Читать книгу Kłamca - Tomasz Białkowski - Страница 5
Оглавление20 maja 2006. Sobota.
Emerytowany pracownik Biura Pełnomocnika Prezydenta Miasta do spraw Ochrony Informacji Niejawnych Edward Dziamski od kilku minut próbował dostać się na teren posesji przy ulicy Fałata 23 K. Z uporem naciskał dzwonek umieszczony przy metalowej bramce. Bezskutecznie. Ale Edward Dziamski był człowiekiem cierpliwym, a przy tym upartym. Taka opinia o nim przez wiele lat krążyła po korytarzach olsztyńskiego ratusza. On sam wolał, by ludzie cenili go za dyskrecję. Nie bez powodu został przecież szefem kancelarii tajnej. Przez ostatnie dwadzieścia lat, nim przeszedł na emeryturę, sprawował nad nią nadzór. Zważywszy na liczbę prezydentów, jaka w tym czasie przewinęła się przez ratusz, był to wynik imponujący. Jego szefowie, bez względu na reprezentowaną orientację polityczną, cenili zarówno kompetencje, jak i przyzwoitość niepozornego urzędnika.
Dziamski przyjechał na ulicę Fałata po tym, jak dzień wcześniej pod swoimi drzwiami znalazł szarą kopertę, której nadawcą był człowiek o nazwisku Werens. To, co w niej znalazł, sprawiło, że nie mógł zasnąć przez większą część nocy i wczesnym rankiem pojechał swoim wysłużonym fordem na przedmieścia. Z zazdrością patrzył na piękne, przedwojenne wille zatopione w bujnej zieleni. To tutaj przed wojną pobudował się miejski patrycjat: wyżsi oficerowie policji i wojska, urzędnicy, fabrykanci, bogaci rzemieślnicy i kupcy. Sam mieszkał w centrum, w sypiącej się kamienicy, którą upodobały sobie koty i okoliczny element. Jedni i drudzy uczynili z klatki schodowej swoją toaletę. Nie przyszło mu jednak do głowy, by skarżyć się na cuchnący problem. Był przecież emerytowanym urzędnikiem od informacji tajnych i z wiekiem zawodowa dyskrecja i skrytość zamieniła się w chorobę. Dziamski był samotnikiem.
Jeszcze raz nacisnął dzwonek. Nic. Żadnej reakcji, najmniejszego ruchu firanki w oknie.
Koperta pojawiła się pod jego drzwiami w jakiś tajemniczy sposób. Nie było na niej pieczęci urzędu pocztowego, znaczka. Jedynie jego nazwisko zapisane pochyłymi literami. Najwyraźniej ktoś ją podrzucił, nie korzystając z usług poczty. Dziamski nie pokazał zawartości koperty nikomu. Chciał wpierw sprawdzić osobiście wiarygodność zawartej tam informacji, która, gdyby okazała się prawdą, oznaczałaby niewyobrażalną katastrofę. Równie dobrze mógł też to być, oczywiście, stek bzdur. Ale coś mówiło byłemu szefowi kancelarii tajnej, że należy potraktować całą sprawę niezwykle poważnie.
Nacisnął dzwonek po raz dziesiąty. Cisza. Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Skierował kroki do sąsiedniej willi. W przeciwieństwie do większości mieszkańców miasta dobrze wiedział, co znajduje się za wysokim płotem, nad którym dyskretnie zamocowano kamery. Piękna willa z roku 1939 należała obecnie do wojska. Wcześniej urzędowały tu niemieckie, a potem polskie służby specjalne. Kiedy sobie to uświadomił, groźba zawarta w liście Mariusza Werensa wydała mu się bardziej wiarygodna, a co za tym idzie – przerażająca. Dziamski obejrzał uważniej budynek przypominający górski zameczek. Wiedział o wielu tajemnicach tego domu. A był to dom niezwykły. Willa od samego początku miała niezależne od instalacji miejskiej urządzenia elektryczne, gazowe, kanalizacyjne, wentylacyjne i grzewcze. Na strychu zainstalowano potężny, bo mieszczący dziesięć tysięcy litrów wody zbiornik. Pod budynkiem były piwnice i tunele prowadzące do lasu. Edwarda Dziamskiego to nie dziwiło. Widział dokumenty, z których wynikało, że w czasie wojny mieszkańcem samowystarczalnej twierdzy był nadprezydent Prus Wschodnich Erich Koch. Kiedy ta informacja dotarła do mediów, szybko ją zdementowano. Były szef tajnej kancelarii wiedział jednak swoje. Stanął przed furtką prowadzącą na wojskową posesję i czekał. Po chwili z budynku wyszedł żołnierz w randze kapitana i zbliżył się do Dziamskiego. Ten poprosił o krótką rozmowę. Kapitan Namiel, bo tak przedstawił się żołnierz, uważnie obejrzał starca, po czym niechętnie zaprosił do budynku. Dziamski wyszedł po kwadransie wyraźnie niezadowolony. Nie uzyskał pomocy, na jaką liczył. Sam był sobie winien. Wiedział o tym doskonale. Nie chciał wyjawić celu wizyty, za to naciskał, aby żołnierze zbadali sąsiedni budynek. Powiedzieli mu, że to byłoby zwyczajne włamanie, wtargnięcie na teren prywatny. Werensa i jego żonę widzieli jeszcze wczoraj. Mili, starsi ludzie. Być może śpią. Niech zatem dalej dzwoni. Niech wezwie pogotowie, jeżeli już musi, albo policję. W każdym razie nie ich. Prawie go wypchnęli za drzwi. Dziamski postał jeszcze chwilę pod furtką, bez specjalnej wiary nacisnął kilka razy przycisk dzwonka. Potem ruszył w stronę samochodu.
Ostatni raz spojrzał na willę, a właściwie na drzewa rosnące za domem, z których kilka wyrastało ponad dach. Wtedy dostrzegł coś, co zmroziło mu krew w żyłach. W następnej chwili opętańczy krzyk urzędnika wstrząsnął nieco sennym budynkiem zajmowanym przez wojsko.
Były szef tajnej kancelarii Edward Dziamski i kapitan Grzegorz Namiel, nie bacząc na zadbany kwietnik, dobiegli do opartej o bok budynku drewnianej drabiny. Nie było to jednak typowe narzędzie gospodarskie służące chociażby do zbierania owoców z drzew. Ktoś u jej szczytu przywiązał w poprzek sznurem do bielizny deskę. Blady urzędnik i kapitan z przerażeniem patrzyli na niezwykłą konstrukcję, która tworzyła drewniany krzyż. Do krzyża był przytwierdzony człowiek! Głowa zwisała mu na prawe ramię. Niczym Chrystusa przybito go do poprzecznej deski potężnymi gwoździami. Twarz mężczyzny była całkowicie zalana zastygłą krwią, tak że trudno było go rozpoznać. Tym bardziej że zakrywała ją gęsta broda pełna brunatnych skrzepów. Zabity miał na sobie długą suknię. Na okaleczonych, bosych nogach tkwiły luźno nasunięte trzewiki, a właściwie jeden. Kapitan Namiel jedną ręką pochwycił mdlejącego urzędnika, drugą zaś wyjął z kieszeni telefon komórkowy, potem wystukał kolejno numer policji i pogotowia. W prosty sposób próbował opisać to, co widzi. Kiedy to robił, dostrzegł coś, co poruszyło go do głębi. Uważnie wpatrując się w twarz ofiary zauważył, że przy prawym uchu broda zaczyna odklejać się od twarzy. Kapitan przerwał połączenie. Posadził na trawie bladego urzędnika i podszedł do upiornego krzyża. Wbrew przepisom, które nakazują, by nie zacierać śladów, wspiął się na kilka stopni i delikatnie dotknął bujnej brody. Ta odkleiła się od policzków i została w jego roztrzęsionej dłoni. Kapitan Namiel ze zdumieniem odkrył, że zabitą osobą jest starsza kobieta. Znał tę twarz doskonale. Często rozmawiał z nią o uprawie ogrodu. To była żona Mariusza Werensa – Eliza.
Kapitan Grzegorz Namiel po chwilowym wstrząsie odzyskał zdolność racjonalnego myślenia. Dokończył rozmowę telefoniczną, w której podał miejsce znalezienia ofiary, adres domu z upiornym ogrodem. Sprawdził puls omdlałego urzędnika. Powinien wkrótce dojść do siebie, uznał. Kapitan wiedział, że należy szukać teraz głównego lokatora willi przy ulicy Fałata 23 K. Być może ten sam oprawca, który zamordował kobietę, teraz pastwi się nad jej starym mężem. Przez znajdujący się z tyłu domu balkon wszedł do salonu. Był pusty. Postanowił przeszukać pomieszczenia po kolei. Odruchowo skierował się do piwnicy. Odnalazł kontakt. Ponurą piwnicę wypełniło ostre światło. Żołnierz przeszukał dokładnie teren. Nie znalazł nikogo. Cały czas trzymał w pogotowiu odbezpieczony pistolet. Był przygotowany na najgorsze. Na spotkanie z oprawcą. A jeżeli mordercą jest Werens? Bzdura! Błyskawicznie wyparł z mózgu tę niedorzeczną myśl. Ruszył z powrotem na parter. Przechodził z pokoju do pokoju. Zajrzał do kuchni, sypialni. Wszystkie pomieszczenia były w nienagannym porządku. Lśniły czystością. To tylko potęgowało niepokój. Kapitana mroziła ta sterylność. Dużo lepiej by się czuł, gdyby natrafił na ślady walki, bałagan. Tak przynajmniej mu się wydawało. W istocie nigdy nie uczestniczył w bojach. Owszem, jeździł na poligony, gdzie warunki były często spartańskie. Ale trup?! Nigdy nie widział zabitego człowieka. Był sztabowcem, siedział za biurkiem. A tu morderstwo dokonane w taki bestialski sposób! Ten porządek uznał za ważną wskazówkę. Gdyby w willi doszło do zabójstwa na tle rabunkowym, nikt nie zadałby sobie tyle trudu, aby krzyżować domowników. Byłyby ślady włamania. Może szamotaniny, walki. Jakieś przewrócone krzesło. Krótko mówiąc, wyglądałoby to inaczej. Więc co? Myśl o Werensie – mordercy znowu powróciła. Czyżby stary człowiek oszalał? Zabił żonę, z którą wieczorami siadywał w ogrodzie i jadał kolacje? Nie, to nie miało sensu. Kapitan wszedł na piętro. Sprawdzał pokój za pokojem. Przesuwając się wzdłuż ścian, parł nieuchronnie na strych. Czuł, że tam ukrył się zabójca. Tylko kto nim będzie? Myśl o szalonym mężu powróciła niczym mantra. A jeżeli to prawda? Jeżeli szaleniec jest uzbrojony? Czy kapitan będzie potrafił skierować w jego stronę broń, oddać strzał? Po drewnianych schodach wszedł na poddasze. Dzienne światło słabym strumieniem docierało przez brudne okna. Na sznurach wisiały jakieś dawno nie noszone części garderoby, teraz przypominające szmaty. Odsuwał jedną za drugą, parł do jasnej plamy na podłodze, którą utworzyły promienie słońca w kącie, przedzierając się przez dachowy właz. Kapitan Namiel delikatnie odsunął kolejną szmatę. Po raz drugi tego dnia poczuł mdłości, zakręciło mu się w głowie. Do otworu w stromym dachu dosunięta była drabina. Na trzecim od góry stopniu siedział stary Werens. Więc to jednak on, pomyślał Namiel. Zabił ją, a potem wszedł na strych, żeby ze sobą skończyć. Kapitan chciał wydać komendę do poddania się, ale głos uwiązł mu w gardle. W świetle zmieszanym z kłębami wirujących jasnych drobin kurzu dostrzegł niewielką smużkę bezbarwnej cieczy wypływającą z ucha mężczyzny. Teraz uważniej mu się przyjrzał. Rzekomy morderca w nienaturalny sposób przechylał się do przodu. Kapitan podszedł do niego powoli. Zajrzał w martwe oczy starca. Ten miał dłonie skrępowane linką, którą ktoś przywiązał od tyłu do szczebla drabiny. Gdyby nawet bardzo się starał, sam siebie tak by nie przywiązał, pomyślał kapitan i wyczerpany przysiadł przy zabitym. Ciężko dyszał, był roztrzęsiony. Sięgnął do kieszeni na piersi po papierosy. Nie bez trudu wygrzebał jednego. W następnej chwili go złamał. Cisnął paczką o ścianę. Kręcił głową z niedowierzaniem.
– To nie może być prawda! To nie może być prawda! – powtarzał cicho. Usiłował za wszelką cenę zebrać myśli. Więc to kolejne zabójstwo. Co tu się, do cholery, stało? Po chwili wstał i okrążył drabinę. Zastygł w bezruchu. Na białej koszuli mężczyzny znajdował się wypisany jakimś czarnym mazidłem napis.
Kapitan wolno sylabizował:
– SZA… DRA.
Litery były zapisane nierówno, ostatnia znikała pod pachą. Przechylił głowę, w skupieniu wpatrywał się w napis. Wreszcie rozpoznał ostatnią z liter. Powtórzył ponownie, teraz już całkiem płynnie:
– SZADRAK.
***
Paweł Werens zamówił kolejny kieliszek wódki.Od kilku godzin siedział samotnie w restauracji hotelu „Królewski”. Piękny, monumentalny budynek znajdował się na wyspie o nazwie Ołowianka, między rzeką Motławą a kanałem Na Stępce. Zbudowano go w najstarszej, bo tysiącletniej części Gdańska. Werens – nowa gwiazda dziennikarstwa – został zaproszony na spotkanie organizowane przez miejscowy uniwersytet. Ściślej rzecz ujmując, zaprosił go dyrektor Instytutu Dziennikarstwa na spotkanie ze studentami poświęcone metodom pracy dziennikarza śledczego. Było to jedno z wielu podobnych do siebie spotkań, na którym opowiadał o historii napisania książki poświęconej członkom tajemniczej sekty działającej w latach siedemdziesiątych na północy kraju. Zbeletryzowana opowieść o tajemniczym tytule Sanguis martyrum – semen christianorum okazała się wielkim sukcesem rynkowym. Werens zaczerpnął tytuł z łacińskiego cytatu świętego Anzelma, który w tłumaczeniu znaczył tyle co: „Krew męczenników jest posiewem chrześcijan”. Tytuł był wielce przewrotny. Owymi męczennikami bowiem okazali się członkowie aparatu represji – tajemniczy sekciarze, którzy ponieśli śmierć z rąk działającego w ich szeregach zabójcy. Popularność książki miała swe źródło w serii brutalnych morderstw. Zabójca, jako wizytówkę, zostawiał w ustach ofiar włochatego motyla. Po wyjściu z więzienia, gdzie odsiadywał długoletni wyrok, szukał zemsty na dotychczasowych współpracownikach. Szaleniec zabijał, odtwarzając męczeńską śmierć pierwszych chrześcijan. Jak się okazało, był on nieślubnym synem przywódcy sekty – niejakiego generała Szuberta, znanego też jako Montalto. Ów generał odsiadywał obecnie w jednym z więzień kilkuletni wyrok. W dużej mierze zawdzięczał odsiadkę dziennikarzowi. Werens ustalił, że członków sekty było dwunastu. Pięciu z nich już nie żyło. Ludzi paraliżowała myśl, że gdzieś wśród nich żyje pozostałych siedmiu. Ten strach nakazywał im pędzić do księgarni. Na trzystu gęsto zapisanych stronach szukali odpowiedzi na pytanie: Gdzie ukryli się pozostali szaleńcy? Czy znowu uderzą? Czy ludzie mogą się jakoś przed nimi uchronić? Strach i ciekawość okazały się najlepszym mechanizmem reklamy. Książka stała się bestsellerem. Pisano o niej wszędzie. Nagle z niezbyt znanego dziennikarza jednej z warszawskich gazet Werens stał się człowiekiem sławnym. Pokazywał się w telewizji, udzielał wywiadów do radia i gazet. Zarobił przy tym całkiem niezłą sumkę. Zapraszano go na różnego rodzaju spotkania, w tym również takie jak to dzisiejsze. Zwykle nie odmawiał. Lubił ruch, wyjazdy.
Werens poprosił o następny kieliszek wódki.
Sława przyszła ze wszystkimi jej konsekwencjami. Najpierw stracił ojca. Staruszek, z którym ledwo zdążył odbudować dobre relacje po latach milczenia, zaczął zachowywać się coraz dziwniej. Jego pamięć z każdym dniem kurczyła się coraz bardziej. Werens odkrył, że to początek jakiejś straszliwej choroby. Nie było wiadomo, co jest tego przyczyną. Po miesiącach walki, niezliczonych badań, wizyt u kolejnych lekarzy stało się jasne, że traci go na zawsze. Ojciec Pawła zachorował na MCI, czyli otępienie poznawcze. Werens świadomie używał tego medycznego zwrotu, by uciekać przed straszliwą diagnozą lekarzy. Jego ojciec chorował na alzheimera. Syn podjął wówczas jedyną, jak mu się wydawało, sensowną decyzję. Załatwił ojcu miejsce w ośrodku terapii zaburzeń pamięci. Początkowo odwiedzał go co tydzień. To wiązało się również z możliwością spotkań z Hanną Glesk – piękną panią weterynarz. Poznał ją dwa lata temu, właśnie podczas prowadzenia śledztwa. To jej lekko postrzelony dziadek pomógł mu w ustaleniu gatunku owada, którego znajdowano w ustach ofiar. To okazało się ważnym śladem… Było też dziecko Hanny. Dziewczynka miała na imię Agatka. Była teraz pięcioletnią, śliczną blondyneczką z długimi warkoczykami. Chyba go lubiła. Ale wszystko szło nie tak. Zaczął pisać tę cholerną książkę, która wciągała go coraz bardziej. Z Hanną spotykał się co weekend, potem co drugi, raz w miesiącu… Aż któregoś dnia drzwi do jej domu na przedmieściu zastał zamknięte. Właściwie to drzwi były otwarte, tyle że zamiast Hanny stanął w nich jej były mąż – Andrzej. Werens zrozumiał, że Hanna pozwoliła mu wrócić. Nawet go to ucieszyło. Kiedy to pojął, znienawidził siebie. Uświadomił sobie, że jest małym, marnym egoistą, który dba wyłącznie o swoje interesy. A kiedy ojciec dostał wylewu, droga do rodzinnego miasta została zamknięta. Czasem dzwonił do stryja – byłego księdza mieszkającego pod lasem w pięknej willi, która kiedyś miała stać się jego własnością. Wiedział, że w niej nigdy nie zamieszka. Natychmiast ją sprzeda. Zresztą stryj miał Elizę – miłą starszą panią zakochaną w nim po uszy. Nie był im do niczego potrzebny. Nie był potrzebny nikomu. Zrozumiał, że po śmierci ojca, która mogła nastąpić w każdej chwili, jego kontakt z przeszłością zostanie całkiem zerwany. O matce i bracie starał się nie myśleć. Ich tragiczna śmierć przed wielu laty to był wypadek. Równie dobrze mógł zginąć on. Ale przecież żył. Tylko po co?
Werens uniósł nad głowę rozchwianą rękę, poprosił kelnera o kolejny kieliszek zimnej finlandii.
Jego jedynym przyjacielem stał się pies. Ten sam, którego kiedyś potrącił, wjeżdżając do miasta. To od tego wszystko się zaczęło. To wtedy poznał Hannę… Znowu ta kobieta. Znowu żal, wyrzuty sumienia. I po co mu to wszystko? Niepotrzebny balast, obowiązki, to nudne poczucie przyzwoitości. W tej chwili nawet rozumiał sekciarzy ze swojej książki. Kainici. Szaleńcy z początku drugiego wieku naszej ery. Głosili pogląd, że ci, którzy mienią się dobrymi, w istocie są sługami zła. Odwrócenie pojęć. To kainici stworzyli Ewangelię Judasza, dopiero od niedawna znaną światu. Dobro i zło. Jahwe, zły Saklas, albo inaczej mówiąc Szatan, który oszukał ludzkość. I jego przeciwieństwo: potępiony w Starym Testamencie Kain. W istocie jedyny, który oparł się złemu Saklasowi. Kto tu jest dobry, a kto zły? Może właśnie dlatego, że odtrąciłem wszystkich bliskich, postąpiłem dobrze, pomyślał?
Dosyć! Dosyć na dzisiaj tych dylematów! Chcę pić! Pić i się bawić! Werens opróżnił kieliszek do dna, zostawił na stole sumę znacznie przekraczającą cenę wypitego alkoholu i ruszył do wyjścia.
Chłodny wiatr od rzeki nieco go otrzeźwił. Szedł wzdłuż Motławy, na południe. Z Ołowianki trafił na Szafarnię, po lewej miał Długie Ogrody, po prawej było Główne Miasto. Wybrał Miasto. Werens przeszedł zatem mostek na Motławie, gdzie obściskiwała się jakaś parka. Wszedł na Stągiewną. Szedł prosto, zostawił za sobą kolejny most, Zielony. Czuł, że lekko się zatacza. Ale chciał pić dalej. Najlepiej w jakimś miłym towarzystwie. Wyszedł na Długą. Minął Dwór Artusa, posąg Neptuna, po lewej miał słynny rokokowo-klasycystyczny Dom Uphagena. Przed Złotą Bramą skręcił w prawo. W Tracką. Minął gmach Akademii Sztuk Pięknych. Ulice były zupełnie puste. Ten fakt niemile go zaskoczył. Nie było przecież jeszcze północy. Zaczynał się sezon turystyczny. Doszedł do ulicy Świętego Ducha. Tam ruszył w kierunku głośnej muzyki dobiegającej z jednej z kamienic. Odczytał napis widniejący na drzwiach: „Parlament”. Brzmi ciekawie, pomyślał i mijając niewielką grupkę młodych ludzi, wszedł do wnętrza. Od progu jego uszy zaatakowała ostra, głośna muzyka. Gęsty, spocony tłum podrygiwał na parkiecie. Trwał jakiś koncert. Werens odnotował, że klub ma trzy kondygnacje. Nie chciało mu się wędrować po schodach, ruszył więc do najbliższego z barów. Tu spotkała go niemiła niespodzianka. Młody barman odsunął banknot stuzłotowy, jakim Werens zamierzał zapłacić za wódkę. Polecił mu udać się do kasy przy wejściu. Tam mógł zaopatrzyć się w kartę pre-paid, która stanowiła jedyny sposób płatności na terenie klubu. Pokręcił głową ze zdumieniem i wyjął z portfela sto euro. Nie miał zamiaru znowu stać w kolejce do kasy. Bardzo chciało mu się pić.
Werens wypił drinka w towarzystwie dwu ślicznych dziewczyn w skórzanych kurtkach i krótkich spódniczkach.
Ściślej rzecz ujmując, to dwie piękności podeszły do jego stolika. Starsza, a przynajmniej na taką wyglądająca, blondynka poprosiła go o niewielką przysługę. Chodziło o to, aby kupił im po drinku. Oczywiście, płacić miały one. Rzecz w tym, że jedna z nich, ta druga, wyglądała na nieletnią. Taką też była w istocie. Barmani są uczuleni na takie sytuacje. Nie podadzą alkoholu. Na uwagę Werensa, że przecież może to zrobić sama, szybko wyjaśniła, że wszyscy ją tu znają. Jej towarzyszka to tak naprawdę jej czternastoletnia siostra, która chciała koniecznie obejrzeć wieczorny koncert. Zatem taki numer nie przejdzie. Przez chwilę się wahał. Rozważał konsekwencje. To nielegalne. Miał trzydzieści dwa lata, gdyby wcześnie zaczął życie seksualne, to młodsza z dziewczyn mogłaby być jego córką. Nie chciałby, żeby jakiś napalony trzydziestolatek kupował jego dziecku alkohol. Obiłby takiemu gnojowi mordę. Z drugiej jednak strony, właściwie, co mu szkodzi? Nie kupi on, to kupi któryś z tych wymuskanych chłopaczków śliniących się na widok zgrabnych talii dziewczyn. Pijanemu dziennikarzowi to nawet schlebiało. Te ślicznotki mogły podejść do jednego z setki facetów krążących po sali. Wybrały jednak jego. Po chwili namysłu ruszył do baru, skąd wrócił z trzema pękatymi szklankami pełnymi wódki i soku, w których lśniły apetycznie kawałki lodu. Oczywiście, nie było mowy o tym, aby płaciły dziewczyny. Nie protestowały. Jest różnica między piciem wódki z młodymi kobietami a flirtowaniem, uznał. On tę różnicę dostrzega. Uśmiechnął się szeroko i sympatycznie. Co miało znaczyć: Wszystko jest w porządku, są granice dobrej zabawy, trzymajmy się ich. Blondynka odwzajemniła uśmiech. Jej młodsza siostra ruszyła na parkiet. Zostali sami. Siedzieli na wygodnej, skórzanej kanapie. Hałas był tak wielki, że właściwie siebie nie słyszeli. On opowiadał jakieś obiegowe opinie na temat Warszawy, z której przyjechał. Ona o studiach, rozpoczętych rok wcześniej na uniwersytecie. Studiowała germanistykę. To go nawet ucieszyło. Trochę znał niemiecki i teraz, bełkocząc i kalecząc język Goethego i Manna, próbował klecić jakieś zdania, których dziewczyna zupełnie nie rozumiała. Po kwadransie dał za wygraną, wrócił do polskiego. Ale wcześniej ruszył do baru po kolejne drinki. Siostra blondynki, która miała na imię Liza, zniknęła w tłumie pod sceną. Płynęły kolejne kwadranse. Został z Ewą, do której przysunął się na odległość gorzkiego oddechu. Niby niechcący potarł dłonią o jej nagie, ciepłe przedramię. Uśmiechnął się przepraszająco. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Ostra, gitarowa muzyka wwiercała się w uszy, przyprawiała o żywsze bicie serca i tak już rozpalonego alkoholem mężczyznę. Po kolejnej wizycie w barze zapomniał o danej wcześniej obietnicy i bez zbędnych wstępów zaproponował kontynuowanie zabawy we dwoje u siebie w hotelu przy Motławie. Blondynka na chwilę zniknęła w tłumie tańczących, po czym wróciła do Werensa i biorąc do ręki skórzaną kurtkę, dała znak do wyjścia. Zamówił taksówkę i kazał zawieźć siebie i nowo poznaną przyjaciółkę do hotelu…