Читать книгу Kłamca - Tomasz Białkowski - Страница 6
Оглавление21 maja 2006. Niedziela.
Zastępca Naczelnika Wydziału do Walki z Przestępczością przeciwko Życiu i Zdrowiu w Komendzie Miejskiej Policji Miasta Olsztyna, podkomisarz Adam Dera, był bardzo niewyspany. Całą sobotę spędził w willi przy ulicy Fałata 23 K, gdzie zabezpieczał ślady po podwójnym morderstwie dokonanym na małżeństwie Werensów. Czegoś równie paskudnego jeszcze nie widział, chociaż pracował w policji bardzo długo. Po pierwsze, nie zdarzyło mu się widzieć zamordowanego mężczyzny, który okazał się kobietą. Po drugie, nigdy w swej pracy nie widział ludzkiego ciała na krzyżu, który składał się z ogrodowej drabiny i calowej grubości deski z wiaty. A po trzecie, na strychu natrafił na człowieka w szarej komży, przywiązanego do kolejnej drabiny. Z jego uszu wypływała wodnista wydzielina, którą lekarz fachowo określił jako płyn mózgowo-rdzeniowy. Mogła pochodzić z guza, zapalenia opon mózgowych, krwiaka. Ale tu przyczyna była inna. Lekarz stwierdził złamanie w obrębie dołu środkowego czaszki. Inaczej mówiąc, ktoś uderzył tego człowieka w głowę tak mocno, że go zabił. Potem przywiązał do drabiny. Po jaką cholerę? A do tego ten napis: Szadrak. Co to może znaczyć? Te i wiele innych pytań zadawał sobie zastępca naczelnika i nic sensownego nie potrafił wymyślić. Rozmowy z ludźmi, którzy znaleźli zwłoki, też niewiele dały. Kapitan z placówki wojska znajdującej się za płotem powiedział to samo, co zauważył zastępca naczelnika. Na teren posesji sąsiadów wezwał go starszy mężczyzna o nazwisku Dziamski. Sprawdzili tego Dziamskiego. Facet przez całe życie pracował w ratuszu, był niepozornym urzędnikiem średniego szczebla. Już dawno był na emeryturze. Ciekawiej zaczęło się robić, kiedy zapytał go o cel wizyty. Mężczyzna zaczął coś kręcić. Nie znał zabitych osób, nigdy tu nie był. Dlaczego więc pojawił się wczesnym rankiem? Mieszkał przecież w zupełnie innej części miasta. Nie wyglądał na kogoś, kto uprawia poranny jogging. Zastępca naczelnika postanowił dokładnie przesłuchać owego Dziamskiego następnego dnia. Ale następny dzień przypadał w niedzielę. Co robić? Zastępca naczelnika nie był idiotą. Szybko skojarzył nazwisko zabitego Werensa ze sprawą sprzed dwóch lat. Przypomniał sobie nawet książkę autorstwa pewnego młodego dziennikarza, który co prawda starał się nie łączyć serii zabójstw z osobą Mariusza Werensa, ale… podkomisarz był osobą bardzo drobiazgową, miał też znakomitą pamięć. Dobrze zapamiętał krótki ustęp o dzieciństwie spędzonym na Fałata. Cóż z tego, że autor nie wspomniał, pod jakim numerem mieszkał? Werensów w mieście więcej nie było. To musieli być krewni tego dziennikarza. Zastępca naczelnika nie wierzył również w przypadki. Cała ta historia śmierdzi na kilometr. A on na smrodzie zna się jak mało kto. Dlatego jutro przyciśnie tego przygarbionego człowieczka, który kiedyś musiał być całkiem wysokim mężczyzną. Starość nie radość, mnie też to czeka, pomyślał. Zdrowie już nie takie, jak dziesięć lat temu. Dwa lata wcześniej lekarz wykrył u niego problemy z sercem, wysłał Derę do sanatorium. Tak, to właśnie wtedy, latem, doszło do serii morderstw, które opisał młody dziennikarz. Policjant nie mógł wówczas poprowadzić śledztwa, w wyniku którego ujrzały światło dzienne te ponure sprawy. Także dotyczące jego kolegów. Jakie to żałosne. Zdrajcy w mundurach… A miało być tak pięknie. Weryfikacja służb po roku osiemdziesiątym dziewiątym. Nowi, oddani sprawie ludzie. Niepowiązani z przeszłością. I co się okazało? Jakie wnioski? Czy tylko tyle, że nikomu już nie można ufać, a on, Dera, jest ostatnim sprawiedliwym?
Podkomisarz pojechał do domu. Jego nastoletnia córka i żona siedziały przed telewizorem z telefonami komórkowymi w dłoniach i dość głośno komentowały oglądany program. Na pytanie o powód ekscytacji rzuciły krótko, że oglądają konkurs Eurowizji. Kolację miał odgrzać sobie sam. Zmęczony policjant zjadł posiłek i chcąc się przypodobać żonie i córce zasiadł na kanapie między nimi. Od jakiegoś czasu miał poczucie winy. Zaniedbywał rodzinę. Praca pochłaniała całe dnie, czasami i noce. Siedział zatem w kapciach ze szklanką piwa w dłoni między kochanymi istotami i od czasu do czasu zadawał pytania o konkurs, zasady głosowania oraz faworytów rodziny. W pewnej chwili zobaczył na ekranie jakieś monstra przebrane za demony. Pomyślał, że ktoś taki mógł być sprawcą porannej rzezi. Diabły nazywały się Lordi i pochodziły z Finlandii. Żona z córką były zachwycone, kiedy jeden przez drugiego nawoływali do niszczenia i palenia. Demony zaczęły szarpać struny, hałas był potworny. Dera wstał niepostrzeżenie. Ruszył do łazienki. Wziął prysznic i poszedł spać. W środku nocy obudziły go krzyki z salonu. Nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale po chwili do sypialni wpadły z krzykiem żona z córką. Wygrał ich faworyt! Na grzecznościowe pytanie, kto nim był, usłyszał pełne zachwytu piskliwe:
– Lordi!
– Kto? – zapytał, bo prawdę mówiąc, niewiele mu to mówiło.
– Jak to kto?! Demony!
Zastępca naczelnika pomyślał, że oto nadchodzi nieuchronnie schyłek cywilizacji. Skrył się pod kołdrą, usiłując zasnąć. Sen miał płytki, urywany.
Dlatego, kiedy rankiem stawił się w komisariacie przy ulicy Partyzantów 23, był zły i rozdrażniony. Przekrwionymi, niewyspanymi oczyma wypatrywał emerytowanego urzędnika z ratusza. Chciał go wdeptać w parkiet. Wcześniej jednak wyciągnąć wszystko, co tamten wiedział. Godzinę wcześniej z referatu techniki kryminalistycznej otrzymał informację, która upewniła go w tym, że Dziamski coś ukrywa. Teraz należało to tylko z niego wyciągnąć. Dera miał na to sposoby. Włączył dyktafon, zanotował datę z godziną i minutą. Przedstawił swojego rozmówcę. Były szef tajnej kancelarii Edward Dziamski miał bladą twarz i mokre dłonie, które skrył pod stołem. Siedział naprzeciwko postawnego oficera policji kryminalnej, który patrzył na niego złowrogo. Dera położył dyktafon na środku lakierowanego blatu stołu i rzucił ostro:
– Proszę mi powiedzieć, co to jest? – z szuflady wyciągnął zawiniętą w folię kopertę.
– To?
– A czy widzi pan na tym stole coś innego?
– To jest koperta, którą przedwczoraj dostałem od nieżyjącego Werensa. Wczoraj przekazałem ją panu.– Zgadza się. Proszę teraz opisać zawartość tej koperty.
– W kopercie jest fotografia.
– Co ona przedstawia?
– Zdjęcie obrazu.
– Czy pan wie, co to za obraz?
– Nie mam pojęcia.
– Czy aby na pewno?
– Powtarzam – nie wiem, co to za obraz.
– A może wie pan coś więcej o rewersie tego zdjęcia?
– Czyli o czym?
– O napisie, jaki tam się znajduje.
– Nie pamiętam, co tam jest napisane.
– Nie pamięta pan? Dobrze. To ja panu przypomnę. Otóż napis jest następujący: „Zostało siedem dni”. Czy może mi pan powiedzieć, co to znaczy?
– Nie mam pojęcia – powtórzył niczym mantrę blady urzędnik.– I z niczym się panu nie kojarzą te słowa?
– Z niczym.
– Dobrze. Spróbujemy zatem inaczej. Panie Dziamski, czy ma pan jakąś bliższą bądź dalszą rodzinę?
Zaskoczony urzędnik wydął usta i zmarszczył czoło. Milczał.
– Ma pan czy nie?
– Nie. Jestem samotny. Rodzice umarli. Rodzeństwa nie mam. Żony też. Jestem kawalerem – wreszcie wypowiedział dłuższą kwestię.
– Dobrze – policjant powoli przechodził do właściwej części przesłuchania, którą obmyślił już częściowo podczas prawie bezsennej nocy. – Niech mi pan zatem powie, ile pan dostaje emerytury?
– Co? – pytanie zaskoczyło całkowicie Dziamskiego. Wytarł rękawem starej marynarki zroszone potem czoło.
– Ile pan miesięcznie dostaje pieniędzy od państwa?
– Dwa dwieście. Czy to coś złego?
– Nie, broń boże! Jak dla jednego samotnego mężczyzny w sam raz. Chociaż zawsze można by więcej, prawda?
Dziamski milczał. Wyczuwał podstęp.
– Panie Edwardzie, proszę mi zatem wyjaśnić, skąd pan bierze pieniądze na swoje drogie hobby?
– Jakie hobby?! – urzędnik poderwał się z krzesła.Oficer ruchem ręki nakazał mu, aby usiadł ponownie. Dziamski wykonał polecenie natychmiast.