Читать книгу Nie z salonu - Teresa Prażmowska - Страница 7

II.

Оглавление

Tej właśnie jesieni przyjechał był do Zaborza mechanik-Niemiec, niemłody już i szpetny, ale zwyczajnie jak Niemiec, pewny siebie i z góry na ludzi patrzący. Pan sprowadził jakieś machiny, które wszelką robotę za ludzi i za bydlęta robić miały, a że nikt nie umiał ustawić ich i w ruch puścić, sprowadzono wiec do nich i Niemca, który umiał to wszystko, czego nie umiał chłop polski – tak samo jak cale jego plemię umie wiele różnych rzeczy, których nie umie plemię polskie. Umie cisnąć się naprzód i innych sobą wypierać… Umie także wytrwale dążyć do celu i wierzyć w posłannictwo swoje. Obrało się Lucyferem narodów i światło niesie przed sobą – światło rozumu, który po niewczasie oświeca głowy wydziedziczonych.

Niemiec przymierzał, pasował, liczył, aż wreszcie wszystko ustawił jak należy, ale robota to była niemała, i potrzebował na nią dużo czasu. Blizko dwa miesiące siedział w Zaborzu, a w wolnych od roboty chwilach kręcił się po wsi, zerkając na kobiety zdobywczem spojrzeniem Niemca, który się czuje panem wszelkiego nie niemieckiego stworzenia. Zaglądał też i do karczmy i tam po raz pierwszy zobaczył Nastkę Szymkową. Zalotna i śmiała kobieta póty szczerzyła w uśmiechu białe jeszcze jak perły ząbki, ponętnie z za pełnych, wilgotnych ust błyskające, aż zawróciła głowę Schulzowi i niebawem poczęły się między nimi konszachty, na które cała wieś krzywem okiem patrzyła. Nastka jednak, niewiele sobie z tego robiąc, nie tylko pozwalała Schulzowi zalecać się do siebie, ale jeszcze przyjmowała go w chacie, stroiła się w coraz to nowe chustki i fartuchy, i wogóle postępowała tak, że opinia Zaborza, od dawna jej nieprzychylna, teraz się stanowczo przeciw niej zwróciła. Przedstawicielki tejże opinii i strażniczki moralności publicznej: Maryna Wichowa, Sołoćwina, Lewkowa i inne, nie szczędziły jej uwag, napomnieli, gróźb nawet: – "Duszę zgubisz bez Niemca i tylo!" – perswadowała Wichowa, która, jako chrzestna matka Nastki, miała głos najpierwszy, a jako najgadatliwsza z całej wsi baba, glos ten podnosiła jak najczęściej. – "Duszę zgubisz i sumienie zaprzepaścisz na wieki" – powtarzała – "już ja tobie mówię". Nastka, daj ty pokój temu Niemcowi. Niemiec zawsze Niemiec, przepadniesz ty bez niego, kobieto".

– Albo przepadnę, albo nie! – hardo odpowiadała Nastka – a co wam do tego, Wichowa? pilnujcie lepiej swego, żeby wam chust do karczmy nie nosił.

Zaskoczona w ten sposób Wichowa milkła i wzdychać poczynała; owe chusty bowiem przez Wicha do karczmy wynoszone, były zarówno utrapieniem jej życia, jak i niewyczerpanym do rozmowy tematem. Westchnąwszy parę razy, znowu zabierała się do gadania – tym razem o chustach i o Wichu, ale wtedy nie było już obok niej Nastki.

Nie było jej także w chacie; cały dzień biegała teraz, nie wiadomo, gdzie i zaczem, a gdy czasem wróciła na chwilę, to zamiast jąć się roboty, siadała na lawie zadumana, zapominając nawet rozpalić ognia, by sobie i dziecku ciepłej strawy ugotować. Dla Franka zrobiła się też dziwną; dawniej za życia męża kiwała nad nim głową, wzdychając, że "naznaczony" i "niezdara"; potem, gdy on jej jeden pozostał, przeniosła Dań część tej miłości, jaką miała dla utraconych dzieci. Teraz znowu zdawało się, że nie może znieść jego widoku. Gdy chłopak, wchodząc do chaty, zwracał na nią oczy, jak psiak, który prosi pogłaskania pańskiej ręki, ona w milczeniu kładła przed nim kęs chleba, czasem kawałek słoniny lub sera okrawek i natychmiast znikała.

Stawała wtedy zwykle we wrotach, i zapatrzona w szary wieczór, stała tak długo, od czasu do czasu ocierając oczy fartuchem.

Franek, który jako nierozmowny, nie zadawał się nigdy z dziećmi wiejskiemi, nie miał też zkąd się dowiedzieć o plotkach po wsi krążących. Rozwinięcie zaś jego moralnej istoty nie było znowu tak dalece posunięte, aby miał dostrzedz smutki i niepokoje matczyne, albo odczuwać je instynktem, serca. Nic nie dostrzegał, nic wcale nie odczuwa!, a że nic także nie wiedział, przeto najspokojniej w świecie zjadał wieczerzę i kładł się spać na swej ławie. Rano, gdy ze snu przetarł oczy, widząc, że matka krząta się po chacie w milczeniu, pomógł jej w tem i w owem, wody przyniósł, drzewek nałupał, wypił mleko, które mu matka przy ogniu zagrzała, popatrzył jej czasem w oczy, jakby czekał, czy się do niego nie odezwie, a nie doczekawszy się słowa, brał w zanadrze kawał chleba i ruszał na zwykłą swoją wędrówkę po leśnych bezdrożach.

Mglisty i zimny dzień listopadowy miał się już ku schyłkowi, gdy Franek zziębnięty i głodny powracał do chaty. Zdaleka już pachniały mu kartofle, które matka pewno przed nim postawi i zdaleka też wzrok wytężał, by ujrzeć płomień, który tam już z pewnością błyska na kominie i zziębłe członki jego rozgrzeje.

Ale w okienku chaty było ciemno; matka nie rozpaliła dziś ognia. Od niejakiego czasu zdarzało się to bardzo często, to też Franek ani się tem zaniepokoił, ani zmartwił, doznał tylko pewnego uczucia zawodu na myśl, że zamiast dymiących kartofli, będzie musiał głód zaspokoić suchym kawałkiem chleba. Szedł teraz coraz prędzej, biegł prawie, bo przez podartą sukmankę przejmował go do kości chłód jesienny i dopadł wreszcie drzwi chaty. Zwykle stały otworem, dziś nadspodziewanie znalazł je zamknięte. Pchnął je jak mógł najsilniej… zamknięte. Ostry wiatr północny dął Frankowi w plecy, i to widać dodało mu konceptu: domyślił się, że drzwi muszą być założone na zaporę, podważył ją i wszedł do chaty, gdzie ciemno już było zupełnie. Wszedłszy, machinalnie zwrócił oczy w to miejsce, gdzie pod okienkiem na lawie siadywała zwykle Szymkowa. Nie było jej tam; w chacie panowała cisza głucha, nawet szmerem oddechu ludzkiego niezmącona; mrok, jeszcze na dworze szarawy, tutaj już przechodził w noc ciemną. Franek, myśląc, że matka spać się położyła, poszedł do tapczana, na którym sypiała, i omackiem wyciągnął rękę: nie było nikogo na pościeli, pościeli nawet nie było. Franek wciąż szukał omackiem, odwrócił się w stronę okienka, jakby chcąc sprawdzić, czy nie zaszedł w inny kąt chaty. Nie! okienko na tle ciemności rysujące się ciemnością, mniej czarną, było za jego plecami; stał zatem w samej rzeczy przy tapczanie.

Może Nastka na wieś pobiegła? Franek, nie zastanawiając się dłużej nad zniknięciem pościeli, zbliżył się do komina, na którym tlało jeszcze pod popiołem parę węgielków, rozdmuchał je, zaświecił łuczywo, przy blasku jego zobaczył grzejący się w popiele garnek strawy, widocznie dla niego zostawionej, ale zobaczy] razem skrzynię matczyną otwartą… i pustą. Nie było Szymkowej, a z nią razem znikły pościel i rzeczy.

Frankowi nie przyszli na myśl złodzieje, nawet mu nic, nic zupełnie na myśl nie przyszło. Coś jednak szarpnęło go za serce gwałtownie. Może padł na niego ten cień, który rzuca przed siebie idąca na ludzi niedola, bo głosem, w którym łzy drżały i błaganie, jęknął w pół cicho jeszcze: "Matulu!"

"Matulu!" – głośniej powtórzył, nie odbierając odpowiedzi – "ozwijcie się do mnie, matulu! Matulu!" – krzyknął już na całe gardło…

Ale nikt się nie odezwał, szmer, nawet najlżejszy, nie przerywał ciszy w izbie panującej. Któż zresztą miał się odezwać, kiedy nie odpowiadała matka rodzona? Nawet śpiące echa leśne nie wtórowały sierocemu wołaniu… Tylko wicher północny przeleciał nad lasem, i bór, cicho dotąd szemrzący, zaszumiał teraz nagle i westchnął, i jakby zgrozą wstrząsnął się cały…

A w ciemności i ciszy rozlegało się, co chwila, pytające, błagalne, przestraszone, rozpaczliwe, jedno i to samo wciąż wołanie: Matulu! matulu!

Nagle Franek przestał krzyczeć. Ogarnęło go jakieś przerażenie ogromne, zdjęła go trwoga straszliwa… niewiadomo nad czem… czy nad matki kamienną nieczułością, czy nad dolą własną, czy nad tym światem, o którym on wiedział tak mało, a na którym dziejące się zbrodnie nawet biednem jego istnieniem wstrząsnąć mogły do głębi.

Nie krzyczał już teraz; stal, i zdrętwiały od strachu, patrzył w ciemność, kąty izby zalegającą. Łuczywo, którem sobie przyświecał, wypadło mu z ręki, i tląc się słabym płomykiem na ziemi, dawało mu tyle tylko światła, ile go potrzebował, by się przekonać, że go pustka otacza, i że na krzyk jego: Matulu! nie ma komu dać odpowiedzi.

Ze strachu dzwoniły mu zęby; on, który tak spokojnie usypiał nieraz pod szumiącem drzew sklepieniem, bał się teraz nocować w pustej chacie. Mógł wprawdzie pójść na wieś i prosić o nocleg Wichową lub inną z kum i przyjaciółek matki. Wieś była niedaleko; stanąwszy u węgla chaty, widać było, jak na dłoni, szereg wieśniaczych domostw. Chałupy stały jedna obok drugiej, okienka ich błyszczały jasno; snadź na każdem ognisku, od którego nie odbiegła gospodyni i matka, plunął ogień wieczorny… W każdej z tych chat, gdzie nad pełną misą siadały pyzate dzieciaki, zlitowanoby się może nad sierotą… ale Franek nie do wsi wybierał się na noc… Las, piastun, żywiciel i towarzysz, las, w którym drzewo każde od wieków stało na miejscu, a żadna ptaszyna piskląt nie odleciała nigdy, las ukołysze i przytuli sierotę…

Zapomniawszy o grzejącej się przy ogniu strawie, o zimnie, które się z każdą chwilą wzmagało na… dworze, Franek uciekał z chaty do lasu. Wiatr dął mu w oczy, smagał go jak biczem po twarzy, rozwiewał dziurawe poły sukmanki… Górą ciągnęła burza jesienna, ciskając w powietrze szumy, łkania, jęki i wycia, ale Franek uciekał coraz prędzej. Uciekał, przed nim groźba głodu, zimna i samotności – za nim w pogoni straszne widmo sieroctwa i opuszczenia, widmo, które nad głodnym, nad zziębniętym, nad nieszczęśliwym i ciemnym litości nie zna, które doścignąć go miało, pochwycić i zdławić w uścisku swoim.

Dopadł wreszcie do lasu. Zdyszany, a mimo to od zimna drżący, rzucił się na posłanie suchych liści, które sobie w różnych miejscowościach gromadził, zakopał się w nie po szyję i leżał czas jakiś nieruchomy. Co myślał i czy myślał cokolwiek? – nigdy się z tem nikomu nie zwierzył – dla tej prostej przyczyny, że do zwierzeń słówby znaleźć nie umiał. Może jednak cierpiał? Może prócz głodu, który mu coraz silniej targał wnętrzności, boleść jaka targała sercem "niezdary"?

Może mu żal było matki i strzechy domowej?… bo nagle ze świstem wichru, z wyciem burzy połączył się odgłos płaczu, który żałosnem, niepowstrzymanem łkaniem rozrywał pierś chłopaka.

Kiedy zasnął? jak długo spał? i tego także nikt nie wiedział, bo i kogoż wreszcie obchodzić to miało tak dalece?

Obudził go gwar głośny, od strony chaty ojcowskiej idący, gwar, złożony z krzyków i nawoływań ludzkich, bydlęcego ryku, trzasku płomienia… W zapłakane, snem klejące się oczy Franka biła pożarna łuna; to chata Grzeli stała w ogniu. Franek, uciekając z chaty upuścił był niedogasłe łuczywo, od którego zajęła się skrzynia, a następnie i chata i całe obejście domowe. Ubogie dziedzictwo Franka – jedyna rzecz, która "leśnego odmieńca" wiązała ze społeczeństwem ludzkiem – gorzało jasnym płomieniem. Nie zdążyli przybyć na pomoc sąsiedzi, z pierwszego snu obudzeni, wszystko już spłonęło do szczętu. Nie wyratowano nie, ani szmaty, ani statku żadnego, ani nawet krówki Czarnuchy, następczyni owej graniastej, którą niedbalstwo Franka o mało co na przedwczesną śmierć nie naraziło.

Gdy Franek, ciągłe drżący z zimna i przestrachu, stał i patrzył bezmyślnie, jak cale jego mienie szło z dymem, zbliżyła się do niego Wichowa.

– Cóż ty tak stoisz, Franek, jak głupi? – zagadnęła go – nie ratujesz, nie krzyczysz, ani co… Abo ci to nie żal chałupy?

Franek wyłupiaste oczy szerzej jeszcze otworzył i wpatrzył się niemi w mówiącą.

– O, nieboże! i matki już teraz nie masz, i chałupa z dymem poszła – utyskiwała dalej Wichowa, którą język świerzbiał okrutnie – cóż ty teraz poczniesz ze sobą?

– Matula! gdzie matula? – ochrypłym głosem spytał chłopak, jakby teraz dopiero ze snu zbudzony.

– Abo to nie wiesz? – odparła bez zająknienia Wichowa – matula pojechali na gospodynię do rudego Niemca, co tu siedział wedle maszyny…

– Wrócą? – przerwał Franek pytaniem.

– Aha! wrócą! tyłeś ty ja widział, nieboże! Abo to ją Niemiec puści? rozmiłował się w niej okrutnie, zaprzysięgał się, że będzie u niego miała wygodę wszelaką, jak nieprzymierzając pani jaka, toć i niedziw, że się zbałamuciła kobieta… Zawszeć to ona dawała ucha chłopskiemu gadaniu… ale, że też ciebie, nieboraku, porzuciła, to już Niemiec, psiawiara, Panu Bogu za to odpowie…

– Psiawiara-Niemiec – przez zęby mruknął Franek, zaciskając pięści – psiawiara Niemiec – szeptał sobie półgłosem, gdy dogasać zaczęły głownie pożarne, a ludzie porozchodzili się zwolna, i on pozostał sam jeden na dymiących zgliszczach chaty – o! Niemiec, psiawiara…

Z całej gadaniny Wichowej Franek nie wiele więcej zrozumiał nad to, że mu matkę zabrał Niemiec. Po co? dlaczego? ile w tem było jej woli? a ile przymusu i namowy? nie wiedział, pytań tych sobie nie stawiał i nie wdawał się wcale w ich rozbiór. Czuł tylko, że mu się stała straszliwa, niepowetowana krzywda; zabrano mu matkę… spłonęła mu chata… Matkę zabrał mu Niemiec… Niemiec mu tę krzywdę wyrządził, a zatem w umyśle Franka nazwa: Niemiec, związała się nierozerwalnie z pojęciem krzywdy… Nie tej jednej tylko: obie, jakie go dotknęły, Franek w jedną połączył i brzemieniem obu Niemca, psiąwiarę obarczył.

Franek nie celował logiką, nie umiał rozumować ściśle, był nawet niesprawiedliwym w sądzie – prawda! ale być bezbronną ofiarą cudzej nieprawości, a jeszcze w dodatku być logicznym i sprawiedliwym – to nie tak łatwe zadanie! – nawet dla tych, którzy są w stanie rozumować ściśle.

I oto w duszy tego wyrostka – w tej biednej drzemiącej duszy, w której jedno tylko uczucie miłości słabą, bezbezwiedną tlało iskrą – powstało uczucie nowe: nienawiść. Kochał dotąd – jak umiał wprawdzie – ale kochał: las i matkę. Teraz począł nienawidzieć Niemca. Dla tego biedaka, który się nie uczył historyi i nic nie wiedział o politycznych matactwach, nazwa "Niemiec" stała się synonimem wszystkiego, co czyhając na mienie sierot, gwałtem lub podstępem wydziera im ojców krwawicę i krzywdzić umie bezkarnie a ciężko.

Nazajutrz po pożarze Franek wszedł w las, i mimo zimnej, słotnej pory, nie było go z tydzień może. Nikt go wprawdzie nie szukał zbyt troskliwie, "panienki" nie… było we dworze, a ludzie we wsi patrzyli każdy swego i nie mieli czasu do tracenia. A ktoby tam szukał chłopaka, którego matka rodzona "leśnym odmieńcem" nazwała? Wprawdzie pytali jedni drugich: – "A nie widzieliśta tam Franka?" – ale że nikt go nie widział, nikt też nie umiał dać objaśniającej odpowiedzi. Nie było go, to i nie było!

Wrócił wreszcie obdarty, wychudły, zdziczały – z blędniejszem niż kiedykolwiek spojrzeniem, z niewyraźniejszą jeszcze mową, istny "odmieniec leśny", i takim już pozostał.

Wtedy zaczęli go ludzie nazywać: Frankiem z lasu.

Nie z salonu

Подняться наверх