Читать книгу Pozłacana klatka - Tadeusz M. Lupar - Страница 7

Stan wojenny w Polsce
1981–1983

Оглавление

W Firmie wyczuwało się napięcie już na dwa tygodnie przed oficjalnym ogłoszeniem i wprowadzeniem stanu wojennego. Cały stan osobowy podzielony był na dwie grupy operacyjne: jeśli jedni pracowali od rana do wieczora, to drudzy w tym czasie znajdowali się w swoim miejscu zamieszkania – i tak na zmianę. Wszyscy musieli być w pogotowiu, przynajmniej „pod telefonem”.

W sobotę 12 grudnia 1981 r. do godziny 18.00 wszyscy funkcjonariusze BOR musieli się stawić w miejscu pracy. I tak się to zaczęło…

Po przybyciu na miejsce zastała nas niespodziewana informacja. Oświadczono nam, że z dniem dzisiejszym został zawieszony w obowiązkach szefa BOR dotychczasowy jego dyrektor o pseudonimie „Gryf ”. Był to najdłużej szefujący dyrektor w historii BOR. Na jego miejsce został powołany pierwszy zastępca szefa BOR, który miał przezwisko „Biały Ojciec”, nadane mu przez pracowników. Przyjęliśmy tę informację z zaskoczeniem, niedowierzaniem i mieszanymi uczuciami. Dlaczego to się stało? Zagadka wyjaśniła się kilka lat po stanie wojennym. W rozmowach na wysokim szczeblu państwowym przed ogłoszeniem stanu wojennego „Gryf ” oświadczył, że nie dopuści, aby jego pracownicy byli włączeni do udziału w internowaniu osób dotychczas chronionych przez BOR. Został więc usunięty ze stanowiska, a na jego miejsce powołano człowieka, który takich zastrzeżeń już nie miał.

12 grudnia od godziny 20.00 zaczął się w Firmie ruch. W zespołach dwuosobowych meldowaliśmy się u nowego szefa BOR, który wręczał nam koperty z rozkazem udania się do wskazanych miast wojewódzkich. Otrzymaliśmy specjalne przepustki do poruszania się po całej Polsce. Ubrani byliśmy w nasze cywilne ciuchy, dostosowane do warunków atmosferycznych. Dostaliśmy prowiant na dwa dni i nastąpił natychmiastowy wyjazd. Wydano polecenie, aby o godzinie 4.00 rano dnia 13 grudnia nastawić radia w samochodach i wysłuchać wystąpienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

My już przed północą wiedzieliśmy, że 13 grudnia

1981 roku zostanie wprowadzony stan wojenny na terytorium całej Polski. Wypadało to w niedzielę – dzień szczególny, nieprzypadkowo wybrany. Samochody rozjeżdżały się we wszystkich kierunkach pojedynczo lub w małych kolumnach, zależnie od liczby osób do internowania w danym mieście. Ogółem wydano na terenie Polski 10 132 decyzje o internowaniu. Wydawały je np. komendy wojewódzkie MO, Komenda Główna MO, komendy garnizonów wojskowych, Prokuratura Generalna Wojska Polskiego.

Nasza grupa dostała rozkaz wyjazdu na północny zachód Polski. Do Poznania wyjechaliśmy małą kolumną składającą się z czterech samochodów. Robiło się coraz zimniej, ale mnie i koledze było gorąco z wrażenia. Podczas jazdy zastanawialiśmy się, co zawierały koperty, które otrzymaliśmy w Warszawie? Mieliśmy je otworzyć dopiero w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, w gabinecie jej szefa. Jak się później okazało, jeszcze trzy zespoły miały to samo zadanie. Do Poznania dojechaliśmy trzema samochodami, czwarty został po drodze z powodu awarii. Godzina druga w nocy, miasto było uśpione, mróz poniżej 20o C, tylko w gmachu komendy paliły się wszystkie światła. Czekano jakby na nas. Od razu przyjął nas komendant wojewódzki, którego dobrze znaliśmy z wcześniejszej współpracy przy okazji przyjazdów licznych delegacji rządowych. Po wstępnej wymianie zdań i uprzejmościach padło oczekiwane przez nas pytanie:

– Z czym panowie do mnie przybyliście?

– Mamy dla pana koperty, które należy otworzyć w naszej obecności – odpowiedziałem podając mu dokumenty.

Po otwarciu pierwszej zobaczyłem zdziwienie i niedowierzanie na jego twarzy.

– Co tam do cholery jest? – pomyślałem.

Napięcie rosło. Po otwarciu ostatniej koperty usłyszałem stanowczy głos komendanta:

– Ja tego nie podpiszę, co oni mi tu przysłali, zobaczcie sami – i rozłożył na biurku papiery.

Były to nakazy internowania osób funkcyjnych z Poznania, takich jak I sekretarz wojewódzki PZPR, przewodniczący Rady Miasta, jego zastępcy i jeszcze jedno nazwisko. Formularze były wypisane na maszynie: imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania, ostatnio pełniona funkcja. Co dziwne, nie było żadnego podpisu ani pieczątki, kto to wystawił. Nic – pusto!

Wtedy przypomniało mi się, co powiedział nasz nowo mianowany szef BOR:

– Komendant wojewódzki ma to podpisać i przystawić pieczątkę.

Zrobiło się nieciekawie…

– My wykonujemy tylko rozkazy naszego szefa – powiedziałem.

Komendant na to, że nie ma do nas pretensji, ale tego nie może podpisać, gdyż są to porządni ludzie i jak im później mógłby spojrzeć w oczy!

– Na przyjaciół wyroku nie podpiszę.

Ten człowiek wówczas mi zaimponował, wiedział, co stawia na szali i co ma do stracenia.

Z internowanymi musieliśmy z Poznania wyjechać najpóźniej o czwartej rano, a sprawa zaczęła się przeciągać. Komendant podjął próbę nawiązania kontaktu telefonicznego po linii rządowej z generalnym prokuratorem wojskowym. Przełączył telefon na głośnomówiący, niestety nikt nie odbierał. Następnie wykręcił numer do BOR, odezwał się zastępca nowego szefa, ps. „Francuz”. Komendant zameldował się mówiąc, że są tu ludzie z BOR z nakazami internowania, ale przez nikogo niepodpisanymi.

– Tak, wiemy – odrzekł „Francuz” – podpisz i przystaw pieczątki.

– Ja tego nie podpiszę, kto o tym decyduje? – naciskał komendant.

– Zadzwoń do ministra, to ci powie – ironizował „Francuz”.

Atmosfera zaczęła się zagęszczać. Rozmówcy zmieniali się, a my nadal czekaliśmy. Chcieliśmy wyjść z gabinetu, ale komendant powiedział, żebyśmy zostali. Sekretarka wreszcie zamknęła cały czas otwarte drzwi. Po wykręceniu kolejnego numeru usłyszeliśmy: „słucham, Kiszczak”. Treść rozmowy powtórzyła się jak poprzednio i jak poprzednio padło zdanie: „podpisz te papiery” i jeszcze dodatkowo: „ty jesteś szefem i to do ciebie należy”.

– Nie zrobię tego, mogę oddać ci szablę, ale tego nie podpiszę – mówił na pozór spokojnie komendant.

Zapadła cisza, patrzyliśmy na siebie, to była odmowa wykonania rozkazu. Po chwili głos w słuchawce:

– Masz nowego zastępcę, niech on to podpisze.

– A jak nie będzie chciał?

– Masz tak zrobić, żeby chciał! Na tym rozmowa się skończyła.

Do gabinetu poproszono nowego zastępcę. Komendant jakby przez moment był „nieobecny”. Cały czas zastanawiałem się, dlaczego chciał mieć świadków tego zdarzenia. Wiedział, że po tym wszystkim może zostać zdymisjonowany lub dołączyć do grupy internowanych, a może czekałoby go coś jeszcze? Pierwszy raz spotkałem się z człowiekiem, który w tak dramatycznych okolicznościach umiał jasno postawić sprawę. Był to formalny sprzeciw, a nawet bunt. Wtedy właśnie widziałem go ostatni raz.

Gdy do gabinetu wreszcie wszedł wezwany zastępca, komendant przedstawił mu sprawę. Przekazał, że rozmawiał z Centralą i że należy podpisać te dokumenty.

– Podpisanie tych dokumentów leży w pana interesie – odezwał się nagle jeden z moich kolegów, wysuwając się do przodu, przy okazji pokazując kajdanki i uzbrojenie. Człowiek podpisał wszystko i wybiegł z gabinetu.

Zrobiło się późno, było około trzeciej nad ranem, ruszyliśmy, a ja cały czas zastanawiałem się, jak mamy wykonać zadanie, jak internować spokojnego przecież obywatela, jak się będzie zachowywał, czy będzie stawiał opór i jak my mamy zareagować? Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, z założenia przecież „ochraniamy”, czasem stanowczo i brutalnie interweniujemy w wypadku zagrożenia osób chronionych, nigdy przeciw nim. Doskonale rozumiałem sprzeciw szefa BOR ps. „Gryf ”, którego usunięto. Nie powinniśmy w tym brać udziału. Inni koledzy też myśleli podobnie.

Mieszkanie, do którego dotarliśmy, znajdowało się na drugim piętrze. Przed drzwiami postawiliśmy milicjanta w mundurze, który był z nami, i zadzwoniliśmy. Czekamy, cisza, w końcu ktoś niepewnie pyta:

– Kto tam?

– Milicja, proszę otworzyć.

Po dłuższej chwili szpakowaty gospodarz z niepewną miną wpuszcza nas do środka. W domu zastajemy jeszcze żonę.

– Ma pan broń w domu? – pytamy.

Przez moment gospodarz jeszcze wierzył, że przyjechaliśmy po broń, a nie po niego. Po odebraniu broni pokazaliśmy mu nakaz internowania. Przeczytał go, papier wypadł mu z rąk. Żona zaczęła głośno płakać, gdy kazaliśmy mu ciepło się ubrać. Ponieważ nie mieliśmy zakazu informowania zatrzymanych, gdzie ich zabieramy, powiedzieliśmy, że ten pan pojedzie na Półwysep Helski, do ośrodka dla internowanych.

Po towarzyszącego nam podczas zatrzymania milicjanta przyjechali koledzy, zabrali go do komendy. Odebraną internowanemu broń przekazaliśmy oficerowi dyżurnemu Komendy Wojewódzkiej MO w Poznaniu i ruszyliśmy na północ, w dalszą drogę.

Za nami jechał drugi samochód, trzeci został w Poznaniu, bo nie zastał „swojego” internowanego. Podobno dostał „cynk”, że po niego jadą. Ukrył się na swojej działce pod Poznaniem. Miał jednak pecha, bo po niego udał się „borowik” ps. „Afgan”, który znał go dobrze i wiedział, gdzie można go odszukać. Czwarty samochód po usunięciu awarii dotarł do Poznania późnym popołudniem, nie mogliśmy więc na niego zaczekać. Jadący nim koledzy nie odnaleźli osoby, którą mieli internować. Człowiek ten był wówczas w Warszawie, o czym nikt nie wiedział.

O godzinie czwartej rano wysłuchaliśmy wystąpienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego oraz o utworzeniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Stan wojenny wprowadzał m.in. następujące restrykcje:

– zawieszono naukę w szkołach i na uczelniach,

– przerwano łączność telefoniczną w całym kraju,

– wprowadzono godzinę milicyjną od godziny 21.00 do godziny 6.00.

Nasz „pasażer” w skupieniu wysłuchał przemówienia generała, lecz nie odezwał się ani słowem. W samochodzie zapanowała cisza. Jadąc w stronę Bydgoszczy nie zaobserwowaliśmy żadnego ruchu na drogach. Była już niedziela, dzień przywitał nas słoneczną i mroźną pogodą. Wczesnym rankiem zobaczyliśmy grupki ludzi idących chyba do kościoła, a pół godziny później po lewej stronie pojawiły się trzy czołgi sunące boczną drogą w naszym kierunku. Przypatrując im się intensywnie, dostrzegliśmy na wieżyczkach wymalowane czerwone gwiazdy – były to czołgi radzieckie. Jechały coraz wolniej, aż zatrzymały się przed wjazdem na główną drogę. Czekaliśmy, że może ktoś z nich wyjdzie, ale nic takiego się nie stało. Od razu zaczęliśmy wszyscy rozmawiać, nawet nasz „pasażer” włączył się do dyskusji. Zastanawialiśmy się, co to oznacza, z której bazy wyruszyli? Były to stare czołgi T-34. Wtedy wydawało się nam, że Rosjanie dostali rozkaz obsadzania głównych dróg strategicznych. Jednak do samego Półwyspu Helskiego nie zauważyliśmy podobnych manewrów. Oceniliśmy, że pewnie jakiś nadgorliwy dowódca wydał rozkaz wyjścia czołgów na miejsce wyznaczone w planach bojowych. Inne pewnie zdążyli w porę zatrzymać w koszarach.

Jechaliśmy dalej, bez postojów, otrzymanym prowiantem podzieliliśmy się z naszym „pasażerem”. Rozmawialiśmy o wszystkim, co się wydarzyło, nasz internowany był zastępcą prezydenta miasta, pracownikiem Uniwersytetu Poznańskiego i nie miał pojęcia, dlaczego znalazł się na liście internowanych.

Do Władysławowa wjechaliśmy około godziny dziewiątej, kierując się na Hel. W owych latach czubek Półwyspu Helskiego był strefą zamkniętą, ponieważ znajdowały się tam bazy marynarki wojennej oraz stały baterie rakietowe obrony Wybrzeża. Tym razem już u nasady półwyspu ustawiono bramę z napisem „Wojsko Polskie”. Po obu jej stronach zainstalowano cekaemy oraz dwulufowe szybkostrzelne działka przeciwlotnicze, wszystko obłożone workami z piaskiem. Ustawiono też betonowe zapory przeciwczołgowe oraz zasieki z drutu kolczastego. Załogę stanowili marynarze w czarnych mundurach i hełmach.

Wjeżdżając zobaczyliśmy to wszystko i nasz kierowca machinalnie zwolnił. Zrobiło to na nas wrażenie. Jeden z marynarzy, uzbrojony w „kałasznikowa”, podszedł do nas z kartką w ręku. Po sprawdzeniu, kim jesteśmy i kim jest nasz „pasażer”, dostaliśmy przepustkę samochodową uprawniającą do wjazdu, którą należało zwrócić przy wyjeździe. Wreszcie znaleźliśmy się w ośrodku rządowym, który był celem naszej wyprawy.

Bramę otworzył nam żołnierz z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW (NJW MSW), podbiegł do nas dowódca warty w stopniu oficerskim i zapytał, czy jest wśród nas pan Andrzej z BOR, który miał przejąć obowiązki komendanta miejsca internowania. Jechał za nami w drugim samochodzie. Było tu już sporo ludzi – cywilów. Naszemu „pasażerowi” kazaliśmy pozostać z kierowcą, a my poszliśmy „na zwiady”.

Ośrodek Wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów był cały szczelnie ogrodzony, z własnym dostępem do Zatoki Puckiej. Na dużym terenie stały bungalowy dla tzw. lepszych gości, które wyposażone były we własną kuchnię i znajdowały się w pewnym oddaleniu od siebie. Było ich chyba cztery, piętrowe z dużymi tarasami, z przeznaczeniem dla jednej rodziny. Pozostałe budynki to pawilony jednopiętrowe, kilkunastorodzinne, ze wspólną stołówką. W sezonie letnim wszystko to funkcjonowało, tętniło życiem, gdyż około 120 osób mogło korzystać tu z urlopu. Z końcem ostatniego turnusu dobytek znoszony był do magazynu i budynki oraz bungalowy stały puste – do następnego sezonu.

Zapadła decyzja, że w tym ośrodku zrobi się miejsce dla internowanych w stanie wojennym. Po zagęszczeniu pokoi do czterech osób można było tu przetrzymywać od 240 do 260 zatrzymanych. Zwożono internowanych szczebla administracyjnego i partyjnego z całej Polski. Wszyscy chodzili zdenerwowani, bo w budynkach brakowało praktycznie wszystkiego. Było przecież „po sezonie”. Należało dostarczyć łóżka, pościel, koce i inne niezbędne rzeczy oraz uruchomić kuchnię i stołówkę. Ale na razie żołnierze pilnowali całego obiektu, a dowódca warty czekał na przybycie komendanta. Na wartowni znajdowały się listy internowanych i wojsko rejestrowało nowo przybyłych, którzy stopniowo byli dowożeni.

Dopełniliśmy formalności przekazania naszego „podopiecznego”, a sami ruszyliśmy w stronę bramy wjazdowej. Wracając, w jednym z pawilonów zobaczyliśmy w pustej sali człowieka w piżamie, za którym z pistoletem chodził jakiś cywil. Okazało się, że internowano go tak jak stał, w samej piżamie, nie pozwalając mu się nawet ubrać, a wieziony był przez pół Polski.

Tak też wyglądał scenariusz internowania wielu osób. Rozgrywały się różne sceny, zaistniała sytuacja wyzwalała u ludzi ekstremalne zachowania. Tej nocy także internowano większość członków Komisji Krajowej „Solidarności”.

W tym momencie pożegnałem się z moim kolegą, który zostawał razem z komendantem. Nic tu już nie miałem do roboty, wreszcie z kierowcą mogliśmy się udać w drogę powrotną do Warszawy. Spieszyłem się, bo miałem dołączyć do swojej SGO.

Pozostałe grupy funkcjonariuszy BOR, które wyjechały w teren po internowanych, nie zdążyły powrócić do Warszawy do końca pierwszego dnia stanu wojennego. Wśród tych funkcjonariuszy byli też członkowie Specjalnej Grupy Ochronnej.

Pozłacana klatka

Подняться наверх