Читать книгу Kłamca - Tomasz Białkowski - Страница 4

Prolog

Оглавление

2 czerwca 1945. Sobota.

Deszcz padał nieprzerwanie całą noc i ranek, przez co na podjeździe potężnego barokowego pałacu stały wielkie kałuże brudnej wody. Pałac Joachimstein zbudowany był w miejscu dawnego zamku warownego. Kształtem przypominał literę C. Wejścia na teren wspaniałej posiadłości strzegły dwa greckie sfinksy dostojnie leżące przed bramą wjazdową. Mokre, kamienne twarze kobiet-lwów zwrócone były w stronę alei drzew stanowiącej zielony tunel, którym od wieków wędrowali przybysze. Przeszkodę dużo trudniejszą niż bogato zdobiona brama stanowiła głęboka na kilka metrów fosa otaczająca posiadłość. Od północy przerzucono nad nią kamienny most z trzema łukami. Trzystuletni monumentalny pałac został bowiem zbudowany na niewielkiej wyspie.

Trzech młodych mężczyzn szybkim krokiem pokonało odległość dzielącą bramę wjazdową od okazałego portalu stanowiącego główne wejście do pałacu. Najwyższy z nich, ubrany w żołnierski, polowy mundur nerwowo zerkał na boki, jakby wypatrywał zagrożenia czającego się w wysokich, starannie przyciętych ścianach żywopłotu. Mimo że był pochylony, górował wzrostem nad idącymi krok za nim mężczyznami. Twarz miał pociągłą, usta wąskie, orli nos. Jego rozbiegane, szare oczy zdradzały strach. Gdyby przyjrzeć mu się dokładniej, to okazałoby się, że jest młodzieńcem, by nie powiedzieć dzieckiem, które przez sześć lat wojny przeszło przyśpieszony kurs dorastania. W istocie chłopak miał szesnaście lat. Był ledwo o rok młodszy od swoich kompanów. W dłoniach zaciskał błyszczący karabin. Co jakiś czas odrywał dłoń od drewnianej kolby i poprawiał daszek wojskowej czapki, która zsuwała mu się na oczy. Towarzysze wysokiego chudzielca nie mieli czapek. Chronili się przed ulewą pod brezentowymi, wodoodpornymi, błyszczącymi pałatkami, przez co ich twarze były niewidoczne. Przy samym wejściu do pałacu młodzieńcy odbili w prawo i skierowali się do ogromnej oficyny, jednej z dwu zbudowanych obok pałacowych skrzydeł. Zatrzymali się przed masywnymi, metalowymi drzwiami, nad którymi znajdował się niewielki daszek. Tutaj deszcz nie docierał. Mimo to nie zdjęli swych okryć. Zbili się w okrąg, chwilę nad czymś debatowali. Potem ci, którzy byli zakapturzeni, zniknęli za drzwiami, a dryblas w mundurze stanął na straży. Rozstawił szeroko nogi obute w czarne, skórzane oficerki, sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął pomiętą, przemoczoną paczkę papierosów. Z innej kieszeni wydobył zapałki i po wielu próbach wreszcie podpalił sterczącego w kąciku ust papierosa. Po chwili cisnął go pod nogi i zaklął cicho. Sięgnął po kolejnego. Tym razem natrafił na nieco bardziej suchy tytoń. Zadowolony, przewiesił karabin przez pierś i zachłannie wciągał w płuca gorzki dym. A jednak nie poczuł się lepiej. Był bardzo zdenerwowany. Zdradzały to roztrzęsione dłonie, które co jakiś czas gładziły kolbę karabinu Mosina ze złożonym po prawej stronie łoża błyszczącym bagnetem.

Kiedy żołnierz gasił obcasem szóstego z kolei papierosa, z korytarza wyszli jego towarzysze. Żywo gestykulując i ciskając przekleństwami, ruszyli do oficyny leżącej po przeciwległej stronie pałacu. Była identyczna jak ta, którą przed chwilą opuścili. Gdy zniknęli we wnętrzu budowli, żołnierz sięgnął po kolejnego papierosa. Tym razem nie dane mu jednak było go wypalić, bo nagle usłyszał głośne nawoływania. Chudy wojak odruchowo zacisnął palce na karabinie i z niedopałkiem w ustach pobiegł w kierunku, z którego dobiegało wołanie. Pokonał zacieniony korytarz i wpadł do zalanej sztucznym światłem sali. Jego wzrok powoli przyzwyczajał się do blasku lamp zawieszonych pod sufitem. Żołnierz znalazł się w ogromnym pomieszczeniu wypełnionym tysiącami tekturowych teczek. Porozrzucane papiery wypełniały wnętrze. Teczki leżały na metalowych regałach, walały się po podłodze, szczelnie ją okrywając. Chłopak stał po kostki w gęsto zapisanych arkuszach. Wytężał wzrok. Wreszcie dostrzegł swoich kompanów brnących niemal po kolana w tysiącach listów, protokołów, arkuszy, zdjęć, notatek, zeszytów i książek. Mężczyźni przemieszczali się w najdalszy kąt sali. Ich ruchy były niezdarne i niepewne. Jakby papier oblepiający nogi ciągnął w dół, na dno papierowego grzęzawiska. Żołnierz patrzył na pochylonych kolegów z rozbawioną miną i pobłażaniem. Tyle zachodu o głupi papier, pomyślał i zaczął szukać po kieszeniach zapalniczki, by przypalić papierosa ciągle trzymanego w kąciku ust. Ale w następnej chwili aż otwarł usta, zaskoczony. Papieros spadł na pokrytą tabelami kartę. Żołnierz zrozumiał, że to nie niezdarność, a czujność była powodem przyczajonego kroku jego towarzyszy. W kącie sali dostrzegł kontur postaci. Skierował w jej kierunku broń. Ślizgając się na papierze, chwiejąc na boki, rzucił się w kierunku przeciwnika. Już chciał oddać strzał, kiedy usłyszał dziecięcy płacz. Zawahał się. Wytężył wzrok. Po chwili wyraźnie widział postać w zacienionym kącie. Obok potężnego regału, wciśnięte w szparę powstałą z dosuniętych do niego drewnianych skrzyń, siedziało kilkuletnie dziecko. Był to chłopczyk. Miał brudną twarz i ręce. Tłuste, czarne włosy opadały na czoło. Jego ubraniem była o kilka numerów za duża żołnierska bluza, przez co wydawał się jeszcze mniejszy niż był w istocie. Maluch miał krótkie spodenki, które odsłaniały poranione kolana. Dziurawe skarpety okrywały podniszczone sandały. Chłopiec siedział na skórzanej, brązowej walizce. I stała się rzecz niezwykła, bo widząc olbrzyma z bronią, zamiast krzyczeć jeszcze głośniej, zamilkł. Malutkimi dłońmi otarł łzy z twarzy, przez co rozmazał brud jeszcze bardziej, i prócz wielkich oczu nie można było nic więcej dostrzec. Te zapłakane oczy spotkały się wkrótce ze zdumionymi oczyma dryblasa. Patrzyli tak na siebie dłuższą chwilę, aż wreszcie żołnierz przeniósł wzrok na trzymany w pogotowiu karabin. Sprawiał wrażenie zawstydzonego. Celował śmiercionośną bronią w niewinne dziecko. Zabezpieczył zatem broń, oparł ją o drewnianą skrzynię i sięgnął po ostatniego papierosa, jakiego jeszcze miał. Kiedy się głęboko zaciągnął, skierował wzrok na towarzyszy. Ci patrzyli z uwagą na nietypowe znalezisko. Zwykle małomówny wielkolud i tym razem odezwał się krótko.

– I co z nim zrobimy? – zapytał, patrząc na puste pudełko po marnych papierosach.

Kłamca

Подняться наверх