Читать книгу Czarny Horyzont - Tomasz Kołodziejczak - Страница 5
ОглавлениеCzerwone słońce kryło się już za górą, której karmazynowy cień padał na porastający podnóża las i ukrytą w nim wioskę.
Była to całkiem spora osada. Koślawe domy otaczały z trzech stron centralny plac. Ocalałe betonowe ściany wojennych ruin obudowano drewnem i kamieniem, niechlujnie i bez umiejętności. Większość nie miała okien, a nieliczne otwory w ścianach teraz zasłonięto drewnianymi okiennicami. Czwarty bok majdanu wychodził na pola, prowadziła do niego szeroka droga, szczątek asfaltowej szosy sprzed dziesięcioleci, wysypana leszem, czerniącym bose stopy wędrowców.
Tym właśnie traktem nadszedł konwój, szary robak cuchnący potem, kałem i krwią, złożony z kilkudziesięciu dorosłych i tyluż dzieci w wieku czterech, pięciu lat.
– Tu! – chrapliwy krzyk przeciął przestrzeń, sięgając wszystkich idących w dwuszeregu ludzi. Cięcie bólu przeszyło ich plecy, jakby otrzymali cios biczem. Niemal równocześnie padli na kolana, odwracając się w stronę jegra i odruchowo pochylając głowy. Dzieci płakały, próbując przysunąć się do rodziców, ale ci na to nie reagowali. Dziewczynka, drobna, chuda blondynka o skołtunionych włosach, zamiast uklęknąć, podbiegła do matki. Doczekała się jedynie uderzenia w twarz. Krew popłynęła z nosa, dziecko zatoczyło się, upadło, zaniosło płaczem. Kobieta nawet nie spojrzała na córkę, jeszcze bardziej tylko skuliła się, zgięła w pokłonie, wbijając palce w ziemię. Nie pomogło.
– Ty! – Wierzchowiec jegra nie drgnął nawet, ale wydawało się, że sługa barlogów na moment zbliżył się do kobiety, pochylił nad nią, urósł. Czarna nemezis wydała wyrok.
Kobieta zadygotała, padła na twarz, piana popłynęła z jej ust, krew z uszu. Wiła się na ziemi, ale nawet umierając, nie odważyła się powiedzieć słowa.
– Źle chowała. Za łagodnie.
Jegrzy rzadko mówili długimi zdaniami. Nie dawali też dobrych rad. Czasem, tak jak ten waffenritter, pouczali. Nie za często – najwyraźniej lubili, kiedy ludzie łamali reguły, bo wtedy można ich było karać.
Tak jak tę matkę, która nie nauczyła swej córki posłuszeństwa i pokory. Dalej na zachodzie dzieci odbierano rozpłodowym niewolnicom zaraz po urodzeniu, tu, w Marchii Wschodniej, system wciąż nie działał jak powinien.
Ale będzie. Ordnung muss sein.
Na razie jednak jegier musiał doprowadzić tych ludzi do wskazanego w rozkazie miejsca. Dzieci zostaną sprawdzone, a potem oddane. Rodzice zginą, a ich śmierć nasyci skórę transporterów odchodzących co dzień z tego miejsca do stolicy. Ból umierających da moc fagom ochronnym i zbuduje wokół pojazdów magiczne osłony, chroniące je przed szpiegowskim okiem Miraży, niech będą przeklęci.
Waffenritter już czuł moc tego miejsca, dziwną i obcą magię Góry. Chciał jak najszybciej wrócić na zachód, gdzie łożyska Władców będą sycić jego umysł rozkoszą. Żeby się uspokoić, kilka razy chlasnął harapem magii swoich więźniów. Pomogło.
Potem dał znać ręką. Miejscowi niewolnicy, dotąd czekający z boku, ruszyli między klęczących. Byli raczej nastolatkami niż dorosłymi, o zniekształconych twarzach ze śladami jakichś potwornych ran z przeszłości. Ich lewe oczy osłaniały brudne i postrzępione płócienne opaski. Podnosili dzieci, przyglądali się twarzom, czasem uderzali w policzek, badając reakcję. Przybliżali główki maluchów i wtedy jakiś błysk wyskakiwał spod przesłony oka, iskra jasnego promieniowania, na moment kondensująca się w powietrzu w cienką, żylastą wić dotykającą czół i oczu dzieci.
Wiedzieli, że każdy ich ruch jest śledzony przez jegra i jeśli popełnią błąd, sami dołączą do kolumny. Selekcja musiała dać Smokowi najlepszą karmę, by jak najmniej trafiało się potem takich jak oni – naznaczonych, ale odrzuconych.
Rodzice czekali w milczeniu, a waffenritter od czasu do czasu smagał ich bólem, by zagłuszyć świąd obcej mocy przenikającej jego czarną zbroję i by dać sobie przedsmak lukullusowej uczty, która rozpocznie się wraz z wieczornym zabijaniem.