Читать книгу Mróz - Thomas Bernhard - Страница 7
DZIEŃ DRUGI
ОглавлениеJechałem pierwszym pociągiem, tym o wpół do piątej. Pośród skalnych ścian. Z lewej i z prawej było czarno. Wsiadając, trząsłem się z zimna. Potem z wolna zrobiło mi się ciepło. Do tego głosy robotników i robotnic, którzy wracali z nocnej zmiany. Od razu zyskali moją sympatię. Kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, ale jednakowo usposobieni, od stóp do głów, przez piersi czy jądra, niewyspani. Mężczyźni w szarych czapkach, kobiety w czerwonych chustkach. Nogi owinęli sukiennymi gałganami, jest to jedyna możliwość, by zimnu pokrzyżować szyki. Natychmiast wiedziałem, że chodzi o grupę odśnieżaczy, która dosiadła się w Sulzau. Było ciepło jak w krowim brzuchu: powietrze tak gęste, jak gdyby ustawicznie przepompowywało się samo, przy niesamowitym waleniu serca, z ludzkich ciał w te same ludzkie ciała. Nie rozmyślać. Przywarłem plecami do ściany wagonu. Ponieważ nie spałem całą noc, zapadłem w drzemkę. Ocknąwszy się, znów zobaczyłem ślad krwi, który na mokrej podłodze wagonu biegł dość nieregularnie, jak odpychana raz po raz przez górskie masywy rzeka na mapie, i kończył się między oknem a jego ramą pod hamulcem bezpieczeństwa. Krew wyciekła ze zmiażdżonego ptaka, którego zgniotło raptownie zatrzaśnięte okno. Może już kilka dni temu. Tak mocno, że nie wpadał najlżejszy powiew. Konduktor, który wykonując swą beznadziejną powinność, zajrzał do przedziału, nie zwrócił wcale uwagi na martwego ptaka. Ale musiał go już widzieć. Wyczułem to. Nagle usłyszałem opowieść o uduszonym w śnieżnej zawiei dróżniku, która kończyła się tak: „Ten to o nic się nie troszczył”. Czy to za sprawą mojego wyglądu zewnętrznego, czy też mojego wnętrza, które wyrażało się tam, gdzie można było sięgnąć wzrokiem, za sprawą emanacji moich myśli, mojej misji, do której w duchu energicznie się sposobiłem – nikt nie przysiadł się do mnie, choć z biegiem czasu każde miejsce stało się cenne.
Pociąg, stękając, sunął doliną rzeki. W myślach przeniosłem się na krótko do domu. Potem daleko stąd, do jakiegoś wielkiego miasta, które kiedyś odwiedziłem przejazdem. Potem spostrzegłem drobinki pyłu na lewym rękawie i usiłowałem je zetrzeć prawym. Robotnicy wyciągnęli noże i krajali chleb. Pochłaniali duże, grube kawały chleba, zagryzając mięsem i kiełbasą. Kawały, jakich nie jadłoby się przy żadnym stole. Tylko na kolanach. Wszyscy popijali lodowate piwo i byli widać zbyt słabi, żeby śmiać się z samych siebie, mimo że wydawali się sobie śmieszni. Ich zmęczenie było tak duże, że nawet nie przyszło im do głowy pozapinać rozporki, otrzeć usta. Kiedy wysiądą, pomyślałem, od razu rzucą się na łóżko. A o piątej wieczorem, kiedy inni skończą, oni zaczną na nowo. Pociąg dudnił i opadał w dół, jak rzeka płynąca obok. Robiło się coraz bardziej ponuro.
Pokój jest równie mały i nieprzytulny jak mój pokój praktykanta w Schwarzach. Jeśli tam nieznośnie szumiała rzeka, to tu jest nieznośnie cicho. Na moje życzenie gospodyni zdjęła zasłony. (Wciąż to samo: nie lubię zasłon w pomieszczeniach, które mnie odstraszają). Czuję wstręt do gospodyni. Jest to ten sam wstręt, który w dzieciństwie przyprawiał mnie o wymioty na widok otwartych drzwi rzeźni. Gdyby była martwa, nie budziłaby we mnie, dzisiaj, wstrętu – martwe ciała w prosektorium nigdy mi nie przypominają żywych ciał – ale ona żyje, i to żyje w zgniłym, odwiecznym zaduchu garkuchni. Widocznie spodobałem się jej, bo zataszczyła moją walizkę na górę i zaofiarowała się przynosić mi co rano śniadanie do pokoju, całkiem wbrew swoim zasadom, które nie uznają przynoszenia śniadań do pokoju. – Pan malarz jest wyjątkiem – powiedziała. Jest też stałym gościem, a stali goście mają przywileje. I przysparzają gospodarzom „więcej kłopotów niż korzyści”. Jak trafiłem do jej gospody? – Przez przypadek – odparłem. Chcę raz-dwa wypocząć i wrócić do domu, gdzie czeka na mnie cała sterta zaległej pracy. Okazała zrozumienie. Powiedziałem, jak się nazywam, i dałem jej swój paszport.
Dotychczas prócz gospodyni nie widziałem jeszcze nikogo, choć przez jakiś czas w gospodzie było bardzo gwarno. W porze obiadowej, którą spędziłem u siebie w pokoju. Zapytałem gospodynię o malarza, na co odrzekła, że jest w lesie. – Prawie zawsze jest w lesie – powiedziała. Nie wróci przed wieczerzą. Czy ja znam „pana artystę malarza”? – Nie – odparłem. Stojąc już w drzwiach, zdawała się milcząco pytać mnie o coś, o co tylko kobieta potrafi błyskawicznie zapytać mężczyznę. Byłem zaskoczony. To nie pomyłka. Nie mówiąc słowa i czując raptowne mdłości, odrzuciłem jej propozycję.
Weng to najbardziej ponura miejscowość, jaką kiedykolwiek widziałem. Dużo bardziej ponura niż w opisie asystenta. Doktor Strauch napomknął o niej tylko, jak napomyka się o niebezpiecznym odcinku drogi, jaką ma przebyć przyjaciel. Wszystko, co powiedział asystent, to były napomknienia. Niewidzialne powrozy, którymi z każdą sekundą mocniej wiązał mnie z powierzoną mi przez siebie misją, wytwarzały między nami wręcz nieznośne napięcie; argumenty, które sączył we mnie, bezwzględnie, odczuwałem jak gwoździe wbijane w mój mózg. Starał się jednak nie speszyć mnie. Ograniczał się do omówienia punktów, których miałem ściśle przestrzegać. Rzeczywiście przeraża mnie ta okolica, a jeszcze bardziej miejscowość zamieszkana przez bardzo niskich, ułomnych ludzi, których spokojnie można nazwać upośledzonymi na umyśle. Mając przeciętnie nie więcej niż metr czterdzieści wzrostu, snują się chwiejnym krokiem pośród spękanych murów i sieni, spłodzeni w alkoholowym zamroczeniu. Wydają się typowi dla tej doliny.
Weng leży wysoko w górze, ale wciąż jakby nisko, na dnie wąwozu. Przez skalne ściany nie sposób przejść. Jedynie koleją można się stąd wydostać. Jest to krajobraz, który dzięki niepospolitej brzydocie ma charakter, bardziej niż piękne krajobrazy, które nie mają żadnego charakteru. Wszyscy mówią tu zapijaczonymi, wyszlifowanymi na wysokie C dziecinnymi głosami, kłują nimi człowieka, kiedy koło nich przechodzi. Dźgają. Dźgają z cienia, muszę powiedzieć, bo po prawdzie widziałem dotąd tylko cienie ludzi, ludzkie cienie, w ubóstwie i jakby szaleńczo rozedrganej duchocie. I te głosy, które dźgają z owych cieni, z początku peszyły mnie, zmuszały do przyspieszenia kroku. Te spostrzeżenia poczyniłem jednak mimo to na trzeźwo, nie poddałem się ich destrukcyjnym wpływom. Właściwie wszystko było dla mnie jedynie uciążliwe, ponieważ ogromnie niewygodne. W dodatku musiałem dźwigać swoją tekturową walizkę, w której klekotała cała zawartość. Drogę ze stacji kolejowej w dole, gdzie jest trochę przemysłu i gdzie buduje się dużą elektrownię, pod górę do Weng można odbyć tylko na piechotę. Pięć kilometrów, których niepodobna skrócić, w każdym razie o tej porze roku. Wszędzie szczekające, wyjące psy. Mogę sobie wyobrazić, że ludzie, którzy nieustannie czynią takie spostrzeżenia, jakie ja poczyniłem w drodze do Weng i w samym Weng, na dłuższą metę dostają obłędu, jeśli nie pogrążą się w pracy, zabawie lub innych stosownych czynnościach, jak kurwienie się, modlenie, upijanie albo wszystko to naraz. Cóż takiego człowieka jak malarz Strauch ciągnie w taką okolicę, i to w tym czasie w taką okolicę, która musi przecież ustawicznie go znieważać?
Moja misja jest ściśle tajna i rozmyślnie, z wyrachowaniem została mi powierzona tak niespodziewanie, z dnia na dzień. Asystent zapewne już od dłuższego czasu nosił się z myślą, żeby zlecić mi obserwowanie swojego brata. Dlaczego wybrał mnie? Dlaczego nie kogoś z pozostałych, którzy tak samo jak ja odbywają praktykę szpitalną? Że często zadawałem mu trudne pytania na określone tematy, a tamci nie? Wbił mi do głowy, że pod żadnym pozorem nie wolno mi wzbudzić w malarzu Strauchu podejrzenia, iż cokolwiek łączy mnie z chirurgiem Strauchem, jego bratem. Toteż kiedy malarz zapyta, powiem, że studiuję prawo, aby całkowicie odwrócić uwagę od medycyny. Asystent wziął na siebie koszta podróży i pobytu. Dał mi pewną sumę, która wydawała mu się znaczna. Żąda ode mnie precyzyjnej obserwacji swego brata, nic więcej. Opisu jego zachowań, przebiegu jego dnia; informacji o jego poglądach, zamiarach, wypowiedziach, opiniach. Relacji o jego chodzie. O sposobie, w jaki gestykuluje, oburza się, „ogania się od ludzi”. O manipulowaniu laską. – Niech pan obserwuje funkcję laski w ręce mojego brata, niech pan ją obserwuje jak najdokładniej.
Chirurg nie widział malarza już dwadzieścia lat. Od dwunastu lat nie utrzymują korespondencji. Malarz otwarcie nazywa stosunki pomiędzy nimi wrogością. – Mimo to, jako lekarz, podejmuję próbę – powiedział asystent. Do tego potrzebuje mojej pomocy. Moje spostrzeżenia będą dla niego bardziej pożyteczne niż wszystko, czego się do tej pory dowiedział. – Podobnie jak ja – oznajmił – mój brat jest nieżonaty. Jest, jak to się mówi, tęgim głowaczem. Ale beznadziejnie pomylonym. Prześladowanym przez występki, wstyd, bojaźń, wyrzuty, instancje. Mój brat jest typem spacerowicza, a więc człowiekiem, który się boi. Szaleńczo. I jest odludkiem.
Ta misja stanowi prywatną inicjatywę asystenta i należy do mojej praktyki szpitalnej w Schwarzach. Po raz pierwszy zdarza mi się wyobrażać sobie obserwowanie jako pracę.
Zamierzałem wziąć ze sobą książkę Koltza o chorobach mózgu, podzieloną na „czynności wzmożone” (podrażnienia) i „czynności obniżone” (porażenia), poniechałem jej jednak. Zabrałem natomiast książkę Henry’ego Jamesa, która już w Schwarzach dawała mi wytchnienie.
O czwartej opuściłem gospodę. W nagłym powierzchownym uspokojeniu ogarnął mnie, przenikając do szpiku kości, ogromny niepokój. Wrażenie, iż ta izba jest kaftanem bezpieczeństwa, który włożyłem, a teraz muszę zdjąć, kazało mi ruszyć pędem na dół. Zajrzałem do sali jadalnej. Ponieważ na kilkakrotne wołanie nikt się nie odezwał, wyszedłem na dwór. Potknąłem się o grudę lodu, zaraz jednak wyprostowałem się i obrałem cel: pniak drzewa odległy o jakieś dwadzieścia metrów. Zatrzymałem się przed pniakiem. Widziałem teraz same takie pniaki, wystające spod śniegu, jakby porozrywane pociskami, niezliczone dziesiątki. Przypomniało mi się, że siedząc ponad dwie godziny na łóżku, zasnąłem. Przyjazd i nowe otoczenie były winne mojemu wyczerpaniu. Wiatr halny, pomyślałem. Raptem zobaczyłem, jak z lasu, o niespełna sto metrów ode mnie, wyłania się, człapiąc, mężczyzna. Był to niewątpliwie malarz Strauch. Ukazał mi się tylko jego tułów, nogi były zasłonięte olbrzymimi zwałami śniegu. Moją uwagę zwrócił duży, czarny kapelusz. Malarz niechętnie, jak mi się zdawało, podążał od jednego pniaka do drugiego. Opierał się na lasce, którą potem się poganiał, tak jakby był poganiaczem, laską i bydłem rzeźnym w jednej osobie. Ale to wrażenie natychmiast zniknęło, a pozostało pytanie, jak tu możliwie najszybciej i najlepiej zbliżyć się do niego. Jak mu się przedstawię? – myślałem. Podejdę i zapytam o coś, zastosuję więc wypróbowaną, choć naiwną metodę pytającego o godzinę czy drogę? Tak? Nie? Tak? Wahałem się. Tak. Zdecydowałem się przeciąć mu drogę.
– Szukam gospody – odezwałem się. I wszystko potoczyło się po mojej myśli. Przyjrzał mi się bacznie, bo moje nagłe pojawienie się nastrajało raczej podejrzliwie niż ufnie – i zabrał mnie ze sobą. Powiedział, że jest stałym gościem gospody. Musi to być chyba dziwactwo albo pomyłka, kiedy ktoś zatrzymuje się w Weng. Szuka tu odpoczynku. – W tej tam gospodzie? – Niepodobna wręcz być tak młodym, żeby od razu nie spostrzec, iż jest to niedorzeczność. – W tej okolicy? – Na tak niezwykły pomysł mógł wpaść tylko dureń. – Albo kandydat na samobójcę. – Zapytał, czym jestem, co studiuję, bo przecież na pewno „jeszcze coś” studiuję, a ja odrzekłem, jak gdybym oznajmiał najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem: – Prawo. – To mu wystarczyło. – Niech pan spokojnie idzie naprzód. Ze mnie przecież już stary człowiek – powiedział. Jak on wygląda, chwilami tak mnie to przerażało, że najchętniej zapadłbym się pod ziemię, gdy widziałem go po raz pierwszy, takiego bezradnego.
– Jeśli pójdzie pan w tym kierunku, który panu wskazuję laską, dotrze pan do doliny, po której może pan wędrować godzinami, wzdłuż i wszerz, nie odczuwając najmniejszego lęku – powiedział. – Nie musi pan się bać, że zostanie pan wytropiony. Nic panu nie może się przytrafić: wszystko jest zupełnie wymarłe. Ani bogactw naturalnych, ani zbóż, nic. Znajdzie pan trochę śladów z tych czy innych czasów, kamienie, odłamki murów, znaki nie wiadomo czego. Określony, tajemniczy stosunek do słońca. Pnie brzóz. Rozwalony kościół. Szkielety. Ślady buszującej zwierzyny. Cztery, pięć dni samotności, milczenia – powiedział. – Natura całkiem nieskażona przez ludzi. Gdzieniegdzie wodospady. Jest to jakby wędrówka przez przedludzkie tysiąclecie.
Wieczór zapada tu raptownie, jak grom. Jak gdyby na komendę spuszczano olbrzymią żelazną kurtynę, odcinając jedną połowę świata od drugiej, do cna. W każdym razie noc przychodzi pomiędzy dwoma krokami. Gasną okropne, matowe barwy. Gaśnie wszystko. Bez jakiegokolwiek przejścia. Za sprawą halnego w ciemnościach wcale nie robi się zimniej. Atmosfera, która co najmniej ogranicza, jeśli nie zatrzymuje pracę serca. Szpitale mogłyby dużo powiedzieć o tym prądzie powietrznym: pacjenci uznani za zdrowych, w których sztuka medyczna wpakowała, co tylko się dało, aż znowu pojawiła się nadzieja, tracą przytomność i nie sposób już ich ożywić żadną, choćby najzręczniej zastosowaną, ludzką teorią. Wpływy atmosferyczne wywołujące embolię. Zagadkowe układy chmur, gdzieś daleko stąd. Psy pędzą bez sensu po ulicach i podwórzach, rzucają się na ludzi. Rzeki tchną wonią gnicia swego całego biegu. Góry są tworami mózgowymi, na które można się natknąć, za dnia widoczne aż nadto wyraźnie, w nocy w ogóle niedostrzegalne. Nieznajomi odzywają się nagle do siebie na skrzyżowaniach dróg, zadają pytania, udzielają odpowiedzi, których nikt od nich nie żądał. Jak gdyby w jednej chwili wszystko się zbratało: brzydota ośmiela się zbliżyć do piękna i odwrotnie, bezwzględność staje u boku słabości. Uderzenia zegara skapują na cmentarz i mansardowe dachy. Śmierć zręcznie wślizguje się w życie. Znienacka również dzieci popadają w stan osłabienia. Nie krzyczą, ale biegają po pociągu osobowym. W gospodach i na stacjach kolejowych w pobliżu wodospadów nawiązuje się stosunki, które nie przetrwają ani chwili, zawiera się przyjaźnie, które nie doczekają nawet świtu; słowo „ty” bywa poddawane torturom aż do granic umyślnego zabójstwa, a potem zdławione prędko małą podłością.
Weng leży w kotlinie, żłobionej miliony lat przez ogromne bloki lodowcowe. Skraje dróg kuszą do nierządu.