Читать книгу Mróz - Thomas Bernhard - Страница 8
DZIEŃ TRZECI
Оглавление– Nie jestem malarzem – powiedział dzisiaj – co najwyżej byłem pacykarzem.
Wytworzyło się między nami napięcie, które niezależnie od naszej woli narzuca nam wzajemny stosunek. Byliśmy w lesie. Bez słowa. Przemawiał jedynie mokry, oblepiający stopy kilogramowym ciężarem śnieg, wtrącał się niezrozumiale wprawdzie, lecz stale. W milczenie. W niesłyszalne słowa, które, pomyślane, były i jakby nie były obecne. Strauch co chwila chce, żebym szedł przodem. Boi się mnie. Z opowieści i z doświadczenia wie, że młodzi napadają człowieka od tyłu, obrabowują. Fizjonomia często odwraca uwagę od narzędzi mordu i rabunku. Dusza, o ile jest się skłonnym tak nazywać tę „wędrowniczkę po wszelkich zasadach”, ponieważ się w nią wierzy, podąża naprzód, ale rozum, złożony z nieufności, obawy i podejrzliwości, pozostaje w tyle, uniemożliwia zastawienie pułapki. Choć mówię, że zupełnie nie orientuję się w tych stronach, każe mi iść przed sobą. Co jakiś czas komenda „w lewo” czy „w prawo” rozwiewa moje przypuszczenie, że zanadto oddalił się, w myślach. Wykonuję te rozkazy w ciemno i z niecierpliwością. Dziwne było, że nie widziałem żadnego światła, które by mi pomagało odnajdywać kierunek. Było to jakby dryfowanie, także duchowe, a równowaga jest wówczas wszędzie i nigdzie. Co bym zrobił, gdybym teraz był sam? To taka myśl, która pojawiła się nagle. Malarz szedł za mną jak ogromne obciążenie mojego systemu nerwowego: jak gdyby za moimi plecami wciąż wyciągał konsekwencje. Za moment znów sapał i wołał, żebym się zatrzymał. – Codziennie chodzę tą drogą – powiedział – chodzę już od dziesiątków lat. Mógłbym nią iść we śnie. – Próbowałem dowiedzieć się czegoś bliższego o przyczynach, dla których przebywa teraz w Weng. – Jestem tu ze względu na moją chorobę i wszystko inne razem wzięte – odparł. Nie spodziewałem się bardziej szczegółowej informacji. Opisałem mu swoje życie, tak jak umiałem, w punktach, z którymi wiązałem chwile radosne lub smutne, przedstawiłem, jak to życie, moim zdaniem, zrobiło ze mnie to, czym jestem teraz – nie zdradzając, kim, w danej chwili, jestem naprawdę – i to z otwartością, która mnie samego zaskoczyła. Ale jego wcale to nie interesowało. Interesował się tylko sobą.
– Gdyby pan wiedział, ile mam lat podług kalendarza, byłby pan przerażony – powiedział. – Na pewno wyobraża pan sobie, że jestem starcem, młodzi są przecież skorzy do takich ocen. Byłby pan dotknięty. – Zdawało się, że jego twarz pociemniała jeszcze o parę stopni beznadziejności. – Natura jest okrutna – podjął – a już najokrutniej obchodzi się ze swoimi najpiękniejszymi, najbardziej zdumiewającymi, przez nią samą wybranymi talentami. Rozdeptuje je, nawet nie drgnąwszy powieką.
Nie ma wysokiego mniemania o swojej matce, tym bardziej o swoim ojcu, a rodzeństwo stało mu się z czasem tak obojętne, jak on, w swoim mniemaniu, zawsze był obojętny jemu. Ze sposobu jednak, w jaki o tym mówi, wynika, że bardzo kochał matkę, ojca i rodzeństwo. Ależ jest do nich przywiązany! – Wszystko od początku było dla mnie ponure – stwierdza. Wprowadziłem go trochę w moje dzieciństwo. Powiedział na to: – Każde dzieciństwo jest takie samo. Tylko jedno ukazuje się w pospolitym, drugie w łagodnym, trzecie w diabelskim świetle.
W gospodzie, jak mi się zdaje, odnoszą się do niego z niezbędnym szacunkiem. Za jego plecami jednak stroją najróżniejsze miny.
– Człowiek wie o ich wybrykach. Chłonie zapach ich płciowości. Wyczuwa, co ci ludzie myślą, zamierzają, wyczuwa, jak kłębi się w nich stale to, co zakazane. Ich łóżka stoją pod oknem albo za drzwiami, a może tu w ogóle nie chodzi o łóżka: oni doprowadzają się w nich od jednej okropności do drugiej… Mężczyźni obchodzą się ze swoimi kobietami jak z dobrze zbitym mięsem i na odwrót, jedni z drugimi, jak z bezwolną tępotą. Można by to wszystko uznać za wielką zbrodnię. Prymitywizm jest dobrem powszechnym. Jedni reagują na układy, inni niemal wszystko wiedzą z natury… spodnie, które są dla nich za ciasne, spódnice doprowadzają ich do szału. Wieczory ciągną się długo: tak nie może być! Parę kroków do środka, od środka, to tu, to tam, żeby nie przemarznąć… Nie otwierają ust, co innego się wyładowuje… ranek mąci wzrok, tak że człowiek kompletnie traci głowę. To płciowość zabija wszystkich. Płciowość, choroba, która uśmierca z natury. Wcześniej czy później niszczy nawet najgłębszą serdeczność… powoduje przemianę jednego w drugie, dobra w zło, przejście stąd tam, z góry w dół. Bezbożność, bo zniszczenie góruje nad wszystkim… z moralności wyłania się wtedy amoralność, wzorzec dla wszystkiego, co kiedykolwiek uległo zagładzie. Dwulicowość natury, można powiedzieć. Robotnicy, którzy się tu kręcą – ciągnął – żyją wyłącznie płciowością, jak większość ludzi, jak wszyscy… żyją nieustannym, przeciągniętym aż po ich kres szaleńczym procesem przeciwko wstydliwości i czasowi, i na odwrót: ruiną. Czas nie szczędzi im ciosów, a ich droga jest potem wybrukowana jedynie rozpustą. Jedni ukrywają to, maskują lepiej, inni gorzej. Kto ma dość zręczności, u tego spostrzega się to dopiero, kiedy wszystko jest już daremne. Ale wszystko zawsze jest daremne. Wszyscy oni żyją życiem płciowym, a więc żadnym życiem.
Zapytał mnie, jak długo zostanę w Weng. Żeby przygotować się do paru wiosennych egzaminów, odparłem, muszę już niedługo wracać do domu. – Ponieważ studiuje pan nauki prawne – powiedział – z pewnością łatwo panu będzie znaleźć posadę. Prawników angażuje się zawsze i wszędzie. Miałem siostrzeńca, który był prawnikiem, tylko że od stosów akt pomieszało mu się w głowie i musiał zrezygnować z państwowej posady. Skończył w Steinhofie. Wie pan, co to takiego? – Odrzekłem, że zakład dla umysłowo chorych „Am Steinhof” jest mi znany. – Wobec tego wie pan, jak skończył mój siostrzeniec – powiedział.
Byłem przygotowany na przypadek trudny, ale nie beznadziejny. „Siła charakteru, która prowadzi do śmierci”, przypomniały mi się te słowa z czytanej kiedyś książki; zapoczątkowały rozmyślania nad osobą malarza, którym oddawałem się tego popołudnia: jak to się dzieje, że zaprząta go tylko samobójstwo? Czy samobójstwo może być dla człowieka czymś w rodzaju skrytego pragnienia, żeby tak się sobie dać we znaki, jak się tylko zechce? Co to jest samobójstwo? Unicestwienie siebie. Słusznie albo niesłusznie. Z jakiego powodu słusznie? Dlaczego niesłusznie? Wszystkie moje myśli usiłowały połączyć się w tym punkcie, który zawiera odpowiedź na pytanie: czy samobójstwo jest dozwolone? Nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Nigdzie. Bo ludzie nie są odpowiedzią, nie mogą być, nie udzieli jej nic, co żyje, ani też zmarli. Popełniając samobójstwo, niszczę coś, czemu nie ja jestem winien. Coś, co zostało mi powierzone? Przez kogo? Kiedy? Czy byłem wówczas świadom, że to nastąpiło? Nie. Ale głos, którego nie sposób po prostu nie dosłyszeć, mówi mi, że samobójstwo to grzech. Grzech? Taki zwyczajny? Grzech śmiertelny? Taki zwyczajny jak grzech śmiertelny? Jest to coś, co burzy wszystko, mówi głos. Wszystko? A cóż to jest „wszystko”? Jego hasło, na jawie i we śnie, brzmi: samobójstwo! Dławi się nim. Zamurowuje jedno okno po drugim. Niebawem zamuruje siebie. Wtedy, kiedy już nic nie będzie widział, ponieważ nie będzie mógł oddychać, będzie przekonujący: bo będzie martwy. Wydaje mi się, jak gdybym pozostawał w cieniu bliskiego mi toku myśli, jego toku myśli: jego samobójstwa.
– Mózg ma strukturę państwa – powiedział malarz. – Nagle powstaje anarchia. – Czekałem w jego pokoju, aż włoży buty. „Wielcy i mali wichrzyciele pośród myśli” często, tak jak ludzie, zawierają przymierza, aby łamać je z godziny na godzinę. A „zrozumienie i chęć bycia zrozumianym to oszustwo. Oparte na wszelkich błędach płci”. Przeciwieństwa panują w nocy, która trwa wiecznie, również w ciągu dnia, który działa tylko pozornie. – Widzi pan, barwy są wszystkim. A więc i cienie są wszystkim. Przeciwieństwa mają duże walory barwne. – Pod wieloma względami jest tak jak z rzeczami do ubrania, które człowiek kupuje i parę razy wkłada, a potem odkłada i nigdy już ich nie nosi, w najlepszym razie je odprzedaje, nie darowuje, pozwala im niszczeć w kufrze. Wędrują one na strych albo do piwnicy. – Wieczorem można ocenić ranek – powiedział – ale i wtedy ranek jest zawsze niespodzianką. – Nie istnieje doświadczenie w ścisłym tego słowa znaczeniu: „i stąd nie ma ludzi zrównoważonych!”. Są wprawdzie możliwości ratunku przed zagrożeniem i bezbronnością. – Ja jednak tych możliwości nigdy nie miałem. – W jednej chwili to, co liczy się w życiu, traci całą wartość. – Trud zostaje uwieńczony rozczarowaniem – powiedział. O ile początek układa się świetnie, o tyle koniec przychodzi brutalnie, jeszcze brutalniej niż to, co go poprzedzało. – W każdym razie ten, co dotarł na górę, przekonuje się, że nie ma żadnej góry. Byłem równie młody jak pan, gdy już od dawna uspokajała mnie świadomość, że nic nie jest warte wysiłku. I zarazem niepokoiła. Dzisiaj znów mnie przeraża. W tym przerażeniu straciłem orientację. – Nazwał swój stan „wyprawami w dziewicze puszcze samotności”. – Jak gdybym musiał przebiegać tysiąclecia, ponieważ ściga mnie parę chwil, grożąc pobiciem – powiedział. Nigdy nie brakowało mu niedostatków i nigdy nie uchylał się przed wyzyskiwaniem przez innych, nie mógł się uchylać. – Inwestowałem jeszcze w ludzi, wiedząc już, że mnie podchodzą, wiedząc od dawna, że uwzięli się, aby mnie zabić. – Odtąd trzymał się już tylko samego siebie, „jak człowiek przytrzymuje się drzewa, które też jest już spróchniałe, ale jednak jest drzewem”, a rozum i serce opuściły go, zepchnięte na dalszy plan.
Są we wsi ludzie, którzy jeszcze nigdy nie wychylili nosa poza dolinę. Roznosicielka chleba na przykład, która mając cztery lata, zaczęła roznosić chleb i nie zaprzestała roznoszenia go aż po dzień dzisiejszy, kiedy to ma siedemdziesiątkę. Mleczarz. Oboje widzieli dotychczas pociągi jedynie z zewnątrz. I siostra roznosicielki chleba, i zakrystian. Pongau jest dla nich tym, czym dla kogoś innego czarna Afryka. Szewc. Pozostają tam, gdzie mają pracę i zarobek, coś innego ich nie interesuje. Albo lękają się ruszyć z doliny. – Przyjaciel dał mi adres gospody – powiedziałem. Jak zdobyłem się na to kłamstwo? Tak zwyczajnie, jak gdyby nie było rzeczy łatwiejszej niż kłamać. I to kłamać stale, na okrągło. – Nie wahałem się – dodałem – bo lubię przyjeżdżać do miejscowości czy w okolice, których nie znam. – Powietrze ma tu okropny skład – powiedział malarz. – Raptem warunki zewnętrzne zaczynają krępować pańską swobodę ruchów. – Chciał wiedzieć, czemu wybrałem sobie na kwaterę właśnie tę, a nie inną gospodę, skoro jest tu przecież kilka gospód, a nawet pensjonatów. – Również dalej w głąb doliny. Ale to wchodzi w rachubę chyba tylko dla przejezdnych, szukających jedynie noclegu. – Wszystko było pomysłem przyjaciela – skłamałem. – I tak, zaopatrzony w parę adresów, przyjechałem. – I pańska podróż przebiegła bez żadnych incydentów? – Nie mogłem sobie przypomnieć jakiegokolwiek incydentu w czasie jazdy. – Widzi pan – powiedział – kiedy ja jestem w podróży, zawsze zdarzają się incydenty. – Wracając do wsi i do gospody, stwierdził: – Trzeba mieć coś do czytania albo jakąś pracę. Wziął pan coś ze sobą? – Książkę Henry’ego Jamesa – odparłem. – Henry’ego Jamesa? – powtórzył. – Ja – oznajmił – umyślnie zostawiłem książki w domu. Mam tu co prawda parę drobiazgów. Właściwie jednak nic poza moim Pascalem. – Przez cały czas nie patrzył na mnie, szedł mocno przygarbiony. – Bo ja zwinąłem interes – powiedział. – Tak jak zwija się stragan, kiedy odejdzie już ostatni klient. – Potem: – Tutaj może pan poczynić jedynie obserwacje, które przeobrażają się w chłód, w niechęć do samego siebie. Jeśli pan tego chce: wszędzie, gdzie są ludzie, można obserwować. Przede wszystkim czego nie robią, tego mianowicie, co ich zabija. – Nie ma tu nic, „przed czym należałoby uchylić kapelusza”. Wszystko jest równie odrażające jak drogie. – Podoba mi się, że panu nie podoba się gospodyni – stwierdził. – Tak musi być. – Nie objaśnił tego bliżej. Nie żywić litości, lecz tylko kultywować odrazę i doprowadzać do swego celu, to w wielu wypadkach absolutna chluba rozumu. – Ona jest potworem – powiedział. – Pozna pan tu jeszcze inne potwory. Zwłaszcza pod wspólnym dachem. – Czy potrafię szacować i porównywać charaktery, czy nie jest mi obca ta umiejętność, „która nie ma nic wspólnego z inteligencją, a którą posiadają tylko nieliczni”? Z dwóch charakterów konstruować trzeci i tak dalej… czym on zabija czas. – Teraz już nie. Istnieje możliwość – powiedział – że w nocy zostanie pan przebudzony. Niech pan się nie boi: chodzi tu o wymykającego się gacha gospodyni, który nie jest obeznany z topografią domu. Albo o rakarza, cierpiącego, jak się zdaje, na kurzą ślepotę. Złamania nóg i wszelkiego rodzaju zwichnięcia nie zdołały go jak dotychczas powstrzymać przed wślizgiwaniem się do łóżka gospodyni. – Gospodyni darzy względami wszystkich innych, tylko jego, malarza, nie. Na przykład co cztery, pięć dni zmienia pościel we wszystkich pokojach, tylko nie u niego. Nie nalewa mu szklanek do pełna, a kiedy ktoś pyta ją o niego, opowiada na jego temat bezczelne kłamstwa. Ale on nie ma na to dowodów, więc nie może się z nią rozprawić. Wtrąciłem, że nie wydaje mi się, by gospodyni wygadywała o nim jakieś świństwa. – Owszem – odrzekł – przedstawia mnie jak psa. Opowiada też, że robię pod siebie. Za moimi plecami puka się palcem w czoło, co ma oznaczać, że jestem pomylony. Zapomina, że istnieją lustra. Większość ludzi o tym zapomina. – Gospodyni rozwadnia mu mleko. – I nie tylko mleko. – Pomijając to, że ona, jak on podejrzewa, gotuje psie i końskie mięso. – Swoim dzieciom opowiedziała raz przed laty, że jestem taki, co zjada dzieci. Od tej pory schodziły mi z drogi. – Zawsze czytała pocztówki do niego, a nawet otwierała listy nad parą i przyswajała sobie ich treść. – Stale wiedziała o sprawach, o których nigdy jej nie mówiłem. – Teraz on już nie dostaje korespondencji. – Nareszcie. – Powiedział: – Pomijając to, że za wszystko liczy mi podwójnie lub potrójnie, bo uważa mnie za człowieka bogatego. Jak wszyscy tutaj. Nawet proboszcz podziela to błędne mniemanie i wciąż prosi mnie o datki. Czy wyglądam na takiego, co ma pieniądze? Na posiadacza? – W oczach wieśniaków – odparłem – każdy, kto przyjeżdża z miasta, ma pieniądze, które można z niego wyciągnąć. Przede wszystkim uważa się, że ludzie wykształceni mają pieniądze. – A ja wyglądam na wykształconego? – spytał. – Gospodyni wstawia mi do rachunku rzeczy, których nigdy nie dostałem. I wyżebruje ode mnie zapłatę za tygodniową strawę dla jakiegoś bezrobotnego. Oczywiście, nie odmawiam. Ale powinienem odmówić. Dlaczego nie odmawiam? Ona we wszystkim jest nastawiona na oszustwo. Oszukuje nie tylko mnie. Wszystkich oszukuje. Nawet swoje dzieci. – Oszustwo może być dla człowieka bodźcem. – I podnietą – powiedział malarz.
– Kiedy pierwszy raz byłem w Weng, nie miała jeszcze szesnastu lat. Wiem, że podsłuchuje pod drzwiami. Jeśli je prędko otworzę, uderzę ją w głowę. Ale wystrzegam się tego. – Jest niechlujną praczką. W jej złożonych w kostkę ręcznikach można znaleźć plamy po rozgniecionych chrząszczach, same te chrząszcze, a nawet glisty. Olbrzymi placek drożdżowy, tak zwaną „maczugę”, piecze w nocy z piątku na sobotę, dzieląc się pomiędzy dwóch mężczyzn, „których bezlitośnie wymęcza. Rakarz nie wie, że piętro niżej w taki sam nikczemny sposób zniewala swoim biustem jednego z gości”. Ma przepisy kulinarne podawane sobie przez ludzi z ust do ust. – Jak bardzo jest niebezpieczna, jak bardzo zepsuta, tak bardzo dobrze potrafi gotować. – W jej spiżarniach w piwnicy i na strychu pośród artykułów spożywczych, worków mąki i cukru, wianków cebuli i bochnów chleba, stert ziemniaków i jabłek znajdują się dowody rzeczowe jej niegodziwości w postaci męskich kalesonów, nadgryzionych przez zgniliznę i szczury. Godna obejrzenia kolekcja takich brudnych dowodów rzeczowych wala się bezładnie na górze i na dole. Szczególnej satysfakcji w okresach, kiedy trudno o mężczyznę, dostarcza jej przeliczanie od czasu do czasu tych dowodów rzeczowych i wspominanie ich dawnych właścicieli. Klucze do tych skarbów, do piwnicy i do strychu, nosi stale, już od lat, na swoim ciele i nikt prócz mnie nie ma pojęcia, co ona może otworzyć tymi kluczami.
Jak ludzie starzy ślinę, tak malarz Strauch wydziela swoje zdania. Zobaczyłem go znów dopiero przy wieczerzy. Przedtem siedziałem sobie w sali jadalnej i przyglądałem się rozgardiaszowi, jaki panował w porze kolacji. Malarz zjawił się, jak na gust gospodyni, o wiele za późno, po ósmej, o tej porze były zajęte już tylko stałe miejsca przez pijaków. Nieprzyjemny zapach potu, piwa i roboczych ubrań, zgęstniały, wypełniał salę. Malarz, stanąwszy w drzwiach, z wysoko uniesioną głową szukał miejsca, a gdy zobaczył mnie, podszedł i usiadł naprzeciwko. Powiedział gospodyni, że nie chce jeść tego, co ugotowała. Niech mu przyniesie kawałek pasztetu i smażone ziemniaki. Z zupy zrezygnował. Od wielu dni dręczył go brak apetytu, ale dzisiaj jest głodny. – To dlatego, że zmarzłem. – Nie jest zimno, przeciwnie, ale: „wie pan, ten halny. Zmarzłem, rozumie pan, wewnętrznie. Człowiek marznie także wewnętrznie”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki