Читать книгу Uniwersum Metro 2035 - Szymun Wroczek - Страница 10

Оглавление

Raz, dwa. Raz, dwa. Idziemy przez Afrykę.

Rudyard Kipling

– Grupa „Słoneczko”, pobudka!

Zaczęło się, pomyślał Maks. Dał organizmowi ostatnią chwilę wytchnienia, po czym szybkim ruchem odrzucił koc – cienki, prawie niedający ciepła – i zeskoczył z pryczy. Betonowa podłoga ukłuła go chłodem.

– Grupa „Karczoch”, pobudka! – daleki głos.

Wybuch wściekłości był porażający, na jakiś czas Maks przestał nawet odczuwać piętami chłód betonu. Drugą grupę budzono o dziesięć sekund później. Dranie!! Nienawidzę ich, pomyślał Maks. Potem do niego dotarło, że robiono to celowo. Dziel i rządź. Klasyka. Im więcej ludzi nienawidzi się nawzajem, tym łatwiej nimi kierować.

Maks zrozumiał to w jednej chwili, ale nienawiść do „karczochów” nie zmalała.

Wręcz przeciwnie.

Obok niego przeklinał Uberführer – miejscowy skinhead. Postawny, z ogoloną na łyso głową. To ostatnie zresztą nikogo nie dziwiło. Wszystkich sprawiających trudności wychowawcze golono, podobno z powodu wszy. Rodzimych „faszystów” tym bardziej.

Uber w połatanych gaciach (sort mundurowy numer dwa) rozcierał sobie stawy, strzelał knykciami, kręcił głową. Maks widział, jak na nagich plecach skinheada grają zarośnięte blizny. Od noża, od kul… różne. Oparzenia. Dziwne: szramy na łopatkach układały się w rysunek – jakby wcześniej były tam skrzydła, ale potem albo spłonęły, albo wycięto je z ciałem.

Anioł, kurna.

„Ha, nie miałbym ochoty spotkać się z takim »aniołem«”, pomyślał Maks.

– Śpimy?! – Do pomieszczenia zwalił się Junta, „niańka” grupy „Słoneczko”, ogromny typ w wyszmelcowanym waciaku. Z rozdarcia na brzuchu sterczał strzęp brudnej żółtej waty. – Komuś wysłać specjalne zaproszenie?!

Specjalnego nie było potrzeba. Grupa „Słoneczko” w pełnym składzie rzuciła się do wyjścia i ustawiła w szeregu na korytarzu…

– Naprzód! – zakomenderował Junta.

Pobiegli. Tunel, oświetlony rzadko rozmieszczonymi lampami, zakołysał się przed oczyma. Sprawiający trudności wychowawcze, trzęsąc się z zimna i szczękając zębami, brnęli w ślad za „niańką”. Z niedostatku snu zataczali się jak przy silnym wietrze.

Ale nikt nie upadł.

Inaczej Junta kazałby wszystkim wrócić się i biec od nowa. I jeszcze raz, jeśli trzeba. Przy całej swojej małpokształtnej powierzchowności – czoło niskie na dwa palce, gruby nos, zniekształcone uszy – „niańka” bynajmniej nie był głupi, a w swojej okrutnej pomysłowości mógł dać fory komukolwiek. Wychowawcy niańkę cenili – w jego grupie zdarzenia nadzwyczajne miały miejsce wyjątkowo rzadko…

Dopóki nie pojawił się Maks.

A potem do „Słoneczka” przeniesiono z lazaretu Ubera i zrobiło się całkiem wesoło.

– Nie zostawać w tyle! – warknął Junta.

Kolumna dobiegła do tunelowego węzła sanitarnego, zwolniła nieco, po czym cała wsunęła się w śmierdzące betonowe wnętrze – ludzi jakby zassało pod ciśnieniem. „Szybciej, ruchy, ruchy!” W nos uderzyła zastała woń moczu i wściekle chemiczny, przeczyszczający mózg aż do płatów czołowych zapach chlorowego środka dezynfekcyjnego. Sprawiający trudności wychowawcze ustawili się w szeregu wzdłuż rynny pisuaru, ktoś pośpieszył do kabiny…

Maks wysikał się i zdążył podejść do umywalni jako jeden z pierwszych. Chrzęst zardzewiałego metalu, plujący kran, strużka mętnej, letniej wody.

Dokładnie umył sobie ręce, twarz, za uszami. Przepłukał usta, wyczyścił palcem zęby. Trzeba się utrzymywać w czystości, inaczej już po tobie. Zgnijesz żywcem. Będziesz jak te gnilaki. Wzdrygnął się.

Wtem ktoś go szturchnął w plecy: ruszaj się, kolejka jest! Rozbłysk. Powstrzymał się. W innym czasie, w innym miejscu już by złamał tamtemu nos. Ale „szkoła życia” na Zwiozdnej zrobiła z Maksa nowego (pozytywnego, kurna) człowieka. Bodaj jedyne, za co można dziękować tutejszym porządkom.

Dlatego spokojnie, nieśpiesznie otrzepał ręce i przeszedł obok tego, który go ponaglał. „Nie patrz”, polecił sam sobie Maks. „Nie zapamiętuj”. Inaczej cholerna gęba wryje się w mózg i wróci, żeby ją stąd wykopać. A ja nie mam na to czasu. Zwłaszcza dziś.

– Khy! Khy!

Maks zamarł. Odwrócił się gwałtownie, bezwiednie zahaczając wzrokiem o tamtego. A niech to! Ale już było za późno: zapamiętał.

– Khy! M-matko! – znajomy głos.

Maks runął z ogłuszająco ryczących niebios wściekłości na smutny beton węzła sanitarnego i zaklął. Jasne, akurat dzisiaj…

Prawo wszechświatowej podłości w akcji.

Uber pochylił się, oparł rękami o brzeg umywalki – zdawało się, że jeszcze trochę, a wyrwie ją ze ściany. Nagie, pokryte szramami plecy skinheada naprężały się i drgały. Maks zrobił krok. Zajrzał Uberowi przez ramię (na ramieniu widniał tatuaż: sierp i młot w laurowym wieńcu – dziwne, że miejscowi nie uznali skinheada za swojego)…

Wyszczerbioną powierzchnię umywalki pokrywały plamki. Ciemnoczerwone, w tym oświetleniu prawie czarne.

Krew.

Nie dziś, poprosił Maks w myślach. Tylko nie teraz. Nie wierzył w Boga – dokładniej, nie wierzył w dobrotliwego siwowłosego starca z brodą. W odczuciach Maksa wszystko wyglądało inaczej. Niedaleko znajduje się jakaś siła – coś amorficznego i nie za bardzo dobrego. Tylko taki bóg, w przekonaniu Maksa, mógł wysłuchać milionów krzyków ludzi płonących w atomowym ogniu i nie postradać zmysłów.

I do tego czegoś amorficznego i nie bardzo dobrego można skierować prośbę.

Tylko należy ją sformułować prościej. Jak dla ogromnego, tępo-złośliwego idioty – boga z zespołem Downa. Na przykład: nie przeszkadzaj mi. Albo: niech mi się dzisiaj wszystko uda. A ja oddam ci swoje oczy. Lub zęby. Albo coś jeszcze innego. Idiota powinien dostać coś w zamian. Jeśli błaganie zadziałało, Maks zaczynał chorować. Wysiadał mu wzrok i nie pozwalał rozróżniać liter. Bolały stawy, zaczynało łamać w plecach. Ale potem przechodziło. Idiota, na szczęście, miał krótką pamięć. Wziąwszy oczy Maksa, pobawił się nimi dzień czy dwa, a potem o nich zapominał. Maks znów zaczynał widzieć normalnie. I tak do następnego razu.

Do kolejnej prośby.

Teraz właśnie jest taki przypadek. Jeżeli Junta uzna, że skinhead kaszle za głośno, albo zobaczy krew, to odprawi Ubera z powrotem do lazaretu. I wszystko szlag trafi. „Ty, tam, gdzie się chowasz – bezgłośnie wezwał boga Maks. – Chcę, żeby mi… żeby się nam wszystko udało”. Złośliwy idiota milczał. Uber kaszlał.

Skinhead chorował na płuca. Ale do tej pory zbytnio mu to nie dokuczało – aż tu nagle atak choroby. Idiotyczny, do bani, kaszel z krwią.

No dalej, nalegał Maks. Idioto, gdzieś ty jest? W niebie? Jakim tam znowu niebie?! Bóg jest gdzieś tam, głęboko pod metrem. W podziemnym schronie – w duchocie i ciemności, spocony, obślizgły i czuć go pleśnią.

„No, dalej!”

Idiota wciąż milczał.

Maks wcześniej to poczuł, niż zobaczył: ludzie rozstępowali się. W milczeniu. Jednym ruchem znalazł się koło Ubera, dotknął jego ramienia.

– Junta – powiedział cicho i odsunął się.

W porę.

– No, i co tak sterczycie?! – Pod spojrzeniem „niańki” ludzie robili się mniejsi. Junta, ogromny, złowrogi typ, podszedł do umywalni i stanął obok Ubera.

– Ty! – zaczął.

Maks zrobił w jego stronę krok i… zamarł, prawie wtulił się w ścianę. Od „niańki” wionęło intensywnym zwierzęcym zapachem…

Dawno, jeszcze przed wojną, przed dniem, kiedy tych, co przeżyli, zagoniono do metra, maleńki Maks był w ogrodzie zoologicznym. Zwierzęta północy. Szklana ściana, za którą chodził tam i z powrotem brudnobiały niedźwiedź polarny. W betonowym korycie chlupotała zielonkawa woda. Niedźwiedź poruszył wydłużonym beznamiętnym pyskiem. Czuło się, że gdyby nie ściana, niedługo znosiłby gapiących się na niego ludzi. Maks przylepił nos do szkła i zauroczony obserwował, jak przy każdym kroku niedźwiedzia faluje jego zmatowiała sierść. I czuł zapach.

Zapach zwierzęcia za szklaną ścianą…

Tylko że tu nie było ściany. Maleńkie oczka Junty pod niskim czołem, nasuniętym na nos jak daszek kaszkietu, błyszczały groźnie. Odbijał się w nich słaby płomyk lampy.

– Czego chcesz? – wycedził Junta. Twarz obojętna. Najniebezpieczniejsza cecha „niańki”: nigdy nie zgadniesz, co mu chodzi po głowie. Twarz Junty nie zmieniała się, jakby jakiś chirurg wziął i poprzecinał przewody, którymi płyną sygnały do mięśni mimicznych. Junta z jednakową miną i chwalił za starania, i wyrywał człowiekowi staw barkowy.

– Mam pytanie… – odezwał się Maks.

– Na cholerę mi twoje pytanie. – Junta nawet nie mrugnął. Zwrócił się do Ubera: – Ty! Co z tobą?

Milczenie. Maks przygotował się na najgorsze.

Uber wyprostował się wolno. Maks widział, jak jego oszpecone bliznami plecy błyszczą w świetle lamp. Drobne krople potu…

Skinhead odwrócił się.

– Ze mną? – Uśmiechnął się krzywo. – W porządku. Nawet wysmarkać się nie dadzą spokojnie!

Fizjonomia Ubera – całkiem zwyczajna. Maks odetchnął z ulgą. Bóg-idiota wreszcie zareagował.

Junta przybliżył twarz do twarzy skinheada. Maksowi przemknęła przez głowę głupawa myśl, że teraz „niańka” wystawi szorstki jak u niedźwiedzia język i zliże krople z nosa Ubera.

Co za brednie.

– DO WYJŚCIA! – wrzasnął nagle Junta, nie obracając głowy.

Maks się wzdrygnął.

– WSZYSCY!!!

Chwila bezruchu i hurmem rzucili się na zewnątrz.

– Ty – warknął Junta – nie myśl, że jesteś taki cwany. Będę ci się przyglądał. Do wyjścia! Biegiem!!

– Tak jest! – Uber żwawo wyskoczył do tunelu, tak że Maks musiał się pośpieszyć, żeby nie zostać na końcu. Skinhead mrugnął do przyjaciela i zajął miejsce w kolumnie. Przerwa. Ostatni wyszedł z węzła sanitarnego „niańka”. Maksa zmroziło w brzuchu. Czy Junta w końcu zobaczył krew w umywalce?

„Niańka” wolno powiódł wzrokiem po kolumnie. Sprawiający trudności wychowawcze zamilkli.

– Zasrańcy – podsumował Junta. – Za dziesięć minut apel. Biegiem do izby, doprowadzić się do porządku. Spadać!

Tupot bosych stóp. Ochrypłe oddechy. Rozchwiane światło tunelowych lamp. Jazgotliwy szczęk mechanizmów, jakby tam, w ciemności, wiercił się monstrualnie wielki i niezbyt zadowolony zwierz.

„Mało brakowało”, pomyślał Maks. Zęby mu zadzwoniły. Po zajściu, kiedy opadła fala adrenaliny, znowu zaczął marznąć. Czoło zalał mu zimny pot.

„Jak się, do cholery, w to wszystko wpakowałem?!”

***

Stacja Zwiozdnaja znajdowała się na samym końcu niebieskiej linii metra, właśnie tu komuniści kopali tunel do Moskwy. „Czerwony tor” – tak go nazywają. Debile. „Ale jak ja trafiłem do tych debili?” Dobre pytanie. Wręcz doskonałe pytanie.

Maks założył kombinezon. Trząsł się przy tym tak, że mu szczękały zęby, ale jakoś się zapiął. Objął się rękami, żeby się chociaż trochę rozgrzać.

O tym, jak trafił w to miejsce, Maks starał się nie myśleć. Zapowiadała się zwyczajna wizyta: wejść, porozmawiać, wyjść. A co wynikło? Jest tu już trzy tygodnie – macha kilofem, pcha taczki, pożytecznie spędza czas.

Wokół Maksa jęczało i stękało, kaszlało i pochlipywało, szczękało zębami i po cichu klęło trudne do wychowania ludzkie mrowie. Pół setki rąk, pół setki nóg.

Głów, niestety, znacznie mniej. Maks słyszał, że na niektórych stacjach żyją mutanty, ale za bardzo w to nie wierzył. Ciekawe, ile mają rąk czy nóg i ile głów przypada na jednego?

– Jak tam? – zapytał Ubera.

Skinhead uśmiechnął się krzywo.

– W porzo, brachu. Wszystko zgodnie z planem.

Maks bez przekonania kiwnął głową. Na Siennej też początkowo wszystko szło „zgodnie z planem”, a potem się pokręciło. Gdyby nie przeczucie, które nieraz już ratowało go w podobnych sytuacjach, leżałby teraz obok grubasa. Ale najpierw zachciało mu się sikać, po prostu nie mógł wytrzymać, a po powrocie usłyszał dziwne metaliczne trzaski – napastnicy posługiwali się tłumikami, które sami zmajstrowali z plastikowych butelek. Przez szparę w drzwiach zobaczył Księgowego leżącego w kałuży krwi.

Nie został, żeby wyjaśnić, co się stało. Po prostu zwiał. Przed oczami do tej pory majaczyła mu mina zaskoczenia grubasa.

Gdyby nie handlarze niewolników, którzy złapali go śpiącego, w tunelu Sienna–Dostojewska, Maks byłby już w domu. Głupio wyszło! Bardzo głupio!

Ale dziś, daj podziemny boże-idioto, wszystko się zmieni.

– Maksym, przepraszam, nie pomógłbyś mi? – Z zamyślenia wyrwał go głos profesora. – Jeszcze raz przepraszam, że odciągam…

Maks odwrócił głowę. Profesor Lebiediew – z dziada pradziada inteligent, o niebotycznym IQ. Jakimś cudem udało mu się przeżyć w metrze, i to nawet nie na Technolożce, gdzie jest miejsce naukowców, a na Dostojewskiej, dziś już opuszczonej. I jak to się stało, że nikt go dotąd nie kropnął?

Albo nie sprzedał w niewolę?

Zresztą teraz profesor jest tu. A to znaczy, że jego szczęście (podobnie jak szczęście Maksa) już się skończyło.

– Oczywiście, profesorze. Czego pan chce?

Lebiediew położył na legowisku okulary, plastikowe oprawki owinięte niebieską, poczerniałą ze starości taśmą izolacyjną. Jedno ze szkieł pękło.

– Przytrzymaj, proszę, Saszika. Wyrywa się i nijak nie mogę mu zapiąć paska.

Maks kiwnął głową. Płowowłosy Saszik w rzeczywistości miał już dwadzieścia parę lat, ale po elektrowstrząsie i wodnych procedurach – tak leczyli go z „nieposłuszeństwa” – cofnął się umysłowo i utknął gdzieś na poziomie pięciolatka. Profesor opiekował się nim.

Możliwe, że to pozwalało staruszkowi zachować werwę i nie wpaść w depresję.

– Saszik, stój spokojnie – polecił surowo Lebiediew. – Bo inaczej zabierze cię wujek. Widzisz tego wujka? Jest straszny.

Saszik zachichotał. Maks w charakterze „strasznego wujka” nie zrobił na nim wrażenia. Ten westchnął ciężko.

– Uber! – zawołał. – Uber!

Skinhead odwrócił głowę i z wysiłkiem rozciągnął usta w uśmiechu.

Widząc ten uśmiech, Maks zrozumiał, że najgorsze jeszcze przed nimi. Ale na Saszika podziałało to hipnotyzująco – chłopak zamarł. A profesorowi w końcu udało się zapiąć na nim kombinezon.

– Gotowe – powiedział Lebiediew. – Dziękuję ci… ee… młody człowieku.

Z jakiegoś powodu unikał zwracania się do Ubera po imieniu.

– Nie ma… problemu… – skinhead zaczerpnął powietrza – …psorze. Do usług.

Maks nadstawił uszu.

Woooou. To jęczały tunele na odcinku Zwiozdna–Moskowska. Charakterystyczny niski łoskot. Nawet przytłumiony, ten dźwięk działał na nerwy.

Maks wzruszył ramionami. Ludzi się nie bał, ani trochę. Każdego człowieka można otworzyć jak puszkę konserwy – i dosłownie, fizycznie, i na poziomie psychologii. Maks dawno się przekonał, że jego wola jest bardziej wyostrzona i uderza celniej niż wola przeciętnego człowieka. Maks, człowiek-otwieracz. A może wszystko jest sprawą wrodzonej agresji…

Kiedyś istniała niedorzeczna teoria, że charakter człowieka, jego siła psychiczna, zależy od grupy krwi. I tak grupa pierwsza to drapieżcy. Agresywni, najlepiej przyswajają mięso. Ludzie z pierwszą grupą krwi pojawili się na ziemi wcześniej niż pozostali. Są bardziej pierwotni. Takich nawet wirus ani brudna woda nie powalą.

Druga grupa może już być zbieraczami. Korzonki, grzyby, trawka. I tak dalej. Najbardziej bezbronna jest grupa czwarta. Mieszkańcy miast. Za to każdy jeden geniusz i inteligent. Ale osobniki z pierwszą grupą krwi łatwo mogą nimi kierować – z powodu agresywności i wiary w siebie.

Zwłaszcza w okolicznościach, kiedy trzeba przeżyć, żywiąc się pastewnym zielskiem…

Maks pokręcił głową.

Potem przypomniał sobie twarz przygłupa, który go szturchnął w wychodku. I zaraz poczuł w dłoniach znajome swędzenie. Serce zabiło mu żwawiej, oddech przyśpieszył. Buch, buch, buch. Od adrenaliny zapłonęły policzki.

Pewnie ja też mam pierwszą grupę krwi, stwierdził Maks.

„A jeszcze mógłbym powalić Juntę. We dwóch z Uberem spokojnie dalibyśmy radę”.

– No, kurna – rozbrzmiał czyjś głos.

Maks zamrugał. I znów znalazł się w dusznym betonowym zamknięciu. Piętrowe żelazne łóżka. Sprawiający trudności wychowawcze, przepychając się i pocąc, słali legowiska, gładzili idealnie koce (nie daj Boże, żeby Junta znalazł jakąś fałdkę) i doprowadzali się do porządku. A właśnie…

Maks obejrzał się. Gdzie jest Uber?

Skinhead siedział na podłodze obok legowiska i trzymał się za głowę, a twarz miał białą jak chusta. Od czasu do czasu zgrzytał zębami i kołysał się. Maks przypomniał sobie pokaleczony, pokryty szramami kark przyjaciela i wzdrygnął się.

Jak on w ogóle przeżył? Z takimi obrażeniami?

Uber poczuł na sobie jego wzrok i podniósł głowę. Białka oczu zaczerwienione, straszne.

– Żyjesz, brachu? – zapytał Maks.

– Aha. Nie… zwracaj uwagi… Ze mną w porządku.

– Śmiem wątpić.

Uber objął dłońmi żelazne słupki łóżka, ścisnął, aż palce mu pobielały, i zaczął się podnosić. Wstał. Spojrzał na Lebiediewa.

– Profesorze – powiedział z trudem – jest pan wykształconym człowiekiem… Jak się nazywa wysiłek, od którego boli mózg?

Lebiediew oderwał wzrok od Saszika, uniósł siwe brwi.

– Masz na myśli uderzenie w szczękę, młody człowieku?

Uber, mimo udręczonej cierpieniem miny, uśmiechnął się.

– No, żarty się pana trzymają, profesorze!

– Jak to… – odpowiedział zmieszany profesor. – Ja… wcale nie miałem zamiaru żartować. Przepraszam.

Uber nic na to nie rzekł, twarz mu się wyciągnęła – tym razem nie z bólu.

– Jest pan niezwykłym człowiekiem, profesorze. Mówię poważnie. Szaleję za panem.

***

Ciąg dalszy w wersji pełnej.

Uniwersum Metro 2035

Подняться наверх