była szczelna, nie miała okien. Siedziałem oparty o ścianę, bojąc się ruszyć z miejsca, by nie wpaść na rozwarte jak do uścisku owcze skóry.
Po wielu godzinach szum deszczu ustał i wąski snop słonecznego światła przebił dach, rozświetlił w swym wnętrzu gęste od pyłu powietrze i zatrzymał się na stole. Muchy zaczęły się pchać do tej jasnej plamy, by ogrzać tłuste cielska. Zapadałem w drzemkę albo traciłem przytomność. W majakach między snem a jawą widziałem swoich oprawców, jak wieszają mnie u powały. Chwilami odzyskiwałem przytomność umysłu, otwierałem oczy. Słoneczna plama powoli jak ślimak przesuwała się po stole. Gdy za którymś razem na nią spojrzałem, ukazał się w niej kawałek drewnianej rękojeści. Potem już bez ruchu, nie zważając na muchy wpychające mi się do oczu i ust, śledziłem wzrokiem żółty krąg, jak powoli sunął po szerokim nożu, aż ześlizgnął się z czubka ostrza i zgasł. Po chwili znów usłyszałem krople deszczu bijące o dach.
Musiało minąć sporo czasu. Oprzytomniałem na hałas gwałtownie rozwartych drzwi. Zobaczyłem w nich Izaaka.
Szopa rozjaśniła się na chwilę, a ukrzyżowane skóry wychynęły z ciemności. Izaak, gdy mnie dojrzał, puścił drzwi i te zamknęły się z łoskotem, znów pogrążając wnętrze w mroku. Szedł powoli w moją stronę, potykając się o ramy. Hałas i gwałtowny napływ świeżego powietrza rozbudziły roje much, które znów rozpętały wściekły jazgot, zagłuszając jego kroki; uderzały po twarzy, szyi, rękach, jak targany wiatrem suchy deszcz. Wstałem i ostrożnie podszedłem do stołu. Bardziej w wyobraźni niż oczami zobaczyłem, jak Izaak nachyla się nad miejscem, gdzie przed chwilą siedziałem. Wyciągnął rękę i natrafił na pustkę. Stanąłem tuż za nim, widziałem zarys jego postaci. Izaak wyprostował się i powoli, niepewnie obracał głowę w jedną i drugą stronę, starając się coś dostrzec w mroku. Uniosłem nóż. Gdy gwałtownie się odwrócił, uderzyłem na odlew. Ciepła krew zalała mi oczy, a lawina much zwabiona jej słodkim zapachem runęła na mnie i przydusiła jak zarzucony na głowę koc.
Znalazł nas ojciec Jacoba i Abrama, właściciel garbarni. Izaak miał rozcięte gardło, ja leżałem nieprzytomny obok. Krew nie zdążyła jeszcze wsiąknąć w ziemię. Obok ciała Izaaka znaleziono ciężki nóż do skórowania.
Miałem wówczas czternaście lat. Sprawę oddano pod osąd merina. Groziła mi albo grzywna za nieumyślne zadanie śmierci, albo szubienica za morderstwo. Werdykt zależał od sędziego i od nacisków, jakim zostanie poddany. Sprawa ciągnęła się kilka miesięcy. Abram i Jacob ze łzami w oczach zeznali, że zamknęli mnie w szopie dla żartu, nie zamierzali zrobić mi krzywdy. W sądzie królewskim dzięki autorytetowi mojego wuja uznano, że zabiłem Izaaka nieumyślnie. Wieszanie wyrostka nic by królowi nie dało, a tak Salomon Abnarrabí wpłacił do jego kasy pięćset florenów kary przewidzianej prawem w takich przypadkach. Uratowało mnie też to, że widziano w okolicy szajkę złodziei. Sędzia musiał brać pod uwagę, że to oni mogli zakraść się do szopy i dokonać zbrodni. Ja nigdy się do niej nie przyznałem. Ani przed sobą, ani przed światem.
Zostałem przeniesiony do szkoły w nowej dzielnicy żydowskiej.
Na skutek tego tragicznego wypadku i poruszenia, jaki wywołał w całej żydowskiej Saragossie, wuj zdecydował po roku, że nie będę kontynuował nauki (mimo iż magid, nauczyciel, przepowiadał mi karierę rabina) i postanowił znaleźć dla mnie jakiś warsztat, gdzie mógłbym przyuczyć się do zawodu. Jedynym Żydem, który zgodził się mnie przyjąć, był Abraham Abencanyas, przyjaciel domu, wielki kupiec i najlepszy tkacz w Saragossie.