Читать книгу Nie z salonu - Teresa Prażmowska - Страница 8
III.
ОглавлениеOd tej pory upłynęło łat kilka. Nastka. Szymkowa nie wróciła już nigdy do Zaborza, Nie było nawet od niej wieści żadnej. Powiadał tylko Jędrek, fornal dworski, co jeździł z panem rządcą do gubernialnego miasta po żelazo, że stał sobie raz przed bramą zajazdu, przyglądając się ruchowi miejskiemu, gdy wtem zobaczył idącą ku sobie Nastkę, ale Nastkę wystrojoną jak pani, w sukni i kapeluszu. Przysięgał się, że to ona była, chciał nawet zawołać na nią: – "Szymkowa! patrzcie ino, to ja, Jędrek, fornal z Zaborza!" ale nim się zebrał otworzyć usta, ona przeszła mimo, nie zwróciwszy na niego uwagi. Chciał pobiedz za nią, ale pan rządca przykazał mu surowo nie ruszać się z bramy ani krokiem, a Nastka znikła mu tymczasem z oczu, zmieszawszy się z tłumem przechodniów. Opowiedział to zaraz panu rządcy i prosił nawet o pozwolenie wyjścia na miasto, żeby Nastkę odszukać, ale pan rządca machnął tylko ręką.
– A co ci z tego przyjdzie, Jędrek, jak znajdziesz Nastkę? – zapytał – czy myślisz, że wróci z tobą do Zaborza? że ją porwie tęsknota do Franka?
– Juścić nie – odparł Jędrek – kiej go sama rzuciła, to pewnikiem nie tęskni za nim.
– A widzisz! – zakonkludował pan rządca – pocóż ci szukać baby po mieście? Siedź w domu i pilnuj mi koni, a babę jak wziął Niemiec, tak niech ją sobie trzyma.
Jędrek uznał, że pan rządca ma racyę i przestał wyrywać się na miasto. Potem nieraz jeszcze jeździł do miasta, ale nigdy już Nastki nie spotkał.
Franek nigdy nie mówił o matce i wogóle nie mówił o niczem i do nikogo. Nawet zdawać się nieraz mogło, że mówić zapomniał, bełkotał coś tylko niewyraźnie. We wsi widywano go coraz rzadziej, w kościele i w karczmie nigdy. Do dworu nie miał też po co chodzić, bo starzy państwo pomarli, a "panienka" frankowa, ta, której pierwszy i ostatni raz w życiu powiedział: "rozumiem", wyjechała daleko do ciotki, i nie było już komu troszczyć się o to, czy Franek cokolwiek "rozumie". A gdyby nawet i była w Zaborzu panienka, to i tak niepewną jest rzeczą, czyby Franek nadal ulegał jej wpływowi. Przez pierwszą zimę po ucieczce Nastki i pożarze grzelowej chaty – panienka chciała koniecznie ściągnąć Franka do dworu, kazała mu słać w ciepłej izbie czeladnej, sprawiła mu nowe buty i ciepłą sukmankę, piękną czapkę baranią, wołała go do siebie, mówiła coś nieraz długo do niego, głaszcząc go białą rączką po twarzy, ale to wszystko napróżno. Franek już nawet "aha!" nie odpowiadał; nie tylko nie rozumiał, ale nawet nie zdawał się słyszeć, co do niego mówiła panienka. Dawniej patrzył w nią jak w obraz, dziś mętne jego źrenice uparcie spuszczone ku ziemi, nie spojrzały ani razu w słodką twarzyczkę dziewczyny, która głosem, uśmiechem, pieszczotą kołatała do biednej tej duszy, na wieki wszelkiemu światłu zamkniętej. Wszystko napróżno! Franek na chwilę z oka spuszczony, natychmiast uciekał do lasu; uważano tylko, że zamiast iść zwykłą drogą przez wieś i grzelowe pole, wybierał drogę dłuższą, która wieś okrążając, pozwalała mu ominąć zgliszcza rodzinnej chaty.
Tak było przez pierwszą zimę; na wiosnę umarł stary pan, starsza pani wyjechała z panienkami do krewnych i sama umarła niebawem. Panienki nie wróciły już do Zaborza, które wziął w dzierżawę daleki jakiś ich krewny, młody panicz, co innego mający na głowie, niż troskę o rozwinięcie umysłu Franka.
Nic więc nie przeszkadzało Frankowi żyć, jak mu się podobało, a on też korzystał z tej swobody. Nie miał chaty, ale obrał sobie za to mieszkanie w budzie, gdzie niegdyś chronił się przed deszczem i burzą ojczym jego, Szymek, i tam żył, nie wiadomo jak i czem. W lecie zbierał i suszył grzyby, za które mu potem Judko pachciarz dawał potrochę chleba, krup i soli; jesienią i w zimie nosił do wsi pęki suchych gałęzi, albo też, gdy pod wiosnę słomy na podściół zabrakło, gromadził w lesie liście suche i w płachcie na plecach przynosił. Gospodynie dawały mu za to ciepłej strawy, którą on zjadał z widoczną przyjemnością. Z widocznem też zadowoleniem siadał czasem przy kominie, wpatrując się w ogień bezmyślnie. Ale gdy płomienie żywszym buchnęły blaskiem, gdy snopem iskier strzeliwszy, oblewały ściany chaty czerwoną, pożarną niby łuną, Franek zrywał się wtedy przestraszony i znowu do lasu uciekał.
– Czego boisz się, Franek, ognia? – spytała go raz Wichowa – nie bój się nieboraku, nie spali on ciebie, tak jak chatę grzelową.
– Psiawiara-Niemiec! – mruknął Franek do siebie i pobiegł dalej, mrucząc ciągle: – Dam ja temu Niemcowi, dam, niechno mi się w łapy popadnie!
Dzieci wiejskie wiedziały o tej nienawiści Frankowej. Nieraz, biegnąc za nim gromadą, wolały: "Franek! Franek! bierz Niemca!" wtedy spokojny i łagodny zwykle Franek wpadał we wściekłość prawie. Czoło nabrzmiewało mu siną pręgą, twarz, dobrodusznie głupowata, przybierała wyraz dzikiego okrucieństwa, a zamglone źrenice jego płonęły przez chwilę nie blaskiem myśli rozumnej, nie ogniem szlachetnych uczuć, ale szaloną, zwierzęcą żądzą zemsty.
Najlepiej mu było w lesie. Jeżeli co jeszcze kochał na świecie, jeżeli mu kiedy drgnęło serce słodkiem jakiem uczuciem, to wtedy tylko, gdy się w lesie zobaczył. Niezdara! odmieniec leśny! on, Boże! odpuść, las kochał naprawdę…
Ale jakżeżbo było tego lasu nie kochać, kiedy tak w nim było uroczo, tak zielono i wonno. Zawsze był piękny i z każdą porą inny… Na wiosnę brzmiał cały śpiewem ptasząt, owadów brzęczeniem i drżał rozkosznie pod wiatru wiosennego powiewem. Latem tak chłodne kładł cienie na uznojone skwarem czoło; a gdy, jak najezdca dziki, wpadła nań burza rozszalała, gdy wicher obalał pnie stare i mocował się ze stuletniemi dęby, to las cały trząsł się z oburzenia i szumiał groźnie, a dęby odwieczne i rozłożyste buki, wysmukłe sosny i nawet brzozy-strojnisie, nawet kaliny i głogi, nawet bezimienne pospólstwo leśne, wszystko to drżało od gniewu i jedno drugiemu szeptało: "nie damy się, padniemy, a nie damy się, a choć padniemy, to się nie dadzą wnuki i dzieci nasze!" I wszystko razem jedną ścianą zieleni, jednym murem pni, krzewów, gałęzi zgodnie burzy stawiało czoło.
A gdy burza przyszła i słońce znowu z za chmur wyjrzało, las, jeszcze zmęczeniem dyszący, jeszcze pełen drgań i tajemniczych szeptów, co, jak hasła bojowe ciche, a prędko biegły po nim, uspokajał się zwolna i uciszał. Zdawało się, że w smutnem i uroczystem milczeniu liczy ofiary swoje. Bywało ich nieraz dużo, ale las widać nie znal co rozpacz, bo na grobach tych ofiar zaraz z następną wiosną nowe zakwitało życie.
Tak było w lecie.
Jesienią znowu las, jak robotnik, co czci odświętnym strojem wysłużony odpoczynek niedzielny, stroił się cały w różnobarwnych szat bogactwo, świecił purpurą i złotem, przyoblekał się w zieleń ciemniejszą. A na zimę, jak starzec do snu idący, spokojnie i zwolna rozbierał się z szat swoich i usypiał posłusznie snem zimowym. Czasem tylko, gdy wicher grudniowy, świszcząc, przez las przeleciał, gdy obrzucił go tumanami śniegu, obsypał śronem, gdy pastwił się nad nim i znęcał, las wzdychał wtedy głęboko, jak pierś ludzka, ciężkim żalem uciśniona.
Tak było co roku od wieków i tak mogło być jeszcze wieki całe.
Ale najpiękniejszy pod słońcem las nie może być przybytkiem, wyłącznie poezyi poświęconym: jest przedewszystkiem towarem. Tak też zapatrywali się na niego właściciele; panny doszły do pełnoletności, wychodzić zaczęły za mąż, trzeba było spłacić im posagowe schedy, umyślono więc sprzedać las. Trafiał się niejeden kupiec, bo las Zaborzański był znakomicie zachowanym, pełno w nim było masztowych sosen i wybornego budulcu, a chyba po raz pierwszy miała go trzebić siekiera. Nakładano też nań wysoką cenę, ale i to nawet nie odstraszyło ajentów niemieckiego handlowego domu, którzy wreszcie dobili targu.
Złożyli na stół znaczną sumę i w zamian za nią zostali właścicielami trzech czwartych pokrytej lasem przestrzeni, w której gospodarować mieli tak, jak Niemcy na polskiej ziemi gospodarować umieją: wyzyskując umiejętnie wszystkie jej zasoby, a lekceważąc przytem niedołężne plemię, które bez ich pomocy zrobić tego nie umialo.
Cała gromada wiejska żywo była zainteresowana kwestyą sprzedaży lasu, bo z tego lasu wszyscy żyli potrochę. Służebność była już w Zaborzu uregulowaną, i gromada miała wydzieloną dla siebie wcale piękną połać lasu, ale mimo to las dworski zawsze był potrochę wspólną własnością; taki był ogromny, taki we wszystkie skarby leśne bogaty, a dziedzic – dzisiejszy sąsiad – po dawnemu był "panem" dla gromady, panem w najdodatniejszem słowa znaczeniu.
Gdy się po wsi rozeszła wieść, że las już sprzedany i że lada dzień przyjdą ludzie z siekierami walić odwieczny starodrzew, wielki popłoch padł na całą ludność Zaborza. Poprostu pomartwili się ludziska, jakby im kogoś ze swoich przyszło tracić na wiekuiste rozstanie. Każdy z nich, będąc dzieckiem, biegał tam na jagody, wspinał się na drzewa po gniazda; będąc chłopakiem, pędził stadninę na nocną paszę po leśnych polankach; będąc już gospodarzem statecznym, jeździł tam zbierać gałęzie, albo nawet – boć to przecie nie żadne, broń Boże! złodziejstwo – uskubnąć coś z pańskich sągów. Pan czasem wykrzyczał i od psubratów zwymyślał, ale wnet potem chylącemu się do kolan pańskich gospodarzowi powiedział: – "A patrzcieno, bracie, żeby mi tego nie było więcej" – i zawsze jakoś to się żyło przy tym lesie, który obalać teraz miały niemieckie siekiery. W całej wsi o tem tylko mówiono. "Państwo sprzedali las Niemcom" – powtarzano sobie w każdej chacie.
Franek nie wiedział dotąd o niczem. Ludzie wiejscy wiedzieli już z doświadczenia, że z Frankiem niczego się dogadać nie można, nie wdawano się też w żadne z nim rozmowy.
Jedna tylko Wichowa, jak grzyb stara, ale zawsze okrutnie gadatliwa babina, gdy nie miała już komu mleć językiem nad uszami, zwabiała sobie do chaty Franka, stawiała przed nim pełną misę jedzenia i wtedy nagadała się zawsze do woli. Franek jadł, nie wiem czy słyszał, ale nie słucha] z pewnością, a ona gadała, gadała, gadała! I o dziedzicu, i o dzierżawcy, i o panienkach, i o Maryśce co biega za kowalem, i o Jaśku, co się do kowalowej zaleca, gadała, ile mogła!
Pewnego wieczoru przyniósł Franek Wichowej sporą kobiałkę rydzów i nakarmiony do syta, siadł grzać się przed ogniem. Jak zwykle, tak i dziś nie zwracał najmniejszej uwagi na gadanie Wichowej, która długo a obszernie rozpowiadała kumie tragiczny jakiś wypadek ze skopkiem, pełnym mleka, które przez nieuwagę wylała synowa. Ale gdy kuma odeszła do chałupy, gdzie cała jej gromadka niecierpliwie oczekiwała wieczerzy, Wichowa, sam na sam pozostawszy z Frankiem, zagadnęła go znienacka pytaniem:
– A co ty będziesz teraz robił Franku-nieboże, jak ci las wytną nad głową? gdzie ty się dziewać będziesz?
Franek nie odwracał oczu od ognia, gdzie po tlejących się głowniach goniły się iskierki czerwone; zdawał się nie słyszeć pytania.
– Słyszysz, Franek? – prawiła dalej stara – las ciąć będą za niedługo. Het! precz! wytną wszystko do szczętu. Jeno pnie same sterczeć będą.
I ta groźba nie zrobiła na Franku wrażenia. Nie słyszał może; najprędzej zaś nie zrozumiał, co do niego mówiono. Będąc dzieckiem, był tylko głupowatym, dziś, jako ośmnastoletni wyrostek, był zupełnym prawie idyotą i zdawał się rozumieć te tylko wyrazy, które służą do nasuwania najpierwszych zwierzęcych potrzeb życia.
– Państwo potrzebowało grosza, nie dziwota, że las sprzedali, Niemiec to zawsze ma pieniądze… przyszedł i kupił. Słyszysz, Franek? las kupił Niemiec.
Franek podniósł oczy, w których coś, jak iskra gniewu, błysnęło, błędne jego spojrzenie zatrzymało się na twarzy Wichowej. Widocznem było, że sili się zrozumieć jej słowa. Nienawiść, tak samo jak i miłość, rozdmuchiwać umie płomień myśli.
– Przyjdą też Niemcy, oj! przyjdą… Będą nam cięli las a cięli, aż wytną wszystko co do pnia – biadała Wichowa, rozrzewniając się własną wymową. – Słyszysz, Franek? co do pnia, wytną wszystko…
– Aha! – mruknął Franek po swojemu.
– I to pożal się Boże, żeby choć swój, toby już człeku nie tak było markotno. Ale jak człek pomyśli, że to wszystko wywiezie Niemiec…
Uparte powtarzanie nienawistnego imienia rozdrażniło Franka widocznie. Oczy mu zaświeciły, jak u dzikiego zwierza, krew uderzyła do czoła i przerznęła je grubą pręgą.