Читать книгу Nie z salonu - Teresa Prażmowska - Страница 6

I.

Оглавление

W cichej, zapadłej, lesistej okolicy kraju naszego leży wieś Zaborze, otoczona wkoło lasem, który gęstwiną starodrzewu, jak murem zielonym, odgradza wioskę od świata.

Dla oka, przywykłego bujać po szerokich przestrzeniach łąk nadrzecznych lub niw, kędy skłania się zboże całym łanem", dla oka rozpieszczonego widokiem malowniczych wzgórz, piętrzących się nad modrą tonią jezior, Zaborze nie miałoby żadnego powabu, bo tak główną wartość, jak i jedyną jego ozdobę stanowił tylko las. Ale był to las ogromny, wspaniały, prastary, który piersią westchnień i szeptów pełną, szumiał już nad tylu pokoleń mogiłami, który od tylu już wieków ocieniał konarami swemi rodzinną ziemię, a wierzchołkami patrzył w rozpostarte nad nią nieba i od tak dawna poił się jej sokami, że przestał być martwym towarem: stał się niejako żywym i niby niemym, a po swojemu jednak wymownym pomnikiem przeszłości. Tylko las. ale jaki! śpiewny głosami tysiąca ptasząt, dyszący wonią rozkwitłych czeremch, balsamicznym aromatem sosen i dojrzałych jagód zapachem – podszyty nierozwikłaną gęstwiną głogów, leszczyny i różnego drobiazgu leśnego, ukwiecony modremi kielichami dzwonków, czerwienią smółek, woskową bladością storczyków – czasami powodzią złotego półświatła lub tajemniczych mroków zalany, czasami obrzucony srebrnemi rąbkami tej mgły, która w ciche wieczory jesienne słania się nad moczarami leśnemi… las, tak cudownie piękny, że zarówno dziecko jak i poeta mogli się w nim rozkochać, jak w żywej istocie ludzkiej.

Mój Franek – Franek z lasu, jak go w całej wsi zwano – pokochał też las ten od dziecka, choć wątpię, czy był poetą. Zkądżeby poetyczne poczucie piękna znaleść się mogło w dziecku Grzeli drwala i Nastki, dawnej dziewki dworskiej, w biednem, mizernern, z wylupiastemi oczyma chłopskiem pacholęciu, które, w zgrzebną koszulinę odziane, cały dzień letni wałęsało się po lesie? Nie, stanowczo twierdzę, że Franek nie był poetą; ale las ten pokochawszy od dziecka, kochał go i wtedy, gdy dzieckiem być już przestał. Kochał go więcej niż jakąkolwiek istotę żywą, więcej, niż dom własny, niż ojczyznę, niż duszy swojej zbawienie, kochał go nad wszystko w świecie i nic więcej na świecie nie kochał, co mu nawet tem łatwiej przychodziło, że nic nie znał prócz lasu, a o świecie, duszy własnej, ojczyźnie i miłości rodzinnego domu najmniejszego nie miał pojęcia.

Grzelowa, dziewczyną będąc, służyła za dziewkę we dworze; zdatna była do roboty, pracowita, a hoża i zgrabna, jak łania; lubiła błyskać perłowemi ząbkami i strzelać oczyma, z których sypały się iskry; więc ten i ów zalecał się do niej, a między innymi sam pan ekonom, i ten pono najlepiej przypadł Nastce do serca. Różnie nawet mówiono o tem: przestrzegano Nastkę, aby nie dowierzała zbytnie ekonomskim zalecankom. Nastka, ufna w moc swoich dźwięków, hardo potrząsała główką, z której dwa krucze warkocze spadały na ramiona, i w wyobraźni widziała się już może panią w ekonomskim dworku z ganeczkiem. Ale marzenia spełzły na niczem; pan ekonom ożenił się z córką bogatego rzemieślnika z miasteczka, a Nastka, popłakawszy trochę, wyszła za Grzelę, drwala, który klął się na wszystkie świętości, że Nastkę nad wszystko miłuje i złym językom nie wierzy. Chata Grzeli, porządnie z bierwion sosnowych pobudowana, stała na samym skraju wsi tuż pod lasem, do którego nawet przytykał piasczysty poletek grzelowy, i w niej to przyszedł na świat mój bohater.

Biednyż to był i niepoczesny bohater! chude, żółte, krzykliwe nieboże, któremu nikt długiego życia nie wróżył, i co prawda, nikt się Bogu modlitwami o to nie uprzykrzał. Żyło to jednak i rosło, ale zawsze wątłe, chorowite, a w dodatku głupkowate jakieś i niezdarzone. "Pan Bóg to widać naznaczył, żeby nie takie było jak wszyscy. Niezdara i tyle!" – mawiały baby zaborzańskie w chwilach filozoficznych zaciekali nad pierwszą wszechrzeczy przyczyną.

Nie wiem, czy w samej rzeczy Pan Bóg naznaczył Franka? czy może poprostu przepaliły mu niczem nie okrytą głowinę sierpniowe żary słońca, na które wystawiała go matka, gdy idąc z sierpem na pańskie, brała z soba niemowlę i owinięte w chustę, kładła pod kopą na dzień cały? Nie wiem, dlaczego tak było; przyznać jednak muszę, że baby zaborzańskie miały racyę: Franek był w samej rzeczy "niezdara", głupowaty, nierozgarnięty, małomówny, a co więcej, zupełnie, ale to zupełnie do niczego.

Miał rok niespełna, gdy od umarł go ojciec, zabity upadkiem sosny, przy spuszczaniu której pomagał. Franek nie odczuł straty ojca, dlatego że, jak mówiłam, miał rok niespełna, ale wdowieństwo swoje rzewnie opłakiwała Nastka. Płakałaż bo płakała! zanosiła się od płaczu, gdy prostą, z czterech desek zbitą trumnę spuszczano w ziemię, ściętą mrozami grudniowemi; ale zaraz jakoś po żniwach, nie ruszając się z Grzelowej chaty pod lasem, poszła za mąż powtórnie za Szymka węglarza.

W samą kosowice, wtedy gdy Franek ledwo się dźwigać zaczynał na chude i chorobą wykrzywione nożęta, Szymkowa powiła mężowi pierwszego syna. W rok niespełna przyszedł drugi; niebawem dal Bóg dziewczynkę; wszystko to rosło zdrowe, silne, tłuste, ruchliwe, i wtedy to okazywać się jawnie zaczęło, iż Franek jest "niezdara".

Czy mu kazano kołysać Jagnę, której matka, mająca już teraz kim wyręczyć się w domu, nie potrzebowała brać z sobą w pole; czy polecono niańczyć pucołowatego Michałka i Bartoska, co miał długie, a białe jak len włosy; czy wreszcie posłano go popaść w podleśnych krzakach graniastą krówkę, zawsze, jak istne do niczego, źle się wywiązał ż polecenia.

Bo też Franek nic nie robił jak trzeba, i wiecznie las tylko miał w głowie. Coś go tam widać ciągnęło nieprzepartym jakimś urokiem: tajemnicze duchy przyrody wołały może na senną duszę dziecięcia i wabiły go ku sobie temi czarami, w które oblekać się umie przyroda, bo Franek zamiast patrzeć powierzonej mu roboty, siadał na progu chaty, lub kładł się na leśnej murawie, i wzrokiem, uchem, duszą całą tonąc w tym świecie, martwym niby, a pełnym życia, podpatrywał jego tajemnice, wsłuchiwał się w szmerów jego wymowę, żył jego życiem i tchnieniem jego oddychał. Gdy o wszystkiem innem zapominając, zapatrzył się, zasłuchał, zadumał, to tak mu się coś rwało w dziecięcej piersi, tak coś w biednem serduszku wzbierało – niby łzy, niby radość jakaś uroczysta, że już Franek o Bożym świecie nie wiedział… i wtedy to losy zarówno rodzeństwa jak i graniastej krówki zupełnie mu wychodziły z pamięci. Bezpośrednim skutkiem tych ekstaz, w jakie Franek zapadał, było to zawsze, że powierzone Frankowej opiece drogie istoty różnym ulegały wypadkom.

Jagna, wypadłszy z kołyski, potłukła się i omal nie zabiła; Bartosek z Michalkiem wylali sobie na nóżki garnek ukropu, a graniasta krówka tak się gdzieś w gąszcze leśne zaszyła, że ją ledwo we dwa dni potem odnalazła Szymkowa ku wielkiej a niespodziewanej swojej uciesze: jak nic, wilki zjeść mogły chudzinę!

Po każdej takiej katastrofie domowej, sprowadzonej przez niezdarność Franka, biedny mój bohater dostawał cięgi okrutne. Bił go ojczym, bila matka, bili oboje wszystkiem, co im wpadło pod rękę, aż się czasem żal robiło Szymkowi bić chłopaka, którego bladoniebieskie, wyłupiaste oczy, tak po sierocemu z lękliwym smutkiem patrzyły… Bili go bowiem oboje nie z żadnej, broń Boże! do niego nienawiści, nie z gniewu nawet: poprostu dlatego, że w chacie wieśniaczej; gdzie małe jeszcze dziecię bywa już rodzicom pomocą, ośmioletni blisko Franek był prawdziwym darmozjadem. Ta bieda, co czatuje przy kołysce chłopskiego niemowlęcia i duszy jego rozwinąć się nie daje, co tak często zabija je lub upośledza fizycznie, zmusza je za to, by pozostaie przy życiu, zaledwie odrósłszy od ziemi, pracowało już jak dorosły, a Franek, który do takiej pracy zdolnym nie był i nic dobrze zrobić nie umiał, słusznie uważanym był za niezdarę, do niczego. Opinia ta, na jaką sobie u obojga rodziców zasłużył i w której ich coraz mocniej postępowaniem swojem utwierdzał, znajdowała ostatni i najsilniejszy wyraz swój w biciu, tem mocniejszem, im donioślejszem było popełnione przez Franka przestępstwo.

Obity Franek nie płakał, nie krzyczał, cierpliwie znosił chłostę, ale wnet potem uciekał z chaty, i czasem nie było go dni parę. Żył nie wiadomo czem, spał nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, co robił przez te dni kilka, pod gołem niebem spędzone.

Wiedziały o tem chyba litosne te anioły-stróże, za opiekunów dodane kwiatom, co więdną na ustroni, i sercom, co nie mają oparcia, ale nie zdradziły tajemnicy dziecka, które wracało nareszcie, jakby nieprzytomne, z oczyma mglącemi się dziwnem rozmarzeniem, z uśmiechem bezmyślnej radości na ustach… Nie słyszał, gdy do niego mówiono, nie odpowiadał na pytania, szeptał coś tylko do siebie niezrozumiale i uśmiechał się, jakby coś sobie bardzo miłego przypomniał. Matka, widząc go takiego, kiwała nad nim głową z westchnieniem.

– Ot! niezdara i tyle! – żaliła się przed kumami – leśny jakiś odmieniec czy co? cały dzień siedziałoby to w lesie a z chałupy to tak go coś do lasu ciągnie, jakby tam, Boże! odpuść, dziwy jakie czekały na niego. Nie będę ja miała z niego pociechy!

Mimo to, gdy Franek znikł z chaty, Nastce mimowoi drżało serce Iękiem jakimś macierzyńskim. Nie szukała go wprawdzie, uganiając się za nim po zaroślach, jak kiedyś za krówką graniastą, bo wiedziała, że się znajdzie; nie miała zresztą na to czasu. Krowa? o! krowa to wcale co innego! to karmicielka drobiazgu i najdroższy dobytek wieśniaka… ale dziecko – nie będzie jedno, to będzie drugie… alboż to brak tego bogactwa w chacie wieśniaczej? Gdy jedno z gromady ubędzie, matka popłacze, bo od tego matką, ale wróciwszy z pogrzebu, łzy otrze fartuchem i weźmie się do roboty. A jeszcze takie dziecko jak Franek, z którego Nastka nie obiecywała sobie "pociechy"…! ciągną go w las dziwy?… niech ciągną. Boże, odpuść! co też za dziwy mogą być w lesie?

I w samej rzeczy nie było tam dziwów żadnych. Były tylko jabłonie dzikie, bladoróżowym kwieciem osypane, i wysmukłe olbrzymie sosny, w zwartych szeregach stojące, i kwiatów, jagód, ptastwa, stworzenia wszelkiego moc nieprzeliczona! A wszystko to żyło i rosło, mnożyło się i rozrastało, umierało i odradzało się znowu, a wszystko pełnią siły i krasy bogate, przyrodzonym prawom posłuszne, i dziw jeden w tem chyba był tylko, że gospodarka ludzkiej ręki nie skłóciła tej harmonii, która tak w naturze jak i w społeczeństwie wypływa ze swobodnego wszech istot i wszech sił rozwoju, a wyraża się ładem, pięknością i szczęściem!

Może to za ładem, który jest pięknością – i szczęściem, które piękność daje – bezwiednie uganiał się Franek, gdy dnie i noce całe trawił w lesie? Czy je tam dopatrzył, odczuł i pojął? nie wiem… i on sam także nie wiedział, że pił aż do upojenia z czary tych wzniosłych rozkoszy, jakiemi miłośników swoich napawa przyroda, że on, biedne, glupowate chłopie wiejskie, miał w duszy to, czego tak często braknie uczonym i mędrcom: miłość dla wszystkiego, co proste i swojskie, a prostotą i swojskością cudownie piękne, miłość, która bohaterów tworzy i poetów!

Nastka także nic nie wiedziała o tem, ale, gdy wracał wreszcie po włóczędze do chaty, pytała miękko jakoś: – "Cóż, Franek? jesteś przecie?" – przez parę dni mniej go doroboty napędzała, a Franek, korzystając z wyjątkowej pobłażliwości matki i zostawionej sobie swobody, coraz to zabiegał do lasu, zkąd dla młodszych dzieci przynosił pęki kwiecia i koszyki jagód, a matce grzybów lub orzechów w zanadrzu.

Jak on w tym lesie znał każdy przesmyk, każde nieledwie drzewo! jak wiedział, gdzie znaleźć gniazdo ptaka, dziuple wiewiórki, gdzie się najprędzej od słońca rumienią poziomki, gdzie najwcześniej pod śniegiem dochodzą żórawiny, którędy sarny koźlęta wiodą do wody, gdzie na wiosnę tokują cietrzewie… Ten bór ogromny, trzęsawiskami porznięty, miejscami niedostępny prawie, nie miał tajemnic dla Franka. Za to wprawdzie wszystko na świecie było dla niego tajemnica" począwszy od wielkich przyczyn bytu, aż do tych małoznaczących, dla których tak często plagi odbierał.

Franek nie czul w sobie najmniejszej ochoty do zgłębiania tajemnic żadnych wogóle, w szczególności alfabetowych których praktycznego użytku nie pojmował, a trudności przezwyciężyć nie mógł. Och! ta szkoła! te cztery ciasne ściany pełnej gwaru i zaduchu izby, gdzie zamykano biednego chłopca razem z całą czeredą krzykliwych, skorych do bójki dzieci wiejskich, z któremi on się nigdy nie bawił, uciekając od nich do lasu!

Tam, zamiast krzyku i gwaru, przeciągał górą szum poważny – jak modlitewna pieśń, uroczysty, a niżej śród zarośli i traw leśnych biegały szmery cichutkie; zamiast zaduchu szkolnej izby, pierś oddychała zdrową, ożywczą drzew, traw i kwiatów wonią, zamiast popychających go współuczniów, Franek miał ptaszęta, mrówki i różne muszki złote, rojące się w jasnym słońca promieniu.

O! niesporo szła Frankowi nauka! Skazała go na nią matka, ostatecznie się przedtem przekonawszy, że pociechy mieć z niego nie będzie. Wypróbowała go na wszystkie strony:

posyłała go pleć pszenicę, paść gromadzkie gęsi na wygonie, przebierać kartofle do sadzenia, Franek zawsze coś nie tak zrobił jak trzeba, choć nawet Michalek, o niecałe dwa lata od niego młodszy, brał się już nieźle do roboty.

– Może choć nauczy się czytać, kiedy do roboty głupi – takie raz przypuszczenia wyraziła Szymkowa, nowym dowodem niezdarności Franka do ostatniej pasyi doprowadzona.

– A to posyłać go do szkoły, może zmądrzeje choć trochę – przyświadczył Szymek, który dla świętego spokoju zawsze potakiwał żonie.

– Nauczy się co, nie nauczy, a przynajmniej nie porwie szmat na sobie. Teraz – to się tylko dzień cały drze po chaszczach niezdara.

Wobec tej nadziei ustala wszelka niepewność co do wyboru karyery Franka, i stanęło natem, że Franek chodzić będzie do szkoły. Chodził też, ale z małym skutkiem, a z wielkiem dla siebie utrapieniem. Na żaden sposób nie mógł biedak zrozumieć, po co ludziom potrzebne były te znaczki, tak jakoś dziwnie powykręcane, ponazywane jeszcze dziwaczniej, nie mógł też uchwycić związku, zachodzącego pomiędzy kształtem a dźwiękiem. Widok widełkowatego A nie pobudzał go bynajmniej do otworzenia ust i wydania z nich głosu bez pomocy narzędzi mownych, jak to zrozumiale orzeka, nie wiem już, czyja gramatyka; okrągłe O nie wywoływało w nim żadnego zachwytu ani nawet podziwu, pocóż więc wołać miał: O! gdy go nauczyciel z niepojętym dla Franka uporem dopytywał o nazwę tego kółeczka? Chciał się nauczyć czytać, kiedy chcieli tego matula; chciał z całej duszy – jak mógł pracował i starał się, aż pot nieraz płynął mu z czoła, a łzy z oczu na elementarz kapały. Ale nie mógł, na żaden sposób nic się nauczyć nie mógł. Po półrocznym wysiłku, po mozole, od którego wątłemu chłopięciu głębiej jeszcze zapadły i jak wosk zżółkły policzki, nauczył się jedno tylko U poznawać, dlatego może, że gdy nauczyciel, ukazując mu palcem nakreśloną na tablicy literę, wymawiał ją podniesionym, może z nie – cierpliwości drżącym głosem, chłopcu przypomniało się nagle, jak w lesie, z liści ogołoconym, zawodzi i wyje jesienna wichura, a z głębi boru, jakby z piersi olbrzyma, podnosi się tedy jęk przeciągły, u! u! u! echem rozlega się po lesie, jak pogrzebowy płacz żałosny.

Niepowodzenia Franka lak dalece zniechęciły go do nauki, że pewnego dnia posłany do szkoły, uciekł znowu do lasu i nie pokazał się tydzień cały. Był to już koniec marca we dnie dogrzewało już słońce, już na drzewach nabrzmiewały pąki sokami, już puszczały trawki ruń młodą, i białemi gwiazdkami wychylały się z pod ziemi przylaszczki, i różowe korale wilczego łyka zdradliwie wabiły już zdaleka, ale noce bywały jeszcze chłodne. Przymrozki ścinały ziemię, i cud chyba Boski uchronił Franka od zaziębienia i choroby. Cud… ale nieproszony i niedziękowany, Szymkowa bowiem tym razem miała co innego na głowie, niż kłopot o zniknięcie Franka. Gdy zjawił się wreszcie, gdy wygłodzony, w sukmance, na łachmany podartej, z włosami pełnemi traw suchych, wsunął się nieśmiało do chaty, ona nie spojrzała nań nawet, nie spytała, co się z nim działo. Ujrzawszy go, machnęła tylko ręką, jakby powiedzieć chciała: "A co! znowu się znalazł niezdara!" i wskazała mu grzejący się przy ogniu garnek, do którego wnętrza chciwie zabrał się Franek.

Takie było powitanie matki z pierworodnym synem, szczęśliwie wracającym z niebezpiecznej odysei, i natem się skończyła epoka Frankowego życia, kształceniu umysłowych jego zdolności poświęcona.

Kłopotem, jaki w chwili ukazania się Franka ciężył na głowie Szymkowej, było nie co innego, tylko ciężka choroba Szymka, który, wypalając węgiel w lesie, zaziębił się widać, bo jednego wieczora wrócił do chaty, stękając, że trzęsie go febra, i że ból w plecach i w boku oddychać mu nie daje. Szymkowa, jak to zwykle żona, zakrzątnęła się zaraz koło ratunku; napoiła męża całą miarka gorącej wódki, ale i to nie pomogło. Szymek przestał wprawdzie dzwonić zębami, ale wnet zaczęło go palić gorąco straszliwe, i rozebrała go niemoc taka, że nazajutrz nie mógł zewlec się z pościeli. Słabował tak dni parę, kaszlał, stękał, plótł coś od rzeczy, leczyła go Nastka jak umiała, ale wreszcie, gdy stracił mowę i przytomność, przestraszona pobiegła do dworu po lekarstwo. Pani tlała jakiś napój dla Szytnka i nawet sama przyszła zobaczyć chorego, który tchu ostatkiem wciągał powietrze w chore piersi. "Zaziębić się musiał i dostał zapalenia pluc – rzekła pani – sprowadzę wam doktora, Nastko. Szkoda, że nie daliście znać wcześniej, teraz może już być zapóźno".

Doktor przyjechał nad wieczorem, ale i on nic nie pomógł: Szymek w nocy wyzionął ducha.

– Gdzie on się tam zaziębić miał przy ogniu – dowodziła Nastka – albo to węglarzowi dokuczy kiedy zimno? Państwo – to tak lubi gadać, aby nie próżnowała darmo gęba. Zaziębił się! dopuszczenie Boże… i tyle! jak zły wiatr powieje na człeka, to i najzdrowszy umrze!

Odkrycie przyczyny, która spowodowała śmierć Szymka, nie przeszkodziła Nastce gorzko opłakiwać powtórne wdowieństwo swoje. Została sama w chacie z czworgiem dzieci: z czworgiem ust głodnych, którym brakło rąk pracowitych, coby je nakarmić zdołały, bo Nastka choć rządna i zabiegliwa gosposia, nie mogła sama wszystkiemu wystarczyć, a na pomoc pierworodnego swego niezdary niewiele też rachować mogła.

Narzekała też nieraz, narzekała!… aż wreszcie zmiłował się Pan Bóg, nie wiadomo, czy nad jej strapieniem, czy nad sierocą dolą jej drobiazgu. Pod zimę jakoś szkarlatyna nawiedziła Zaborze; jak zbój rzucając się na dzieci znienacka, chwytała je matkom z objęć, i coraz to świeża mogiłka świeciła szczerym piaskiem na zaborzańskim cmentarzu. Jednę po drugiej trumienkę wynoszono z chaty pod lasem, i nie wyszło jeszcze roku od śmierci Szymka, a Nastka sama już była w chacie. Nie! nie sama jednak… tamte wszystkie: Bartosek, Michałek i Jagna – tłuste, zdrowe, jak krew z mlekiem dzieciaki, codzień głaskane ręką matki, pomarły na szkarlatynę.

Mizerny, żółty, brzydki Franek, o którego nigdy nie dbała matka, ten jej niezdara niekochany, choć położył się razem z innemi, choć przechorował ciężko, wyzdrowiał jednak i został u matki jedynakiem. Nie śmiem twierdzić, aby w razie śmierci Franka – strata jego była ostatnia kroplą, kielich boleści matczynej przepełniającą – ale, gdy w pustej chacie on jeden jej tylko pozostał, gdy prócz niego nie było już komu: "matulu!" na nią zawołać, zbudziło się w niej macierzyńskie dla Franka uczucie. "Oj! jedyny ty już u mnie, jedyny!" biadała, dokładając mu na misę kartofli, i gładząc szorstką ręką brudnożółte – jak szczecina najeżone włosy chłopaka. Zawsze małomówny, czasem po dniach całych ust nie otwierający do nikogo, Franek i teraz nic nie odpowiadał na pieszczotę, jaką darzyła go matka. Nie odpowiadał dlatego, że w śpiącym jego umyśle brakło wyrazów na wypowiedzenie uczuć, jakie mu się w sercu odzywały, i dlatego także, że z wielkiej radości coś go aż w gardle dusiło, jak łez i łkań gwałtem napływająca fala.

Mogłoby się zdawać, że ta pieszczota matki, jak cudowne "Effeta" Chrystusowe, zbudziła z uśpienia umysł Franka. Zaczął pojmować, rozumieć, pracować, a przynajmniej próbować sił swoich do pracy, jednem słowem przestał być niezdarą, i jak mógł, pomagał teraz matce. Przytem dziwnie posłużyło mu szczęście: raz, włócząc się po lesie po swojemu, spotkał panienki ze dworu, które z nauczycielką wyszedłszy do lasu na poziomki, nie umiały jakoś ich znaleźć, i doprowadził je do miejsca, gdzie w trawie czerwieniło się tyle poziomek, że tylko siąść i używać.

Nie dosyć natem: Franek, zawsze dziki i od ludzi stroniący, tak się jakoś do panienek ośmielił, że zrobił dla każdej koszyk, zręcznie z kory zwinięty, wysłał je paprociowym liściem i przyniósł panienkom, aby miały gdzie złożyć uzbierane jagody. Najstarsza z nich, Zosia, częsty gość w każdej chacie wieśniaczej, znała Franka z widzenia i wiedziała, jak złej opinii używa. Może jej się żal zrobiło dzieciaka, który opodal o drzewo oparty, oczu z niej nie spuszczał, może z tych idyotycznych, wytrzeszczonych oczu chłopięcia błysnął jakiś romyk uczucia czy myśli, bo panience myśl poczciwa przebiegła przez głowę.

– Słuchaj, Franku – rzekła do niego, wtykając mu w chudą rączynę dwie nowe, błyszczące jak srebro dziesiątki – czemu ty nigdy nie nosisz jagód do dworu?

Franek mocniej jeszcze oczy wytrzeszczył, ale jakoś nie zebrał się na odpowiedź panience. Jak wiadomo, nie grzeszył wielomówstwem i nie celował wymową.

– Pamiętaj, ile razy przyniesiesz nam jagód, albo grzybów, albo dużo ładnych kwiatów z lasu, zawsze ci dam takich nowych pieniędzy.

Franek obojętnie przyjął tę obietnicę; wartość pieniędzy a nawet ich użytek był mu zupełnie nieznanym.

– A za pieniądze – mówiła dalej panienka – matka ci kupi w mieście, taką białą, smaczną bułeczkę! Rozumiesz?

Franek skinął głową; perspektywa posiadania na własność białej bułeczki, którą dotąd widywał tylko wtedy, gdy Szymek lub Nasika obdzielali nią młodsze jego rodzeństwo, wydała mu się widać niezmiernie ponętną.

– Cóż? będziesz przynosił jagody?

– Aha! – odparł Franek, po raz pierwszy dając powód, że mówić umie.

W ten sposób stanęła między panną Zofią a Frankiem umowa, która w skutkach swoich okazała się zarówno pożyteczną dla Nastki, jak i dla Franka. Całe lato nosił Franek do dworu jagody, potem, gdy ich nie stało, nosił grzyby, rydze, orzechy, potem jeszcze piękne, aksamitne mchy leśne i oddawał wzięte za to pieniądze Nastce, której – jak to zwykle nn wdowiej gospodarce bywa – brakło nieraz grosza na sól i omastę. Franek nie nauczył się wprawdzie znać wartości pieniędzy, tembardziej, że mu nawet matka nie przyniosła tej bułeczki, którą w jej imieniu tak stanowczo przy – rzekala mu panienka, ale mimo to z radością odnosił Nastce każdy grosik, jaki od panienki dostawał.

Panna Zofia zawsze sama odbierając od Franka to, co jej chłopak przynosił, znalazła sobie zawsze chwilkę czasu na rozmowę z Frankiem. Właściwie nie można tego było nazwać rozmową; ona mówiła, on słuchał z wytrzeszczonemi na nią oczyma, w których teraz świtały czasem słabe błyski pojęcia. Słuchał; spytany, czy rozumie? odpowiadał zawsze: "Aha!" i chociaż to był jedyny udział, jaki w rozmowie przyjmował, zachęcona tem panna Zofia tak długo i tak dźwięcznie a słodko mówiła do obdartego niezdary, aż wytłómaczyła mu wreszcie, że on – jedynak u matki wdowy – powinien jej być pomocą, że tak każe Bóg, Ojciec wszystkich ludzi i wszystkich dzieci, a szczególniej tych, co już ojca nie mają.

– Pan Bóg jest twoim ojcem – nauczała panienka – stworzył i ciebie, i wszystko, co jest na świecie.

– I las? – krótko spytał Franek.

– I las, i drzewa, i ptaszki, i wszystko, wszystko co jest w lesie. Wszystko… rozumiesz, Franku?

Franek nie odpowiadał tym razem: Aha! Milczał; po raz pierwszy może, odkąd panna Zofia z nim rozmawiać zaczęła, oderwał oczy od jej twarzy i patrzył niemi przed siebie daleko, tam, gdzie za dworską osadą, za wsią i wygonem gromadzkim, za matczyną chatą i pólkiem czerniał bór, jesiennemi mgłami spowity.

– Rozumiesz? – powtórzyła panna Zofia.

– Rozumiem, panienko – odparł Franek, i tym razem zaniósł ze dworu do chaty skarb, droższy niż srebrne dziesiątaki: myśl, niejasną jeszcze, jeszcze z obsłonek długiego uśpienia nie wydobytą, ale myśl, przez którą dziecię-idyota stawało się dzieckiem-człowiekiem.

Wraz z budzącą się myślą, poczęło się w nim budzić uczucie.

Dotąd, jeżeli co kochał, to las tylko; teraz począł kochać matkę. Czy i to także było zasługą panienki? trudno wiedzieć.

Franek nie pytał nawet o to, czul jednak, że matkę kocha. Gdy wieczorem wracał do chaty (czasem jeszcze z lasu, ale często też i ze dworu), a ujrzał płomień ogniska, gdy próg przestąpił, a odezwała się do niego matka: "To ty, Franek! a co tam niesiesz?" – to tak mu się jakoś robiło słodko, tak milo i rozkosznie, że, choć nie umiał tego wypowiedzieć słowami, czuł jednak to, co czuć może jagnie, gdy się od matki odłączy, a owczarz je znajdzie i do ciepłego jej łona przysadzi spłoszone biedactwo. Dobrze mu wtedy było! lepiej mu być nie mogło nawet wtedy, gdy na wznak rzucił się w lesie na miękkie mchów posłanie, a słońce, przedzierające się przez gęstwinę liści, muskało go po twarzy deszczem ruchomych, migotliwych plam złotych.

Tak! po raz pierwszy w życiu uśmiechnęła się dola Frankowi. Nastka jednak nie czuła się wcale szczęśliwą; nudziła się w chacie, niedawno jeszcze brzmiącej gwarnym szczebiocie dzieci, dziś, jak grób głuchej i pustej. W lecie było jej jeszcze jako tako, nie brakło bowiem roboty na swojem, i na pańskie chodziła dla zarobku; ale, gdy w twardej jesieni nie stało już roboty w polu, gdy przyszły długie wieczory, a Franek zaraz ze zmrokiem legł na ławie i zasnął tym kamiennym snem dziecka, które cały dzień w ruchu na powietrzu spędziło, Nastka wytrzymać w chacie nie mogła.

Biegła więc na wieś do kumy jednej lub drugiej, czasem do karczmy; potrzebowała wygadać się, wyżalić na swoją biedę, zobaczyć twarze ludzkie, szukała ludzi i lgnęła do nich, a oni do niej, bo mimo dwukrotnego wdowieństwa i dobiegającej trzydziestki, Nastka wcale jeszcze nie była brzydką, i z czarnych jej oczu po dawnemu sypały się iskry.

Nie z salonu

Подняться наверх