Читать книгу Uniwersum Metro 2035 - Szymun Wroczek - Страница 8

PRELUDIUM

Оглавление

Czerwoni stalkerzy

– Aż mi ciebie żal – powiedział człowiek. – Serio.

***

Powietrze wyraźnie pojaśniało, ale słońce jeszcze się kryło za kwartałami opuszczonych, ciemnych domów. Różowe światło wydobywało z mroku czarne sylwetki budynków.

Poranek.

Szary potwór odszedł, zostawiając na ziemi bezkształtną, zalaną krwią masę. Wcześniej, być może, ta masa była człowiekiem. W tej chwili trudno było w to uwierzyć.

Wiatr żałośnie wył wśród gruzowisk, szarpał podartym kombinezonem ochronnym.

Minęła minuta i druga. Człowiek się nie poruszył. Wyglądało na to, że nie żyje…

Minęło dziesięć minut. Potem kolejne.

Zza rogu rozpadającego się domu wychyliła się postać owinięta warstwami taśmy klejącej i folii. Człowiek miał w rękach automat.

Digger machnął ręką do kogoś niewidocznego i zsunął się ze sterty gruzów.

Za nim ukazała się jeszcze dwie osoby, wychynęły z różnych stron.

Wiatr wył.

***

Dowódca oddziału czerwonych diggerów Aleksander Fieofanow, nazywany Teofanem Grekiem lub po prostu Grekiem, w zamyśleniu przyglądał się miejscu starcia. Następnie zwrócił się do swojego zastępcy – wysokiego, chudego diggera o przezwisku Gryf. Przezroczysty wizjer maski przeciwgazowej zastępcy znaczyły liczne pęknięcia. Największe z nich było zalepione taśmą klejącą. Na szkle zaróżowił się brzask, Gryf zmrużył oczy. Za szybko robi się jasno, pomyślał Grek. I tak zamarudzili, a teraz łapie ich świt. A wszystko przez tę przeklętą napaść bestii. Co one dziś, z łańcucha się zerwały?!

Jakby Ruja w tym roku zaczęła się przed czasem, przy tym u wszystkich bestii naraz, nie tylko u psów Pawłowa.

A szary… Fieofanow wzdrygnął się. Szary potwór był najgorszy ze wszystkich.

– Poszedł sobie? – Wskazał ruchem głowy. Ogromna, potworna bestia. Mityczny, a niech go, Blokadnik.

– Aha – przytaknął Gryf.

– No, to ruchy. Raz, raz, raz!

Diggerzy w bojowym szyku trójkowym, kryjąc się nawzajem, spuścili się z leżącego w gruzach domu do wąwozu, w jaki zamieniła się jedna z ulic Petersburga. Początkowo słyszeli dobiegające z daleka odgłosy walki: huki eksplozji, strzały, wściekłe wrzaski umierających mutantów i ludzkie głosy. Teraz przyszli zobaczyć, co zostało.

– Wartuman, na czujkę – rozkazał Grek. – Pozostali jak zwykle. Do roboty.

Zamarł, widząc, co zostało z człowieka. Krwawa masa. Jeden z diggerów, Poeta, twardziel średniego wzrostu, przezwany tak z powodu skłonności do układania wierszy, schylił się. I zaraz się wyprostował, wyciągnął rękę.

– Szefie, patrz.

– Co to? A!

Kiedyś był to przeciwpancerny granat RKG-3. Cylindryczny korpus pokiereszowany licznymi uderzeniami, trzonek wygięty pod kątem…

Grek pokręcił głową.

– Dlaczego go nie rzucił? Odbezpieczyłby, wybuchłoby, tym czołg można zgnieść…

– O, dlatego…

Digger z wysiłkiem odgiął uchwyt. W środku cienkiego stalowego cylindra, gdzie powinien się znajdować mechanizm spustowy i zapalnik, było coś szarego, z matowym połyskiem. Dowódca wyprostował się. A jednak.

– Ołów?

– Uhm. – Głos diggera niewyraźnie zabrzmiał spod maski. – To granat ćwiczebny. Zajebisty twardziel.

Teraz ten „zajebisty twardziel” leży martwy. No, ile warta była ta jego zajebistość?

Grek zostawił to bez komentarza.

– Zajmijcie się tym – polecił Gryfowi. – Będę na wierzchu.

Wróciwszy na poziom czwartego, górnego piętra, dowódca diggerów wyjął lornetkę. Trzeba się rozejrzeć po okolicy.

Interesujące, dlaczego jedne budynki w mieście wyglądają jak nowe, a inne – niczym po ostrzale artyleryjskim? Grek pokręcił głową. Przyłożył lornetkę do oczu, nastawił ostrość. Horda bestii wciąż kogoś ścigała. Zbiegowie poprzecinali, niczym wielkie statki, sforę niedużych psów Pawłowa, za nimi podążały chude szkielety Głodnych Żołnierzy… Prawdziwe pandemonium.

W pewnej chwili Fieofanowowi wydawało się nawet, że wśród tej tłuszczy widzi wysoką szarą postać. Ręka mu drgnęła. Czyżby to osławiony Blokadnik? Grek zaklął, podkręcił ostrość. Nie, szarej postaci już nie było.

Krrr. Buch, buch. Szsz-ch.

Fieofanow odwrócił się gwałtownie. Co jeszcze? Kroki. Chrobot betonowego gruzu. Ktoś wspinał się po schodach i nie czaił się przy tym zbytnio. Chwilę później w otworze klatki schodowej ukazała się głowa Poety. Na widok wycelowanego w siebie kałacha digger pokojowo pomachał ręką. Mimo wszystko idzie nieostrożnie, orzekł Fieofanow. I chyba uśmiecha się pod maską przeciwgazową. Eh, Poeta. Dowódca opuścił automat i o mało nie splunął w maskę – powstrzymał się w ostatnim momencie.

– Czego tam? – spytał szorstko.

– Szefie… tamten… tego…

– Krócej!

– Oddycha.

– Kto oddycha?!

Stalker wzruszył ramionami.

– No, ten… Zajebisty twardziel. Kumasz. I ma… hm… – Poecie nagle zabrakło słów. – Tak czy siak, zdaje się, że to nasz.

Przez dłuższą chwilę Fieofanow nie mógł zrozumieć, co to oznacza.

– Nasz?!

Ścian prawie w ogóle tu nie było, z całej klatki schodowej ocalały jedynie schody, lecz nawet w nich ziały dziury. Wilgotny petersburski wiatr wdzierał się w wybite otwory i popychał dowódcę. Fieofanow zbiegł na dół, instynktownie omijając rozwalone stopnie. Na dole potknął się i niezgrabnie, na piętach zsunął się po zboczu usypanym z potrzaskanych cegieł i gruzu.

– Pokażcie.

Samochwał, medyk oddziału, odsunął się na bok. Rękawice stroju ochronnego miał poplamione czerwienią.

„Zajebisty twardziel” leżał na ziemi usłanej odłamkami cegieł. Krew była wszędzie, jakby ją rozbryzgali pod ciśnieniem. Obok „twardziela” kucał Rudy, tropiciel grupy. Widząc wzrok dowódcy, stalker bez słowa podciągnął rękaw podartej ochronnej kurtki – tak żeby w rozdarciu było widać tatuaż.

Psia krew! Fieofanow przełknął ślinę. Pokręcił głową.

Rzeczywiście. Wygląda na to, że grabież się nie udała. I czy tego chcą, czy nie, przekształciła się w akcję ratunkową…

Na powierzchni jak na morzu – nie porzuca się ludzi. Prawo morskie.

Zwłaszcza swoich.

W rozerwanym miejscu pod kombinezonem ochronnym widniał tatuaż – sierp i młot otoczone wieńcem laurowym. „Komunista? Tu?! Ki diabeł…?”

Wtem ranny drgnął i przez spierzchnięte, popękane wargi łapczywie wciągnął radioaktywne powietrze. Lecz nie odzyskał przytomności. Wysoki, barczysty, żylasty. Głowa ogolona, w szramach. „Wykrwawia się”, pomyślał Grek. „Ciekawe, czy w tym ciele ocalało choć kilka kości?”

Fieofanow dał znak głową. Możliwe, że w tej chwili tracimy tylko czas… Zwrócił się do medyka:

– Wstrzyknij mu coś… sam wiesz najlepiej. Załóż opaskę, szyny. I pośpieszcie się! Rudy, zdaje się, że miałeś zapasową maskę?

Digger potwierdził skinieniem głowy.

– Dawaj ją tu. Nie ma czasu, Żenia. Nie ma czasu. Pakujemy go i do domu. Trzeba stąd chłopa zabrać.

Fieofanow obejrzał się. Zwiadowca z góry dał znać na migi, że teren jest czysty.

– Kto wie, tamten może wnet wrócić.

Grek pomyślał o szarym potworze i wzdrygnął się. Upiorna bestia. Kto wie, czy on, jak ten tu łysy, dałby radę stanąć do walki wręcz z tym potworem?

– Szefie. – Medyk oddziału, Samochwałow, skrzywił się. – On nie dociągnie. Ma… Może nie warto tracić radioochrony? Zostało nam niewiele, kilka strzykawek… Co potem będę dzieciom wstrzykiwał?

– Nie skąp! – przerwał Fieofanow. – Kastet, wyłaź na wierzch, prowadź. Reszta: pakujemy go i spadamy.

– Nie dociągnie, mówię ci. – Medyk z rezygnacją pokręcił głową. – Tylko niepotrzebnie będziemy męczyć i chłopaków, i jego.

– A ty, Samochwał, postaraj się, żeby dociągnął. Zadanie jasne? – Fieofanow dodał z wyraźnym chłodem w głosie.

Medyk wyprostował się. Jego stary kombinezon ochronny, cały w białawych plamach jakby wytrawionych kwasem, załopotał na wietrze.

– Tak jest.

Fieofanow miał świadomość, że łysy raczej nie dożyje do Zwiozdnej. Ale inaczej postąpić nie mógł.

Nawet jeżeli się przeliczył, lepsza taka pomyłka niż zgniłe, paskudne odczucie, że nie dopełniło się czegoś ważnego. Że mógł postąpić jak prawdziwy człowiek, ale nagle z jakiegoś powodu stchórzył, wystraszył się, nie stanął na wysokości zadania.

Wyniesiemy go.

– Szefie, gotowe – zameldował medyk.

Obandażowany, owinięty w kilka warstw folii polietylenowej – w celu ochrony przed promieniowaniem – ranny leżał na ziemi, niczym nowo narodzone niemowlę w powijakach. Podścielili pod niego kawałek brezentu i zawiązali węzły na rogach, żeby wygodniej się niosło. Dodali kilka pasów i otrzymali prowizoryczne nosze. Daj Boże, dotrą do Zwiozdnej.

Dowódca skinął głową. „Tak czy inaczej, dobrych mam chłopców w oddziale”.

– No, z Bogiem… ruszamy!

Już w drodze dogonił go Gryf, pomaszerował obok niego miarowym, nieco kulejącym krokiem. Pewnego razu podczas wypadu natknął się na biegacza, ale nogę udało się pozszywać. Gryf stracił tylko dwa palce. Wielu innych miało mniej szczęścia. Fieofanow kątem oka widział utykającą postać diggera. „Zdaje się, że wiem, o czym chce porozmawiać”.

– Szefie – odezwał się digger.

– No, co tam?

– A co z nim będzie… u nas?

Fieofanow zapomniał się i potarł sobie podbródek. Pod palcami poczuł grubą gumę. O tym starał się nie myśleć.

Najpierw akcja ratunkowa, potem cała reszta. Skądinąd…

– No, nie zabiją go chyba, prawda?

Gryf wzruszył ramionami.

– Kto wie – powiedział niechętnie i został nieco w tyle.

Fieofanow zacisnął zęby i dalej szedł równym krokiem. Katorga, katorga. Trzeba umieć, psia krew, zamykać oczy na niektóre rzeczy. Katorga ko-nie-czna. Tak, u nas na Zwiozdnej daleko jeszcze do tego, żeby wszystko było dobrze! Są różne niedostatki. Ale gdzie ich nie ma? Za to przed nami – świetlana przyszłość, choćby i droga do niej prowadziła przez katorżniczy tunel.

– Proletariusze wszystkich krajów… – zaczął Fieofanow tradycyjną formułę.

– Łączcie się! – dokończyli diggerzy nierówno.

– Wszyscy trzymać tempo – rozkazał Fieofanow. – Poeta przodem.

Uniwersum Metro 2035

Подняться наверх