Читать книгу Dominium Solarne. - Tomasz Kołodziejczak - Страница 9
Оглавление1.
Szanowni państwo! – Obok głowy każdego pasażera rozkwitła projekcja kolorowego motyla. Gadającego motyla. – Za pięć minut dojedziemy do stacji Perelandra. Postój potrwa trzy minuty. Do zobaczenia w wagonach linii „Lepidopter”.
Motyle załopotały zielono-żółtymi skrzydełkami i zniknęły, zostawiając gasnącą w powietrzu jasną smugę i delikatną woń kwiatów. Daniel Bondaree uśmiechnął się. Kolorowy motyl i zapach kwiatów witały go zawsze, gdy wracał do domu. Wstał z fotela, odruchowo wygładził czarny, lśniący mundur, a gdy kapsuła zatrzymała się i otworzyła drzwi, wraz z innymi pasażerami wyszedł na peron.
Dom jego rodziców stał na skraju miasteczka o dźwięcznej nazwie Perelandra. Był to mały budynek z białymi ścianami i płaskim, pokrytym taflami fotokolektorów dachem. W każdym rogu stał maszt dźwigający turbinę wiatraka. Daniel pamiętał czasy, gdy wokół domu rosły różnokolorowe kwiaty, układane przez matkę w zadziwiające kompozycje łączące ziemskie i gladiańskie organizmy. Kiedy zginął ojciec, matka przestała sadzić kwiaty. Z każdym dniem stawała się cichsza i jakby coraz mniejsza. Domowy aparat automedu, który Bondaree przeglądał przy każdej wizycie, informował regularnie, że matka nie jest chora. A jednak – Daniel to wiedział – była jednocześnie coraz mniej zdrowa. Najprawdopodobniej chciała się już zobaczyć z ojcem. Syn był jedynym powodem jej trwania, przytwierdzał ją do życia niczym stalowy szpikulec przyszpilający motyla w muzealnej gablocie. Kiedy Daniel skończył pierwsze siedem lat służby i został przeniesiony do pracy sztabowej, uznała, że nic mu już nie grozi i że nie musi się dłużej opiekować swoim synkiem. Umarła. Nie sprzedał domu ani go nie wynajął. Mieszkał i pracował w stolicy prowincji, Szanszeng, ale do Perelandry przyjeżdżał prawie zawsze, gdy dostawał urlop. Ostatnio coraz rzadziej. W armii i podległych jej formacjach sędziów, nazywanych tanatorami, trwał stan ciągłego alarmu. Daniel nie ukrywał więc zdziwienia, gdy poprzedniego wieczora otrzymał sześciodniowy urlop. Do realizacji natychmiast. Jego bezpośredni przełożony nie podał żadnej przyczyny tej decyzji. Bondaree pozamykał więc wszystkie najważniejsze sprawy, kilka tematów podrzucił współpracownikom i ruszył do Perelandry.
Do domu przyjeżdżał, kiedy tylko mógł. Sąsiedzi kłaniali mu się z szacunkiem, a dzieciaki z fascynacją spoglądały na lśniący mundur. Tak było i teraz, gdy wysiadł na stacji i wolnym krokiem ruszył znajomymi uliczkami. Miasteczko prawie się nie zmieniło przez te wszystkie lata, nawet korgardzkie zagrożenie wydawało się tu odległym narkotycznym koszmarem.
W pobliżu Perelandry nigdy nie prowadzono działań wojennych i mieszkańcy ani razu nie musieli się ewakuować. Coraz mniej było na Gladiusie takich miast, w których po latach podróżowania można znaleźć w tych samych miejscach domy, klomby, sklepy i ludzi za sklepowymi ladami.
Kiedy Daniel skręcił w prowadzącą do swojego domu uliczkę, wiedział, że tu nawet ptaki łazić będą po trawie w tych samych co zawsze miejscach. A jednak...
Po drugiej stronie ulicy mieszkali przyjaciele rodziców Daniela, państwo Habergenowie. Zawsze odwiedzał ich zaraz po przybyciu do miasta. Dlatego też stanął jak wryty, gdy zza zakrętu wyłonił się nie płaski domek, bardzo podobny do domu jego rodziców, a budowla o dziwnych kształtach, ze sterczącymi w górę dźwigarami i przybudówkami, pokryta warstwą telefarby. Habergenowie, nawet gdyby było ich stać, nigdy nie pozwoliliby sobie na taką ekstrawagancję. Zaintrygowany podszedł do ogrodzenia, musnął dłonią sensor stróża, ale furtka nie otworzyła się. Zamiast tego usłyszał komunikat wypowiedziany ciepłym kobiecym głosem:
– Nie rozpoznaję pana, proszę się przedstawić. Dziękuję. Przepraszam.
– Daniel Bondaree, do państwa Habergenów.
– Bardzo mi przykro – poinformował domofon – ale Fryderyk i Manuela Habergenowie czterdzieści dni temu przenieśli się do Pałacu Odpoczynku w Bruubank. Ten dom ma już innego właściciela. Dziękuję. Przepraszam.
– Kto jest nowym właścicielem?
– Nie figuruje pan na liście osób, którym powinnam odpowiadać na to pytanie – grzecznie, acz stanowczo poinformował Daniela domofon płci żeńskiej. Po czym dodał: – Dziękuję. Proszę.
– No tak – mruknął Bondaree i odwrócił się, by ruszyć ku swojemu, bardziej gościnnemu domowi.
– Hej! Niech pan zaczeka! – głos należał niewątpliwie do tej samej osoby, która nagrała się na domofon.
Ku furtce szła dziewczyna. Miała krótkie ciemne włosy, śniadą twarz, ubrana była w zwykły domowy strój. Tym dziwniejsze wrażenie robiła srebrzysta siateczka zasłaniająca jej oczy. Jakby metalowy pająk rozpiął sieć pomiędzy brwiami, nasadą nosa i kośćmi policzkowymi. Danielowi wydawało się, że pod elektroniczną przędzą dostrzega lśniące oczy, ale może było to złudzenie.
– Pan Bondaree – powiedziała dziewczyna, bardziej twierdząco niż pytająco. Stanęła po drugiej stronie ogrodzenia, ale nie otworzyła furtki.
– Znamy się?
– Na tej ulicy rzadko pojawia się żuk. – Jasne było, że specjalnie położyła akcent na ostatnim słowie. Tak nazywali tanatorów pacyfistycznie nastawieni studenci i propagandziści politycznej frakcji uległych. To skrót. Od żuka gnojarza. Gdy chcieli być grzeczni, tłumaczyli, że tak właśnie wyglądają sędziowie w swoich lśniących mundurach i bojowych pancerzach. Ale Daniel wiedział, że pacyfiarze uważają egzekutorów prawa za śmierdzieli babrających się w gównie. – Wszystkie staruszki z okolicy doznają omdleń na wspomnienie swojego młodego obrońcy.
– Wszystkie staruszki z okolicy były koleżankami mojej matki i znają mnie od dziecka – powiedział ostro. – O co chodzi?
– To pan dobijał się do mojego domu. Chciałam być uprzejma i powiedzieć panu osobiście, że jesteśmy sąsiadami. Habergenowie uznali, że czas na przeprowadzkę do Pałacu Odpoczynku. Kupiłam od nich parcelę. Jak pan widzi, sam budynek nieco się zmienił. Strzelał pan dziś do kogoś? Złapał pan jakiegoś złego człowieka?
– Nie, ale dwa dni temu widziałem dziewczynę w pani wieku, której zły człowiek odciął nogi i nos. Żyła. – Już odwracając się, dodał cicho: – Dziękuję. Przepraszam.
Kiedy otwierał drzwi domu rodziców, zauważył, że dziewczyna, żwawo machając rękami, dyskutuje o czymś ze swoim domofonem.
2.
Właściwie to nie była okupacja. Gladius nie został ani pobity, ani podbity. Wszystkie instytucje państwa działały normalnie, ludzie pracowali i bawili się. A jednak – żyli w stanie wojny.
Kolonia na planecie Gladius, w układzie gwiazdy Multon, powstała dwieście lat wcześniej jako jeden z tak zwanych wolnych światów.
Było to gigantyczne przedsięwzięcie. Inwestorzy musieli wykupić dane od prywatnych firm eksploracyjnych, badających światy w obszarze ludzkiej cywilizacji. Potem wysłali małe grupy zwiadowców i inżynierów, wreszcie musieli sfinansować budowę zautomatyzowanych linii produkcyjnych i innych obiektów infrastruktury na powierzchni planety. W międzyczasie trwał proces legalizacji nowej kolonii i uzgadniania jej praw z jurysdykcją solarną. Na koniec pozostawało jeszcze wynajęcie gigantycznych statków chłodni, nazywanych pieszczotliwie kostnicami i wykupienie dostępu do szlaków hiperprzestrzennych. Teraz można było ogłosić Kartę Praw – zestaw reguł, jakie będą obowiązywać w nowo powstającym państwie, oraz rozpocząć nabór osadników.
Ludzie zasiedlali kolejne światy, zakładając państwa rządzące się odmiennymi prawami, uznające najrozmaitsze religie i obyczaje, w różnym stopniu związane z rozrastającym się Dominium Solarnym. Każdy z tych światów-państw miał prawo penetracji i kolonizacji własnego układu gwiezdnego oraz utrzymywania placówek przy najbliższej bramie hiperprzestrzennej. Jednak to Dominium kontrolowało i chroniło pajęczą sieć szlaków wyznaczających granice ludzkiej ekspansji, zachowując prawo do reprezentowania istot ludzkich wobec obcych cywilizacji oraz arbitrażu w sporach pomiędzy poszczególnymi koloniami.
Kostnice leciały z Ziemi na Gladiusa przez dwa lata, z czego ponad półtora roku w zwykłej przestrzeni na prędkościach podświetlnych. Technika transmisji hiperwymiarowej była niedoskonała, współrzędne skoku obliczano z dużym przybliżeniem, a do kolejnych bram trzeba było dolatywać na napędzie konwencjonalnym. Półtora roku podróży z prędkościami podświetlnymi na skutek efektów relatywistycznych przełożyło się więc na blisko dwadzieścia pięć lat ziemskich. Rozpoczęła się kolonizacja, w miarę intensywne kontakty z Dominium Solarnym nawiązano po kolejnych dziesięciu latach. W tym właśnie czasie w centrum ludzkiego imperium nastąpiła krystalizacja nowych ośrodków władzy, a nauka, której rozwój pobudziła Wojna Czterech Światów, gwałtownie przekroczyła kolejne granice poznania.
W pewnym momencie okazało się, że Gladius jest zacofany o jakieś trzydzieści pięć lat w stosunku do technologii Dominium, które zresztą wcale nie zamierzało się dzielić swoją wiedzą. Zgodnie z traktatami osadniczymi koloniści zajęli wielki kontynent na północnej półkuli, a mniejszą, południową wyspę pozostawili do dyspozycji metropolii. Od tamtego czasu historia polityczna Gladiusa to dzieje rywalizacji dwóch opcji – utrzymania niezależności politycznej i gospodarczej od Dominium lub przyłączenia się do struktur solarnych. Przez następne półtora wieku zwolennicy tego pierwszego poglądu znajdowali się w zdecydowanej przewadze. Jednak w ostatnich latach każda klęska w walce z korgardami wzmacniała siły zwolenników podporządkowania się Dominium. Powszechnie wierzono, że w nagrodę Gladius otrzyma wsparcie polityczne i technologiczne pozwalające na rozgromienie najeźdźcy.
W chwili gdy przybyli korgardzi, na Gladiusie mieszkało ponad sześćset milionów ludzi. Zagospodarowali kontynent, prowadzili dozwoloną penetrację pozostałych planet układu Multona, utrzymywali oficjalne stosunki z placówkami dyplomatycznymi i handlowymi Dominium rozlokowanymi na południowej wyspie. Gladiańska nauka wciąż pozostawała w tyle za centrum ludzkiej cywilizacji. Jednak powolny import technologii i własne badania sprawiły, że dystans ten się nie powiększał – co miało zazwyczaj miejsce w przypadku niezależnych światów na krańcach hiperprzestrzennych szlaków. A jednak okazało się, że korgardzi są za mocni...
Pierwszy zobaczył ich Ferdynand König, drugi pilot transportowca „Żelazna Królowa” dostarczającego biopreparaty trawlerom górniczym w asteroidowym Pasie Flamberga. Ferdynand König zlekceważył wstępny komunikat o obiekcie nieodpowiadającym na kody przywołania. Po pierwsze, dlatego że był zawodowcem i wiedział, że każdy stochastyczny komputer czasem bredzi. Po drugie, znał swoich kolegów i wiedział, że są gotowi zrobić wszystko, by choć przez chwilę zabawić się w czasie tygodniowej podróży z orbity Gladiusa do stacji eksploracyjnych w Pasie. Na przykład zmusić moduł sterowniczy statku do podawania mylnych informacji.
Kiedy jednak König otrzymał potwierdzenie wstępnej rejestracji, zdecydował się włączyć sygnał przywołania. Wokół sterowni statku – kuli o trzymetrowej średnicy wypełnionej żelem neuronowym – zgromadzili się pozostali członkowie załogi transportowca. Obserwowali unoszącego się w przezroczystej zawiesinie, ubranego w specjalny kombinezon Königa, a jednocześnie śledzili obrazy i parametry pojawiające się na ściennych ekranach.
Zanurzony w transmisyjnym płynie pilot całym ciałem odbierał płynące ze wszystkich modułów dane, samemu wysyłając polecenia i zapytania. Po dwóch minutach kompletowania i analizowania informacji zdecydował się ogłosić stan pogotowia.
Naprzeciw „Żelaznej Królowej” sunął gigantyczny kosmolot. Nie był to patrolowy statek gladiański ani trałowiec górniczy. Widmo emisyjne obiektu nie przypominało charakterystycznych sygnałów wysyłanych przez okręty bojowe Dominium Solarnego stróżujące przy bramie hiperprzestrzennej. Komputery odrzuciły też możliwość, że kosmolot został zbudowany przez którąś ze znanych ludziom obcych ras.
Choć procedury, które wobec zaistniałej sytuacji uruchomił Ferdynand König, stanowiły obowiązkową część oprogramowania mózgu sterującego każdego kosmolotu, w historii ludzkości użyto ich zaledwie kilkakrotnie. Ziemski statek natknął się na obiekt Obcych należący do nieznanej rasy.
„Żelazna Królowa” rozpoczęła nadawanie kodu powitalnego, jednocześnie wzywając najbliższe jednostki rządowe Wolnej Planety Gladius i Dominium Solarnego. Sama, nie zyskawszy żadnej odpowiedzi, zeszła z toru obcej jednostki i skierowała się do najbliższej cywilnej bazy. To uratowało życie Ferdynanda Königa i jego współpracowników.
Ich następcy mieli mniej szczęścia. Spathański patrolowiec „Lederman” został zniszczony, gdy spróbował zbliżyć się do obcego kosmolotu. Wtedy też okazało się, że intruzi dysponują emiterami pól wielokrotnie silniejszymi nawet od tych, których używała armia Dominium. Ponieważ flota solarna stacjonowała przy śluzie hiperprzestrzennej, cztery miesiące świetlne od układu Multona, tajemniczemu kosmolotowi drogę zagrodzić mogły tylko siły gladiańskie. Obcy nie reagowali na żadne wywołania, obiekty nadmiernie się do nich zbliżające niszczyli. Po kilku godzinach operacji jasne stały się dwie rzeczy.
Po pierwsze, na wszelkie próby kontaktu Obcy odpowiadają wrogo. Po drugie, celem gigantycznego kosmolotu jest Gladius – planeta zamieszkana przez sześćset milionów ludzi.
W kosmosie rozgorzała bitwa, z której statek Obcych wyszedł bez widocznego szwanku. Flota wojenna Wolnej Planety Gladius przestała istnieć. Po blisko stu godzinach od chwili pierwszego kontaktu wroga jednostka, otoczona zaporami pól siłowych i projekcji maskujących wielkość i kształty, weszła na orbitę Gladiusa. Kosmolot wypluł z siebie konwój kilkunastu modułów lądowniczych, a potem dokonał samozniszczenia. Otoczone siłowymi kokonami rakiety rozdzieliły się. Wylądowały w ośmiu punktach na największym kontynencie Gladiusa, Kilenie. W ciągu krótkiego czasu w miejscach lądowania pojawiły się forty – umocnione bazy najeźdźców. Nie wiadomo, kto i z jakiego powodu nazwał Obcych korgardami.
Rada Elektorów natychmiast zwróciła się do rezydenta Dominium z prośbą o interwencję. Odpowiedział, że Gladius jest światem niezależnym i sam musi układać się z Obcymi. Poinformował też, że nie dysponuje żadnymi informacjami dotyczącymi wcześniejszych kontaktów ludzkości z tą rasą. Kiedy najeźdźcy zniszczyli pierwsze miasto i zabili pierwszych ludzi, rezydent tylko potwierdził swój poprzedni komunikat. Oczywiście sugerując przy okazji, że jeśli Gladius zrezygnuje z samodzielności, to Dominium na pewno pomoże...
Forty były potężnymi bazami o powierzchni kilku hektarów, ochranianymi przez systemy pól siłowych i barier energetycznych. Próby ich zdobycia zakończyły się niepowodzeniem – pojazdy, rakiety i żołnierze byli niszczeni na granicy twierdz. Obserwacje satelitarne i sejsmiczne nie przyniosły praktycznie żadnych informacji. Fortom nadano nazwy: Czerwony, Czarny, Zielony...
Korgardzi nie reagowali na ludzi zbliżających się do baz, chyba że ci przekroczyli strefę bezpieczeństwa. Początkowo większość osiedli znajdujących się w pobliżu fortów wyludniła się. Tylko gdzieniegdzie ludzie pozostali. I okazało się, że korgardzi pozwolili im żyć spokojnie. Jednak czasem dokonywali rzeczy strasznych. Z twierdz ruszały kolumny pancerek, zwykle korzystających z gladiańskich autostrad i podziemnych ciągów magnetycznych. Pojazdy te docierały do jakiejś osady czy miasteczka – zawsze znajdującego się w sporej odległości od fortów – otaczały je i niszczyły. Po odjeździe korgardzkich pojazdów znajdowano tam tylko gigantyczne pola radioaktywnej ziemi. Każda z takich akcji wywoływała wstrząs opinii publicznej i prowadziła do bezskutecznych operacji odwetowych niedobitków gladiańskiej armii i coraz agresywniejszych starć politycznych. Tymczasem na uprzednio wyludnione tereny w pobliżu fortów wracało coraz więcej dawnych mieszkańców, zaczynali się także przenosić nowi. Tam po prostu żyło się bezpiecznie, podczas gdy każde inne miasto Wolnej Planety Gladius mogło zostać zaatakowane i unicestwione.
Sformowano specjalne paramilitarne służby ewakuatorów, mające ostrzegać ludzi przed korgardzkimi wyprawami pacyfikacyjnymi i organizować ewakuację z zagrożonych terenów. Stabilna struktura zasiedlenia planety uległa zachwianiu, fale uchodźców przenosiły się do miejsc uznanych za bezpieczniejsze, zwiększyła się migracja do baz satelitarnych i na inne planety układu Multona. Te jednak nie mogły przyjąć wszystkich chętnych. Zaś na ucieczkę z układu kanałem hiperprzestrzennym stać było niewielu.
Jednocześnie coraz więcej mieszkańców Gladiusa żądało, by Rada Elektorów złożyła hołd lenny Dominium i wezwała na pomoc jego potęgę.
3.
Urlop Daniela skończył się równie niespodziewanie, jak i zaczął. Wezwanie przyszło w środku nocy. Bondaree miał zameldować się w siedzibie dowództwa Okręgu Północnego, w mieście Kalante, odległym od Perelandry o prawie trzysta kilometrów, a od bazy tanatorów w Szanszeng o pięćset. Kazano mu założyć mundur i nie zabierać żadnego bagażu. Zalecono zażycie środków pobudzających i poinformowano, że będzie musiał pracować do godziny szóstej rano.
Podróż kolejką magnetyczną zajęła prawie godzinę. Na dworcu czekał służbowy samochód. Kwadrans później Daniel stanął przed szklanymi drzwiami budynku komendantury.
Czytnik bramy przyjął jego kartę paszportową. Potem sprawdził linie papilarne kciuka i zażądał próby głosu. Przed budynkiem nie było strażnika, ale Daniel wiedział, że na pewno jest śledzony przez system kamer i czujników mających potwierdzić jego tożsamość. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i tanator wszedł do jasno oświetlonego holu. Tu czekał na niego wysoki oficer w mundurze żandarmerii.
– Porucznik Hexen – przedstawił się, salutując dłonią w rękawiczce z syntetycznej skóry – takich używali wszyscy żołnierze, którzy mieli na rękach aktywne gniazda sprzęgów – mam pana natychmiast zaprowadzić na odprawę. Jest pan ostatni.
– Kapitan Bondaree, tanator – przedstawił się Daniel i ruszył za Hexenem. – Czy jestem spóźniony?
– Nie wiem. Proszę do windy.
Weszli do małej kabiny, która natychmiast ruszyła w górę. Daniel policzył w myślach czas – od chwili gdy otrzymał wezwanie, nie minęły nawet dwie godziny. Nie mógł zjawić się tu wcześniej, skoro nie przysłano po niego specjalnej wojskowej kapsuły transportowej. Co oznaczał ten nagły rozkaz? Czy miał jakiś związek z przyznanym mu wcześniej niespodziewanym urlopem? Zapewne szykowała się jakaś akcja. Daniel próbował przypomnieć sobie, która z prowadzonych ostatnio spraw wymagała jego osobistej interwencji. Nic nie przychodziło mu do głowy. I dlaczego wezwano go tutaj, do Kalante? Czyżby tanatorzy potrzebni byli do wykonania wyroku związanego z jakąś sprawą podlegającą jurysdykcji wojskowej?
Winda stanęła i mężczyźni wyszli na jasno oświetlony korytarz. Nie było tu żadnych oznaczeń, równie dobrze mogli się znajdować na piątym, jak i na pięćdziesiątym piętrze budynku. Hexen odprowadził Daniela do drzwi niczym nieróżniących się od kilkunastu innych znajdujących się w tym korytarzu.
– Ja tu zostaję – powiedział oficer. – Pan przejdzie standardową kontrolę tożsamości według procedury poziomu trzy.
– Poziom trzy? – zdziwił się Daniel. – Co tu się dzieje?
W czasie swojej służby w formacjach tanatorskich Danielowi nie zdarzyło się uczestniczyć w procedurach oznaczonych cyfrą mniejszą niż sześć. Poziom trzy przyznawany był sprawom dotyczącym bezpieczeństwa całej planety.
– Do moich obowiązków należało doprowadzenie pana tutaj – powiedział Hexen, dając do zrozumienia, że nie udzieli żadnych dodatkowych wyjaśnień.
Daniel wszedł do małego, ciemnego pomieszczenia. Kiedy drzwi za jego plecami zamknęły się, ściany pokoiku zajaśniały lekką poświatą, a z głośnika popłynął głos:
„Proszę założyć rękawice i hełm. Proszę odpowiadać na pytania. Rozpoczynamy standardową kontrolę tożsamości trzeciego poziomu. Test potrwa pół minuty”.
Przed oczami Daniela zaczął płynąć kalejdoskop barw i kształtów, w słuchawkach rozległa się muzyka. Poczuł lekkie ukłucie w kark i chłód elektrod dotykających jego dłoni. Ogarnęło go rozleniwienie i uspokojenie, powoli zapadał w półhipnotyczny trans. Żeński głos o ciepłym brzmieniu zaczął zadawać mu pytania, na które odpowiadał, wskazując wirtualne ikony odpowiedzi. Wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Kolorowe kształty zniknęły, muzyka ucichła.
„Koniec testu – rozległ się ten sam głos co poprzednio. – Tożsamość potwierdzona. Proszę nie zdejmować hełmu”.
Daniel spróbował przypomnieć sobie choć jedno z pytań, ale nie potrafił. Hipnoza.
„Danielu Bondaree, wiesz już, że to, w czym uczestniczysz, objęte jest zabezpieczeniem o wysokim stopniu tajności. Za chwilę przedstawimy ci pewne informacje. Potem zadamy pytanie. Chcemy, abyś odpowiedział na nie zgodnie ze swoją prawdziwą wolą i przekonaniem. Decyzja negatywna oznacza powrót do dotychczasowego miejsca służby. Pozytywna odmieni twoje życie, wiąże się natomiast z dużym ryzykiem.
Dwa tygodnie temu naszym formacjom specjalnym udało się zatrzymać i rozbroić pojazd korgardów. Hakerzy przełamali jego zabezpieczenia i opanowali sterowniki. Zdobyliśmy dużo cennych, lecz jednocześnie przerażających danych o najeźdźcach. Wydaje nam się, że są to informacje wystarczające do podjęcia skutecznej kontrofensywy.
Tworzymy specjalny zespół mający realizować tę operację. Jak się zapewne domyślasz, chcemy ci zaproponować udział w pracy tej grupy. Wszystkie szczegóły dotyczące przyczyn, dla których zostałeś wybrany, i charakteru tych działań poznasz w przypadku podjęcia decyzji pozytywnej. Naszym obowiązkiem jest poinformować cię, że twoja zgoda może wiązać się ze znacznym ryzykiem utraty zdrowia i życia. Czy wszystko zrozumiałeś, Danielu Bondaree?”
– Tak.
„Masz minutę na podjęcie decyzji”.
– Czy mogę zadać dodatkowe pytania?
„Nie teraz. Jednak zapewniamy cię, że będziesz brał udział w operacji, o której są poinformowane władze planety i dowództwo sił zbrojnych. Będą to akcje wymierzone przeciw korgardom”.
– Zgadzam się – powiedział Bondaree i dopiero gdy wypowiedział te słowa, poczuł, jak bardzo jest zdenerwowany.
W sali odpraw, do której Daniel wkroczył parę minut później, na ustawionych pod ścianą fotelach siedziało kilku mężczyzn. Bondaree nie znał żadnego z nich. Ich mundury, odznaki i tatuaże świadczyły o przynależności do bardzo różnych formacji. Niektórych nawet nie potrafił określić. Podszedł do niego mężczyzna w mundurze komandosów. Był wysoki, mocno zbudowany, mógł mieć czterdzieści lat. Skórę jego twarzy pokrywała migotliwa siateczka łączy wykorzystywanych w sprzęgach z hełmem bojowym.
– Pułkownik Paccalet. Cieszę się, że pana tu widzę.
Daniel wyprężył się i zameldował:
– Kapitan Daniel Bondaree, Służby Tanatorskie, sędzia, Zgrupowanie Północne.
– Proszę usiąść. Czekaliśmy tylko na pana.
– Wyruszyłem natychmiast po otrzymaniu wezwania, panie pułkowniku.
– Wiem. – Paccalet machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
Daniel usiadł w wolnym fotelu. Po lewej miał ciemnowłosego, młodego żołnierza formacji uderzeniowych, po prawej mężczyznę o twarzy pokrytej wymyślnym tatuażem. Daniel domyślił się, że facet jest sieciowcem – ostatnio w klanach informatycznych modne było wszczepianie płytko pod skórę mikroukładów i ścieżek sprzęgowych. Obok pułkownika siedział starszy mężczyzna w szarym uniformie bez dystynkcji. Cywil bądź oficer na emeryturze.
– Panowie – Paccalet stanął naprzeciw rzędu foteli – chcę was na wstępie poinformować, że wszyscy, którym zaproponowaliśmy udział w tej operacji, zdecydowali się na tę służbę. Od razu przejdę do konkretów. Opanowaliśmy korgardzki transportowiec. Jednak nie zdołaliśmy zapobiec dezorganizacji układów wewnętrznych. Dane, które przejęliśmy, w znacznej mierze uległy zniszczeniu. Próbujemy rozszyfrować to, co ocalało. Badamy układy mechaniczne, elektroniczne i logiczne pojazdu. W transporterze przewożono kilkudziesięciu ludzi w stanie zbliżonym do anabiozy. Niestety, zgasły też systemy podtrzymywania życia. Ludzie w kapsułach umarli. Na razie nie będę panom prezentował szczegółowych wyników sekcji. Dość, że ciała ofiar były straszliwie i w różny sposób okaleczone. Sądzimy, że większość więźniów poddano eksperymentom. W ciałach znaleźliśmy wszczepy korgardzkich bioautomatów, ale obumarły one w ciągu kilku kwadransów od unieszkodliwienia transportera.
Paccalet zamilkł, jakby oczekując reakcji zebranych. Jednak w pomieszczeniu panowała cisza, słychać było tylko oddechy ludzi.
– W przypadku trzydziestu siedmiu ciał – podjął Paccalet – nie zdołaliśmy przeprowadzić efektywnego sondażu mózgów. Z pozostałej siódemki zdjęliśmy zapisy, choć niepełne... – zawahał się. – Panowie, mózgi tych ludzi poddawane były wielokrotnym ingerencjom psychochirurgicznym, tak jak ich ciała. Mamy też przerażający zapis emocji. Dwaj nasi chłopcy, którzy dokonali odsłuchu, zapadli w śpiączkę, wyciągamy ich z tego farmakologicznie.
Za plecami Paccaleta na ściennym ekranie pojawiła się siatka współrzędnych i dwie linie biegnące poziomo, ale poszarpane i powyginane w ostre wzniesienia i wyrwy. Nieregularności miały bardzo podobny kształt, tyle że amplitudy wychyleń linii dolnej były znacznie wyższe.
– Górny wykres przedstawia zapis zdjęty z mózgów martwych ludzi. Dolny to nieco przeskalowana rejestracja gasnącego mózgu kotnej samicy zająca zaszczutej i zagryzionej przez psy.
– Chce pan powiedzieć, że korgardzi zamienili ludzi w zające? – spytał sąsiad Daniela.
– Nie, chcę powiedzieć, że w ich mózgach był tylko, sprowadzony do najbardziej elementarnych instynktów, strach.
Mężczyzna chciał jeszcze o coś spytać, ale powstrzymał się. Po chwili milczenia Paccalet podjął wykład:
– To pierwsza ważna informacja. Jest i druga. Sprawdziliśmy tożsamość ofiar. To mieszkańcy miast i osiedli unicestwionych przez korgardów. Uwaga, nie tylko z ostatniego, Alberdanu. W transporcie znajdowali się nawet ludzie, którzy żyli w Choli-Choli.
– Mój Boże! Choli-Choli! – szepnął Daniel. Tę nazwę znał każdy mieszkaniec Gladiusa. Piętnaście lat temu miasto zostało otoczone kordonem pancerek i unicestwione. Pierwsza ofiara korgardów.
– Tak, żołnierzu. Jesteśmy przekonani, że przez te wszystkie lata myliliśmy się. Korgardzi niszczą zaatakowane terytorium, zamieniając je w perzynę. Ale nie zabijają ludzi. Oni ich porywają. Sądzimy, że w korgardzkich fortach żyją więźniowie. Jeśli wszyscy doświadczają tego, co ci z transportu, to staliśmy się ofiarą bestialstwa nieznanego ludzkiej cywilizacji od stuleci.
Przesadza, pomyślał Daniel. Wojny, które Dominium toczyło z wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi, były krwawe i okrutne. Jednak tu, na Gladiusie, ludzie nie doświadczali tego wszystkiego, a wieści docierały przepuszczone przez sita odległości, czasu i solarnej cenzury.
– Stoją przed nami trzy zadania. Po pierwsze, chcemy potwierdzić lub rozwiać te podejrzenia. Po drugie, musimy wydobyć stamtąd ludzi, którzy jeszcze żyją. Po trzecie, zorganizować na terenie korgardów nasze struktury wywiadowcze. Czy macie jakieś pytania?
– Tak – powiedział mężczyzna z tatuażami informatyków. – Widzę tu osoby z bardzo różnych formacji wojskowych i paramilitarnych, a nawet cywilów. Czy zostaną nam wyjaśnione kryteria tej selekcji?
– Jest pan bardzo niecierpliwy, poruczniku Forbi. Oczywiście, że tak.
Wyjaśnienie było jednocześnie proste i całkowicie niezrozumiałe. Kiedy zbadano ofiary korgardów, okazało się, że można je podzielić na kilka grup. Część ludzi była makabrycznie okaleczona. To na nich przeprowadzano najstraszniejsze eksperymenty biologiczne, wszczepiano im największe biomaty, najbardziej zmasakrowano ich psychikę. Drugą grupę stanowili ludzie, na których także dokonywano eksperymentów, ale znacznie mniej poważnych i okrutnych. Wreszcie w korgardzkim wraku znaleziono ciała kilku osób, którym korgardzi nie zrobili praktycznie nic oprócz połączenia z systemem podtrzymywania życia zainstalowanym w transportowcu. Pierwsza hipoteza, głosząca, że w najlepszym stanie znajdowali się ludzie z najpóźniej zajętych przez korgardów miast, upadła. Znaleziono wśród nich nawet ciało mieszkanki Choli-Choli, która przetrwała kilkunastoletnią niewolę w całkiem niezłej kondycji fizycznej. Próba podzielenia ludzi ze względu na wiek, grupę krwi, kolor włosów i tym podobne czynniki nie przyniosła żadnych sensownych rezultatów. W zasadzie pogodzono się już z myślą, że selekcja ofiar była przypadkowa. A jednak superszybkie komputery po drobiazgowej analizie zdołały wyłonić z chaosu danych pewną prawidłowość. Ustalono blisko sto cech, których wypadkowa pokrywała się u ofiar należących do poszczególnych grup. Były to bardzo różne parametry i nic dziwnego, że analitycy tak długo nie mogli sobie dać z tym problemem rady. Długość stopy, poziom czerwonych krwinek, dolna granica słyszalności dźwięków... Obecność pewnych genów recesywnych w DNA komórkowym, masa flory bakteryjnej w organizmie, ale także łączny czas przebywania w stanie nieważkości, szybkość wchłaniania informacji przez wszczepy neuronowe, szerokość geograficzna, na jakiej mieszkała ofiara, liczba rodzeństwa... W sumie prawie sto czynników niepozostających ze sobą w żadnych widocznych związkach. Gdy każdej z tych własności przypisano wyskalowany parametr, okazało się, że o przydziale do grupy ofiar decydował łączny wynik. Nie od razu zaakceptowano te rewelacje. Część analityków uważała, że wyniki są przypadkowe, że jeśli weźmie się nieskończoną liczbę cech, to zawsze da się ustawić część z nich tak, by pasowały do dowolnych wyników. Praca laboratoriów zaczęła przebiegać wielotorowo. Po pierwsze, usiłowano znaleźć dowody obalające „teorię stu cech”, jak ją nazwano. Po drugie, szukano innego, prostszego kryterium. Wreszcie próbowano określić związek pomiędzy czynnikami „teorii stu cech”, ustalić, czy istnieje jakaś ogólna kategoria ludzkich zachowań, postaw, stanu zdrowia, która by wynikała bezpośrednio z owych różnorodnych czynników. Do tej pory sukcesem nie mogli się pochwalić analitycy z żadnego zespołu. Dowództwo operacji przyjęło więc jedyne założenie umożliwiające dalsze działania – że „teoria stu cech” jest słuszna. Określono zestaw parametrów, które spełniali najmniej okaleczeni ludzie znajdujący się w transportowcu. Następnie wyselekcjonowano żołnierzy i pracujących dla armii cywilów, którzy optymalnie spełniali te założenia. Wśród nich znalazł się Daniel Bondaree.
– Jak rozumiem – powiedział Forbi – zakładamy, że człowiek o dobrze dobranym profilu będzie w stanie przeżyć w bazie korgardów dostatecznie długo. I że może dzięki temu podjąć operacje wywiadowcze i dywersyjne. Jednak musielibyśmy najpierw złamać bariery wokół fortów. A to, jak do tej pory, nigdy nam się nie udało.
– Przedostanie się na teren fortu i funkcjonowanie tam jest możliwe – Paccalet zaakcentował ostatnie słowo. – Ludzie z transportera są tego najlepszym dowodem.
– Chciał pan powiedzieć: trupy z transportera o psychice zagryzionego zająca – powoli powiedział młody żołnierz. – Jak to zrobimy?!
– Nasz człowiek da się pochwycić w czasie korgardzkiej wyprawy pacyfikacyjnej. A potem nawiąże z nami kontakt.
– Da się pochwycić... – powtórzył żołnierz, jakby nie uwierzył w to, co usłyszał. – W trakcie tej... no... łapanki? I nawiąże z nami kontakt?! Jakie są szanse tej operacji?!
Zapadła cisza. Daniel poczuł, jak struga potu spływa mu po plecach. Wiedział już, dlaczego znalazł się w tej grupie. Jednak dopiero teraz w pełni zrozumiał, jakie zadanie może przed nim stanąć. Przed oczami wciąż miał obraz zabitych w transporterze ludzi. I to, co korgardzi zrobili z większością z nich.
– Ja tam pójdę. Nazywam się Tiwold Ritter, pułkownik Ritter – powoli, spokojnie powiedział siedzący obok Paccaleta starszy mężczyzna. – Zgłosiłem się na ochotnika. Ta decyzja już zapadła. Wy macie utworzyć grupę operacyjną odpowiedzialną za przerzut i późniejsze kontakty. To ja zostanę zającem, panowie...
– Całkiem przyjemnie – powiedział Forbi. – Naprawdę bardzo przyjemnie. Od dawna nie spędzałem wieczoru tak pożytecznie.
– Ja też – mruknął Daniel. – Ciekawe, kiedy następnym razem nam się to przytrafi?
Od kilku godzin siedzieli w mrocznym wnętrzu knajpy o przyjemnie brzmiącej nazwie „Elegancki Bob”. Lokal wypełniała głośna, ostra muzyka. Był środek nocy, większość klientów sprawiała wrażenie mocno nabuzowanych alkoholem i lekkimi prochami. Daniel i jego dwaj towarzysze spokojnie sączyli swoje drinki, nie sięgając po odurzacze. Gdyby przekroczyli normy, to bransolety medyczne zlizujące pot z ich nadgarstków natychmiast wykryłyby, że złamali regulamin. Na stoliku stała duża przezroczysta bańka. Tęczowy płyn zajmował górną połowę jej objętości, natomiast dolną półkulę wypełniała gęsta mgła, w której raz po raz rozbłyskiwały pioruny mikrowyładowań. Trunek, ponoć sporządzony według parksańskiej receptury, piło się przez szklane rurki. Był orzeźwiający, lekko podchmielający i smaczny. Danielowi bardzo dobrze rozmawiało się z nowymi kompanami. Na odprawie w gmachu komendantury podzielono zebranych mężczyzn na zespoły. Daniel, młody żołnierz i sieciowiec mieli bezpośrednio współpracować z pułkownikiem Ritterem i uczestniczyć w operacjach przeciw korgardom.
Utajnieniem działań grupy miał się zająć jej dowódca, pułkownik Paccalet, oficjalnie jeden z szefów gladiańskiego wywiadu. Młody żołnierz nazywał się Kajus Klein. Służył w formacjach szturmowych gladiańskiej armii. Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o sztucznie wzmocnionym ciele i wyostrzonych zmysłach. Zawsze nosił koszule z długimi rękawami i wysokimi, zakrywającymi szyję kołnierzami. Ukrywał pod nimi białe pręgi sztucznych ścięgien i kołpaki ochronne gniazd czipowych służące do bezpośredniego sterowania bronią i pojazdami. Kajus Klein twierdził, że już trzykrotnie brał udział w walkach z korgardami. Dwa razy bronił miast i uczestniczył w zasadzce na korgardzką pancerkę. Policzył sobie nawet, jakie było prawdopodobieństwo przeżycia tych operacji. Wyszło mu coś koło jednej setnej. Kajus kazał na siebie mówić Puchatek, dużo gadał i lubił się śmiać. Nie znosił za to, gdy ktoś złośliwie nazywał go cyborgiem, nienawidził korgardów i bardzo denerwowało go, gdy czegoś nie rozumiał. Co zdarzało się dosyć często.
Drugim członkiem zespołu był Koen Forbi, sieciowiec sztabowy. Pracował jako operator systemów danych, ale miał duszę artysty. Próbował swoich sił jako lalkarz projekcji holograficznych. Jeszcze w garnizonie pokazał kilka swoich numerów, które bardzo podobały się Danielowi. Forbi mało mówił i nie wdawał się w żadne dyskusje, twierdząc, że we wszystkich sprawach posiada już wyrobione zdanie. Daniel podejrzewał nawet, że dowództwo operacji spośród osób spełniających kryterium „stu cech” wybrało te o najbardziej konkretnych poglądach politycznych: z Dominium nie negocjujemy, korgardów rozpirzamy, jak tylko będziemy mogli, a uległym już teraz masujemy kijami dupska.
Przez kilka dni wraz z Ritterem uczestniczyli w cyklu szkoleń i narad. Potem otrzymali fałszywe dokumenty, głoszące, że są pracownikami intendentury wojskowej. Kazano im przemeldować się do zwykłego hotelu garnizonowego. Codziennie rano zjawiali się w siedzibie dowództwa, gdzie po poddaniu specjalnym procedurom ochronnym prowadzono ich do tajnych sekcji treningowych. Wieczorem wracali do swojego lokum i zgodnie z zaleceniami Rittera oddawali się tym wszystkim przyjemnościom, którym powinni oddawać się pracownicy intendentury wojskowej z dala od domu. Mieli się poznać, zaprzyjaźnić i nabrać do siebie absolutnego zaufania. Oczywiście poza chronionymi pomieszczeniami w budynku dowództwa nigdy nie rozmawiali o przygotowaniach, swojej przeszłości czy korgardach. W hotelu oglądali holowizję, grali w wirtuale, czytali książki i dyskutowali o polityce. W knajpach, do których często wyprawiali się wieczorami, rozmowa schodziła raczej na sport, alkohol i kobiety. Mniej więcej w tej kolejności. Oczywiście na miasto wypuszczali się po cywilnemu i z fałszywymi papierami.
Po cywilnemu nie mogli natomiast chodzić po mieście stacjonujący tu żołnierze formacji ewakuacyjnych. Trzech chłopaków w mundurach ewakuatorów weszło do „Eleganckiego Boba” i zamówiło po szklaneczce. Byli młodzi, mieli jasnobłękitne kombinezony, a oznaczające miejsce stacjonowania i przydział kolczyki w uszach świadczyły, że pochodzą z dość daleka. Wejście żołnierzy wywołało szczególne poruszenie wśród grupki ludzi okupujących kąt knajpy. Blat ich stołu rozjaśnił się i po chwili wyrosła na nim figura holoprojekcji niespełna metrowej wysokości. Przedstawiała starą kobietę o okrutnej twarzy, chudą i nagą, o obwisłych piersiach i pokrytym niechlujnym zarostem łonie. Jedyny jej strój stanowił ewakuatorski hełm. Starucha zaczęła poruszać się na stole w wyuzdanym tańcu, kołysząc kościstymi biodrami i głaszcząc dłońmi swoje zdechłe cycki. Jej twarz kierowała się ku siedzącym przy barze ewakuatorom. Ci nie zorientowali się, że coś dzieje się za ich plecami. Dopiero po chwili, słysząc śmiechy i brawa, odwrócili się. W ułamku sekundy postać staruchy skurczyła się i na blacie stołu pozostała tylko malutka projekcja jakiegoś zwierzaka. Teraz Daniel dostrzegł, kto kieruje holograficzną lalką. Siedział w głębi – mężczyzna o twarzy pokrytej dziwacznymi wszyciami. Miał projektory w opuszkach palców, sterował ruchami kobiety za pomocą delikatnych drgnień dłoni. Ewakuatorzy wrócili do rozmowy i w tym momencie ohydna postać znów stanęła na blacie stołu. Tym razem starucha nie była naga. Miała na sobie mundur, taki jak ci trzej, tyle tylko, że w miejscu piersi i łona wycięto w nim dziury. Facet musiał mieć talent.
– Pacyfiarze, cholera! – Puchatek już chciał wstać, ale Daniel powstrzymał go.
– Siadaj. To nie nasza sprawa.
– Nasza albo nie – mruknął Forbi i w tym momencie spod jego palców strzeliła smuga światła. Przed sieciarzem pojawiła się postać minotaura. Człekobyk miał gigantyczne rogi i równie wielkiego, naprężonego holograficznego członka. Monstrum skoczyło w stronę staruchy. Przed oczami Daniela rozegrał się niezwykły pojedynek dwóch projekcji i ich operatorów. Minotaur chwycił staruchę wpół, przekręcił ją, zdarł spodnie i zgrabnym ruchem wpakował swój członek w jej wnętrze.
Rozległa się owacja – w tym momencie cała knajpa, łącznie z obsługą i trzema ewakuatorami, gapiła się na pojedynek projekcji. Przeciwnik Forbiego odzyskał kontrolę nad swoją lalką. Jego palce zatańczyły w powietrzu, a posłuszna im postać wywinęła się z minotaurowych objęć. Wygięła się tak, jak zwykły człowiek by nie potrafił, jej twarz powiększyła się, usta otwarły, ukazując rząd stalowo lśniących kłów, a szyja wydłużyła gwałtownie. Rozwarta paszczęka zawisła tuż nad penisem minotaura i zatrzasnęła się w powietrzu. Chwilę wcześniej minotaur wciągnął swój członek niczym teleskopową antenę. Jednocześnie rogi człekobyka wydłużyły się i skręciły. Dwa ostre szpikulce przebiły uszy jędzy, przeszpilając jej ohydny łeb na wylot. Projekcja staruchy zgasła. Po chwili zniknął i minotaur. Gra była skończona.
Trzem ewakuatorom ktoś właśnie powiedział, od czego zaczęła się cała awantura. Rzuciwszy Forbiemu krótkie: „Dziękuję”, ruszyli w stronę stolika pacyfiarzy, żeby dać po gębach komu trzeba.
– Lepiej się w to nie wplątujmy, ja płacę – mruknął Daniel, przykładając kciuk do kontrolki kelnerskiej stołu. Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i zobaczył, jak trzej ewakuatorzy spuszczają manto przegranemu wirtuozowi projekcji.
4.
Wezwanie przyszło o wiele szybciej, niż się spodziewali, bo po niecałym miesiącu od pierwszej odprawy. Ekspedycja korgardzka wyszła z fortu Czarnego, najbardziej na północny wschód wysuniętej placówki Obcych. W ciągu dwóch kwadransów korgardzi przebyli pięćset kilometrów i zaatakowali miasto Kallaheim.
Byli przygotowani. Do skazanego miasta pomknął z Kalante najszybszy wojskowy śmig. Wiózł Rittera, Daniela, Puchatka i Forbiego.
Daniel do tej pory widział to tylko w serwisach holo – miasto ogarnięte paniką.
Teoretycznie ludzie byli wszędzie przygotowani do ewakuacji. Praktycznie żadna ucieczka nigdy nie przebiegała według sztabowych planów. Zawsze coś nie działało, kogoś nie było w domu, gdzieś wybuchła panika. Tym bardziej że mieszkańcy Kallaheim mieli na ewakuację dokładnie trzynaście minut. Tyle bowiem czasu minęło od chwili, gdy po nagłym zwrocie korgardzkiej kolumny sztab uzyskał ostateczne potwierdzenie celu ataku.
Śmig transportowy dotarł do Kallaheim tuż przed zamknięciem okrążenia. Z powietrza pole bitwy wyglądało jak plansza upiornej gry. W środku stało miasto – kopuły i prostopadłościany budynków, pola fotokolektorów, maszty wiatraków, lśniące tafle ulic i gigantyczne pierścienie wlotów do podziemnych ciągów komunikacyjnych. Od południowego zachodu ku miastu zbliżały się monstra. Pojazdy korgardów pędziły pięćdziesiąt metrów nad ziemią – ogromne, nieforemne, jakby nic sobie nie robiły z praw aerodynamiki. Wyglądały jak ryby z mnóstwem półotwartych pysków. Leciały w trzech szeregach, a ich linia coraz bardziej wyginała się w łuk, którego ramiona obejmowały skazane miasto. Naprzeciw nich pomknęły gladiańskie śmigi wojenne. Większość była sterowana automatycznie, ale w niektórych siedzieli ludzie, wojownicy z elitarnej kasty pilotów. Każdy prowadził swój statek i kilka sąsiednich automatów bojowych. Stanowiska naziemne pluły ogniem, z bunkrów wypełzały ciężkie ślizgacze.
Z drugiej strony miasta, w coraz bardziej zwężającym się prześwicie, panował nie mniejszy ruch. Pojazdy wszelkich rozmiarów i najrozmaitszego pochodzenia wymykały się z okrążenia niczym cząstki gazu z przedziurawionego balonu.
Na wprost tego strumienia mknął wojskowy transporter.
Obrońcy miasta nie mieli szans. Nigdy. Ludzkie pojazdy były strącane pociskami lub ciosami pól siłowych, po stanowiskach naziemnych nie pozostawał ślad. Zdarzało się jednak, że obrońcy zestrzeliwali jeden czy dwa pojazdy korgardów. Zazwyczaj linia ataku nieco się wtedy wyginała, w wolne miejsca wchodziły niszczyciele z drugiego szeregu, zamknięcie pierścienia opóźniało się o minutę albo dwie. Ten czas mógł ocalić życie setkom, a czasem tysiącom ludzi. To dla tych sześćdziesięciu sekund umierali piloci. Potem pola siłowe nakrywały cały teren ograniczony kręgiem korgardzkich pojazdów. Właśnie tam leciał Daniel Bondaree.
Bał się i nie bał jednocześnie. Bał, bo wiedział, co mu grozi, jak ryzykuje. A jednocześnie biochemiczne wspomaganie nie pozwalało poddać się przerażeniu. Strach nie miał prawa wpłynąć na działania i reakcje.
Siedzieli w ciasnej kabinie śmiga, po dwóch na ławeczkach przy przeciwległych ścianach pojazdu. W elastycznych szarozielonych pancerzach wyglądali jak nagie bezpłciowe lalki. Tyle że zamiast twarzy mieli gładkie tarcze wizjerów, a ich niby-skóra ukrywała mnóstwo kieszeni z bronią i sprzętem. Daniel trzymał w ręku miotacz, tak jak na ćwiczeniach, nie mogąc nadziwić się jego lekkiej konstrukcji i strukturze materiału, z jakiego został wykonany. Takie same miotacze ściskali Forbi i Puchatek. Rittera wyposażono inaczej – Daniel nie miał pojęcia, jaki sprzęt wiezie dowódca grupy.
– Przekraczamy granice miasta – usłyszeli głos automatycznego pilota – do zamknięcia okrążenia zostało sto pięćdziesiąt sekund.
– Gotowi? – to głos Rittera. W tym momencie z monitora podglądu zniknął obraz z kamer satelitarnych. W ostatniej chwili Daniel zobaczył, jak jeden z korgardzkich pojazdów wali się na ziemię. Pikował w dół, a jego iluminatory świeciły jasnozielono. Rybie paszcze to otwierały się, to zamykały, a z prawej burty buchał słup ognia. Od trafionego monstrum odskoczył gladiański ślizgacz – ten, który ustrzelił potwora. Pilot maksymalnym ciągiem umykał w górę przed zderzeniem. I nagle pojazd uderzył w niewidzialny strop, na chwilę zastygł w bezruchu, a potem eksplodował. Korgardzkie krążowniki zdążyły już położyć nad miastem pole siłowe.
– Potwierdzam – powiedział Daniel.
– Pierścień zamknięty. Lądowanie! – Właz śmiga otworzył się. Jeden po drugim wyskakiwali na ziemię. Daniel wyszedł ostatni. Żołnierze stali we czterech na środku pustej ulicy, między rzędami jednopiętrowych domów. Dwadzieścia metrów od nich dopalał się wrak samochodu. Pod nogami błyszczało szkło. Znad dachów unosiły się kłęby dymu. Z oddali dochodził wizg pędzących pojazdów i huk eksplozji. Niebo było brunatne. Może to tylko złudzenie, ale Danielowi wydawało się, że po przejrzystej fakturze przestrzeni przebiegają jakieś błyski, drżenia, skurcze. A może tak było naprawdę? Wszak korgardzi otoczyli miasto polem siłowym blisko tysiąc razy mocniejszym od tego, jakie potrafili wytworzyć ludzie. I nagle strach powrócił do mózgu żołnierza ze stukrotną siłą. Daniel teraz dopiero w pełni uświadomił sobie, że znajduje się w samym środku miejsca skazanego na zagładę.
– Idziemy! – głos Rittera poderwał go do działania. Pobiegli w stronę najbliższej bramy, którą przedostali się na mały skwerek, z jednej strony otoczony ścianami budynków, z drugiej zwartą linią drzew. Daleko, na granicy horyzontu, ponad dachy domów podniosły się cielska korgardzkich pojazdów bojowych.
Zaczęli rozstawiać sprzęt. Rejestratory grawipola, kamery, mierniki promieniowania, czujniki projekcji materialnych. Małe były szanse, że automaty ocaleją, ale jeśli choć kilka przetrwałoby zagładę miasta, to naukowcy zyskaliby więcej nowych informacji o broni i metodach działania korgardów niż przez piętnaście lat wojny. Sondy i czujniki były miniaturowe, a większą część ich masy stanowiły różnego rodzaju pancerze i osłony. Kilka automatów zaczęło się samoczynnie zagrzebywać w ziemi, inne przylgnęły do ścian domów, biomaty zaczęły wrastać w pnie drzew. Żołnierze rozstawiali aparaty na obrzeżu koła, w środku którego stał Ritter. Pułkownik rozpoczął własne przygotowania. Daniel nie miał czasu mu się przyglądać, dostrzegł jednak, że skafander Rittera zmienia barwę, a na plecach rozchylają się dziwne niby-skrzydła. Wokół dowódcy kręciło się kilka automatów rozstawiających mikrourządzenia i rozsnuwających nici pajęczych przewodów. Po raz kolejny Daniel uprzytomnił sobie, jak mało wie o treści i metodach tej misji. Wcale nie poprawiło mu to humoru.
Do tej pory nie napotkali żadnego człowieka, widocznie większa część mieszkańców miasta zdołała umknąć przed zagładą. Nie wątpili jednak, że wkrótce zobaczą spóźnionych uciekinierów.
Daniel był przygotowany na to, że spotka ludzi skazanych na śmierć i cierpienie. Jednak nie przypuszczał, że pierwszy człowiek, którego zobaczy, będzie dzieckiem. Mała, czteroletnia może dziewczynka w jasnej sukience wyszła z najbliższej bramy i skierowała się prosto ku tanatorowi. Nie wyglądała na przestraszoną, a kiedy dostrzegła żołnierza, tylko przyspieszyła kroku. Miała jasne kręcone włosy, w prawej ręce trzymała lalkę. Stanęła przed Danielem i spytała:
– Dzień dobry panu. Co pan robi?
– Gdzie są twoi rodzice? – spytał.
– Wyjechali rano do pracy. Czekam na nich i czekam, a oni nie wracają.
– Wiesz co – próbował zachować spokój – wróć do domu i tam na nich czekaj.
– A mogę popatrzeć, co pan robi?
– Lepiej idź do domu.
– Proszę pana – w jej oczach zaszkliły się łzy – ja się trochę boję.
– Dobrze, usiądź grzecznie na ławce i patrz. Ale nic nie mów, bo mi przeszkadzasz, a ja robię tu bardzo ważną rzecz.
– Dobrze – powiedziała, pociągając nosem.
– Bondaree, wszystko w porządku? – usłyszał głos Rittera. – Mamy trzydzieści sekund!
– Jestem gotów! – odpowiedział, ustawiając parametry ostatniego z obsługiwanych przez siebie automatów. Mały mechaniczny żuk rozjarzył się wiśniowo i otoczył polem grawitacyjnym.
Chwilę później na plac wbiegł młody mężczyzna. Kiedy zobaczył żołnierzy, skierował się w ich stronę. Drogę zastąpił mu Forbi.
– Nie zbliżaj się. Odejdź. Realizujemy misję wojskową.
Na wykrzywionej zmęczeniem twarzy mężczyzny pojawił się grymas zdziwienia i niedowierzania. Obrzucił wzrokiem całą grupę: żołnierzy w skafandrach bojowych, automaty, małą dziewczynkę siedzącą na ławce i dyndającą nogami.
– Tam, oni... Pomocy! – jęknął, a potem skoczył w stronę żołnierza. Forbi podniósł dłoń i iskra przeskoczyła z jego palca na pierś mężczyzny. Porażony uciekinier zwalił się na ziemię.
– Zajmować pozycje! – krzyknął Ritter. Daniel poczuł wpijające się w skórę rzepy serwerów dokrewnych. Żeby mieć jakąkolwiek szansę przetrwania, ludzie musieli nie tylko się opancerzyć, ale poddać działaniu sztucznych hormonów i narkotyków. Daniel ruszył ku najbliższej bramie, kątem oka dostrzegł, jak Forbi kryje się pomiędzy krzakami, a Puchatek pędzi w stronę przeciwległego budynku. Na środku placu został Ritter, powoli ściągający skafander. Patrzył na nieruchome ciało młodego mężczyzny.
– To co, chłopaki, wyciągniecie mnie stamtąd? – do Daniela dotarło ciche, spokojne pytanie. Po raz pierwszy pułkownik zwrócił się do nich, nie używając nazwisk i szarż.
– Wyciągniemy, obiecuję – powiedział Daniel.
Dziewczynka, gdy zobaczyła, że Bondaree odchodzi, zeskoczyła z ławki i pobiegła za nim, krzycząc: „Poczekaj! Poczekaj!”. Tanator zwolnił kroku i odwrócił się w jej stronę. Odrzuciła lalkę i dreptała śmiesznie, szeroko rozkładając ręce. Za nią Daniel dostrzegł grupę wbiegających na plac ludzi. Potem powietrze ściemniało, jakby świat znalazł się nagle we wnętrzu brudnego słoja. Spomiędzy domów wychynęły trzy bulwiaste pojazdy zbudowane z żywej, lśniącej materii, jakby splotu mięśni i tętnic, drżących, pulsujących, wyprężających się w rytmicznych skurczach. Na bokach pojazdów błyszczały rzędy czerwonych półkul. Pojazdy płynęły dwa, trzy metry nad ziemią, a z ich brzuszysk wyrastały giętkie ramiona zakończone wielopalczastymi chwytakami. Daniel wskoczył w wygrzebaną przez automat jamę. Nim przykryło go pole siłowe, a rzepy serwerów pchnęły w jego ciało mililitry różnych preparatów, zobaczył, jak jeden z chwytaków obejmuje głowę biegnącego człowieka, wczepiając macki w jego twarz i szyję. Potem obraz zasłoniła biała płaszczyzna sukienki dziewczynki, wskakującej za Danielem do jego schronu. Posunął się, by zrobić dziecku miejsce. Potem otulił ich lśniący tęczowo kokon pola. Więcej nie zapamiętał.